środa, 27 maja 2015

Nocny pościg (2015)


Tytuł: Nocny pościg (Run All Night)

Gatunek: Dramat/Kryminał/Akcja
Reżyseria: Jaume Collet-Serra
Premiera: 17 kwietnia 2015 (Polska), 9 marca 2015 (świat)
Ocena: 3+/6

Jaume Collet-Serra, człowiek, który przygodę za kamerą zaczął od "Domu woskowych ciał" z Paris Hilton, w ostatnim czasie przekwalifikował się na kino akcji. Cztery lata temu zaprezentował "Tożsamość", rok temu - "Non-Stop", tym razem - "Nocny pościg". We wszystkich produkcjach w roli głównej mogliśmy oglądać tę samą twarz - Liama Neesona. Czy "Run All Night" możemy zaliczyć do udanych pozycji hiszpańskiego reżysera?


Jimmy Conlon kilkanaście lat temu był najlepszym zabójcą na usługach szefa podziemnego świata, Shawna Maguire'a. Po latach, dręczony duchami przeszłości, uzależnia się od alkoholu i nie utrzymuje kontaktu z bliskimi, w szczególności z synem, Mikem. Gdy Mike staje się świadkiem zabójstw, dokonanych przez syna Shawna, Danny'ego, Jimmy zostaje zmuszony powrócić na dawną ścieżkę. W obronie syna wypowiada wojnę dawnemu przyjacielowi i byłemu szefowi.


Początek "Nocnego pościgu" od razu nasuwa na myśl skojarzenie z innym filmem akcji, niedawno goszczącym w kinach - "Johnem Wickem" Leitcha i Stahelskiego. Podobnie wygląda "moment zapalny", gdzie syn szefa podziemi, chcąc koniecznie pokazać swoją niezależność, naraża się na gniew największego zabójcy w mieście. Tu jednak podobieństwa się kończą. Podczas, gdy John Wick prowadził swoją osobistą wendettę, Jimmy Conlon wkracza na krwawą ścieżkę, chcąc za wszelką cenę ratować rodzinę. U Leitcha i Stahelskiego liczyły się mordobicie, strzelaniny i niekończące sceny walk. Collet-Serra oferuje nie tylko to, ale skupia się też na dramatycznej relacji ojca z synem i stawia bohatera przed niespodziewanym wyborem między rodziną a przyjaźnią. To także intrygujący pojedynek dwóch dinozaurów świata przestępczego, gdzie po jednej stronie stoi samotny zabójca, a po drugiej dysponujący niemałą armią i środkami szef gangu. Gdzieś tam po drodze plącze się pod nogami policja, ale - jak na kino akcji przystało - jej praca ogranicza się bardziej do posprzątania po wszystkim, aniżeli wpłynięcia jakkolwiek na wynik krwawej walki.


Szkoda tylko, że Collet-Serra nie wykorzystał pełnego potencjału swojej produkcji. Motyw z Dannym nie dość, że był wałkowany w kinie akcji wielokrotnie przed różnych twórców, to jeszcze w "Nocnym pościgu" wydaje się być mocno naciągany i wymuszony. Tak, jakby odpowiedzialnemu za scenariusz Ingelsby'emu brakowało powodu, przez który dwóch starych przyjaciół zwróciłoby się przeciwko sobie, by uraczyć widza jatką na ekranie. Hiszpański reżyser w dodatku za bardzo poszufladkował swoich bohaterów, przez co ich wybory i dalsze losy stają się z każdą minutą coraz bardziej przewidywalne. Jimmy potrafi trafić w ruchu z każdej odległości w dowolny cel, Mike to przysłowiowa "dama w opresji", którą z tychże opresji trzeba co rusz wyciągać, detektyw Harding to jedyny sprawiedliwy na tym świecie (notabene, jakim cudem utrzymał się na stanowisku - i przy życiu - skoro cała policja była skorumpowana, z prokuratorem włącznie?), Shawn to uwspółcześniony ojciec chrzestny, który wyłącznie przez niepisany kodeks honorowy zabójcy wraca na starą ścieżkę, Danny to typowy syn sławnego ojca, który koniecznie chce wyjść z jego cienia i - jak to zwykle w tego typu filmach bywa - kompletnie mu się to nie udaje, a Price to taki dodatek, bo w końcu potrzebny jest ktoś równie zabójczy jak główny bohater, kto dostanie się wszędzie bez problemu i znajdzie nawet igłę w stogu siana.


Pomimo powyższego podziału, gdzie każdy miał proste i jasne zadanie do wykonania, duet głównych bohaterów - Liam Neeson i Ed Harris - trochę wyłamał się ze schematu. Ten pierwszy po "Uprowadzonej" stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych aktorów kina akcji. Jimmy to nie jest tępy zabójca, lecz wyrachowany morderca, kalkulujący każdy swój ruch i dokładnie analizujący wszelkie konsekwencje kolejnego kroku. Neeson świetnie połączył dwie skrajnie różne twarze Conlona. Z jednej strony serwuje nam zabijającego z zimną krwią strzelca, z drugiej - pokutującego za grzechy przeszłości ojca, który nie potrafi zbudować bliskich relacji ze swoim synem i bardzo z tego powodu cierpi. To jednak jest nic w porównaniu z Edem Harrisem ("Wróg u bram"), który zamiast poprzestać na tradycyjnym schemacie szefa podziemi, zaprezentował postać wyjątkowo - jak na kino akcji - złożoną. Scena w restauracji, gdzie Jimmy siada naprzeciwko Shawna, nie tylko ukazuje, jak wiele ich łączyło po względem własnych zasad i wyznawanych wartości, ale to także popis aktorskich umiejętności Harrisa. Przy tej dwójce pozostałej obsady nawet nie ma sensu wymieniać.


Podsumowując, w "Nocnym pościgu" - używając kolejnego przysłowia - gdzieś coś dzwoni, ale nie wiadomo, w którym kościele. Niby to film, jakich wiele, lecz jednocześnie ma parę elementów, które go wyróżniają. Jednakże, w ogólnym rozrachunku ląduje niewiele powyżej przeciętnej, a gdyby nie Neeson i Harris, to pewnie mało kto w ogóle zwróciłby na niego uwagę. Do obejrzenia na raz, bo raczej nie ma w sobie niczego na tyle magnetycznego, by chciało się do niego wracać.

sobota, 23 maja 2015

Kingsman: Tajne służby (2014)

Tytuł: Kingsman: Tajne służby (Kingsman: The Secret Service)

Gatunek: Akcja/Komedia kryminalna
Reżyseria: Matthew Vaughn
Premiera: 13 lutego 2015 (Polska), 13 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 6+/6

Matthew Vaughn, reżyser takich znanych tytułów, jak "Gwiezdny pył", "Kick-Ass" i "X-Men: Pierwsza klasa", tym razem przeniósł na duży ekran komiks autorstwa Marka Millara i Dave'a Gibbonsa. Nakręcony za skromne 81 milionów dolarów blockbuster zarobił na świecie ponad pięć razy tyle i spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Czy "Kingsman" jest filmem jedynym w swoim rodzaju, czy też stanowi przereklamowany przerost formy nad treścią?


Po śmierci ojca, Eggsy nie ma łatwego życia. Jego matka związuje się z lokalnym przestępcą, który traktuje chłopaka jak zbędny balast. Gdy Eggsy zostaje zatrzymany przez policję, postanawia skontaktować się z dawnym przyjacielem ojca, Harrym. Okazuje się, że Harry jest Kingsmanem - agentem ściśle tajnej organizacji. Eggsy zostaje przez niego zwerbowany, by - po przejściu odpowiednich testów - zajął miejsce niedawno zmarłego przyjaciela Harry'ego, Lancelota. Tymczasem filantrop Valentine wprowadza w życie swój szalony plan, który kosztować może życie milionów ludzi. Jedynymi osobami, którzy mogą go powstrzymać, są Kingsmani.


Kiedy w lipcu 2013 roku zacząłem hobbystycznie recenzować filmy, nie sądziłem, że natrafię kiedykolwiek na obraz, który nie zmieści się w mojej skali ocen. Byłem święcie przekonany, że produkcje, które mogłyby tego dokonać, już dawno powstały i żaden ze współczesnych twórców nie jest w stanie równać się z filmowymi gigantami. Na szczęście kino, niczym życie, pełne jest niespodzianek, a jedną z nich okazał się być "Kingsman: Tajne służby" w reżyserii Matthew Vaughna. Żaden film od ponad dziesięciu lat nie wywołał u mnie takiego zachwytu.


Komedię akcji brytyjskiego reżysera można określić jednym słowem: pastisz. I to pastisz nie byle jaki, lecz od początku do końca przemyślany i dopracowany nawet w najdrobniejszym szczególe. Vaughn w swoim dwugodzinnym arcydziele zmieścił tyle przeróżnych naśladownictw, połączonych perfekcyjną autoironią, że ciężko byłoby wszystko zliczyć. Jeżeli jesteście miłośnikami przygód Bonda (podobnie jak Harry i Valentine), to "Kingsman" będzie dla was perłą w morzu, przywodzącą na myśl dobre, stare kino. Kino, gdzie dżentelmen w idealnie skrojonym garniturze łamie wszelkie prawa fizyki, by uratować świat własnoręcznie lub za pomocą tak wymyślnych gadżetów, których nawet agent Jej Królewskiej Mości mógłby pozazdrościć. Do tego Vaughn dorzucił krwawe kino od Tarantino (scena w kościele to istny majstersztyk), wymyślne postaci od Rodrigueza (Gazelle to wykapana Cherry Darling z "Grindhouse"), epickie walki w garniturze (od czasu pojedynku Neo z klonami Smitha w drugiej części "Matrixa" nie widziałem czegoś tak dobrego, jak scena w barze w "Kingsmanie"), a także trafny humor, przypominający między innymi pierwszą część "Facetów w czerni".


To właśnie humor (niejednokrotnie czarny), cięty dowcip i ogrom sytuacyjnych żartów jest największą bronią Vaughna, wymierzoną we wszystkie produkcje spod szyldu "filmów szpiegowskich". Brytyjczyk wyśmiewa kilkanaście lat kina z nieziemską łatwością i lekkością, jednocześnie nikogo nie obrażając. Dużym plusem jest jego dystans do siebie i całego przedsięwzięcia, dzięki czemu "Kingsman" wypada tak naturalnie. W dodatku, na żartach nie traci fabuła, którą można by streścić tytułem reality show produkcji MTV - "Od zipa do dżentelmena". Taką dosłownie przemianę przechodzi główny bohater, Eggsy, który z nieokrzesanego blokersa balansującego na granicy prawa zmienia się w odzianego w garnitur eleganta, pełnego manier, taktu i (bondowskiego) wdzięku. Sama historia, niosąca gdzieś w tle przestrogę rodem z "Inferna" Dana Browna, intryguje od początku do końca, wciągając widza w poszczególne wątki i tworząc nierozerwalną więź z bohaterami. Poza akcją i komedią znalazło się tu miejsce dla odpowiedniej dramaturgii, wątku przyjaźni i lekcji z morałem. "Kingsman" potrafi zachwycić, zadziwić, rozbawić i porwać z miejsc. A wszystko to przy akompaniamencie genialnej muzyki Jackmana i Margesona, spajającej stare kino szpiegowskie ze współczesnymi blockbusterami.


"Kingsman: Tajne służby" to nie tylko filmowe arcydzieło, ale i zbiór przeróżnych warsztatów aktorskich. W tak dokładnie zaplanowanej produkcji nie mogło być miejsca dla słabych aktorów - i takowych też nie uraczymy nawet przez sekundę na ekranie. Zaczynając od nazwisk mniej znanych, w głównej roli dostaliśmy Tarona Egertona, którego mimika, zachowanie, akcent i gra perfekcyjnie wpasowują się w odgrywaną rolę. Można śmiało powiedzieć, że na jego barkach spoczął największy filmowy ciężar i Egerton poradził z nim sobie po mistrzowsku. Obok, w bardziej epizodycznych rolach, mamy dwie kobiety - młodą Sophie Cookson i rewelacyjną tancerkę Sofię Boutella. Żadna z nich nie ma zamiaru pozostawać w cieniu swoich męskich kompanów na planie, dzięki czemu odgrywane przez nie postaci są bardzo wyraziste i na swój sposób wyjątkowe. Z bardziej znanych osób na ekranie zobaczymy Colina Firtha (w roli, która tylko podkreśla wszechstronność tego aktora), Samuela L. Jacksona (jego Valentine to mistrzowska parodia antagonisty, którego zabójcza przebiegłość jego wprost proporcjonalna do jego autokomizmu), Marka Stronga (jako Merlin, którego nie znacie) i Michaela Caine'a (który, podobnie jak Firth, potwierdza tylko swój wybitny talent). Jako miłośnik "Gwiezdnych Wojen" nie mogę nie wspomnieć o udziale Marka Hamilla - epizodycznym, lecz wyjątkowo zabawnym.


Podsumowując, może i finansowo "Kingsman" nie ustanowił żadnego wielkiego rekordu (zaledwie 202. miejsce w światowym boxoffice - stan na dzień 23.05.2015), lecz jest to pozycja, która bije na głowę wszelką konkurencję ("But it's not that kind of movie."). Rozrywka najwyższych lotów, do której chętnie i często będę wracał. Bo "Kingsman" uzależnia niczym narkotyk - kto raz go obejrzy, długo nie będzie mógł się od niego uwolnić. To lekcja, którą każdy powinien odbyć. W końcu:  

"Manners maketh man."

środa, 20 maja 2015

Haker (2015)


Tytuł: Haker (Blackhat)

Gatunek: Kryminał/Akcja
Reżyseria: Michael Mann
Premiera: 16 stycznia 2015 (Polska), 8 stycznia 2015 (świat)
Ocena: 3/6

Co łączy głośną "Gorączkę" z 1995 roku (z genialnymi Alem Pacino i Robertem De Niro), "Zakładnika" z 2004 (szczyt aktorskich możliwości Toma Cruise'a), "Miami Vice" z 2006 (niezapomniany duet Farrell-Foxx) i "Wrogów publicznych" z 2009 (jeden z najlepszych filmów gangsterskich XXI wieku)? Osoba Michaela Manna, amerykańskiego reżysera, który wymienionymi (i nie tylko) tytułami udowodnił, że jest dobry w tym, co robi. Po sześciu latach wrócił na duży ekran z kolejną produkcją. Czy "Hakerowi" udało się utrzymać poziom poprzedników?


Podczas, gdy w Chinach dochodzi do eksplozji w elektrowni jądrowej, gwałtowne zmiany cen soi na nowojorskiej giełdzie przyczyniają się do kryzysu. Okazuje się, że za atakami stoi niebezpieczny haker, który wciąż poprawia kod swojego wirusa, by uderzyć ponownie. Stany Zjednoczone i Chiny łączą siły, by odnaleźć sprawcę. Powołany do tego zadania Chen Dawai namawia agentkę Carol Barrett, by załatwiła zwolnienie z więzienia dla jego kolegi ze studiów, Nicka Hathawaya, który jest wybitnym programistą i hakerem. To właśnie Chen Dawai i Hathaway stworzyli podstawowy kod, którym posługuje się teraz cyberprzestępca. Czasu jest mało, następny atak może być jeszcze groźniejszy, a amerykańsko-chiński sojusz zaczyna wisieć na włosku.


Mann już w pierwszych scenach udowadnia, że nie ma zamiaru gnać ze swoją fabułą na łeb, na szyję. Ma do swojej dyspozycji naprawdę dużo taśmy filmowej i chce ją wyeksploatować w całości. Wolno rozwijająca się akcja, dokładnie rysowane charaktery poszczególnych postaci, rozbudowa linii sojuszników i wrogów - to wszystko nadaje się na świetny klimat thrillera, gdzie intryga jest na tyle rozbudowana, że najmniejszy błąd może kosztować życie. W szczególności, że Mann ma kilka ciekawych zwrotów akcji w rękawie i spore doświadczenie za kamerą. Jednakże, budowanie napięcia i zagęszczanie atmosfery kończy się wraz z wyjściem na wolność Nicka Hathawaya. Od tego momentu zamiast osadzonego w cyberświecie thrillera, Mann oferuje nam kino akcji, gdzie poszukiwania tytułowego hakera zamieniają się w regularną wojnę z armią terrorystów.


Bohaterowie, niczym postaci z "Matrixa", z szybko przelatujących linijek kodu odczytują niemalże cuda, cyberwalka ogranicza się do kilkuminutowych sesji przy laptopie i wyścigu w pisaniu na klawiaturze, a dla Hathawaya nie ma takich zabezpieczeń, których nie potrafiłby obejść. Skoro Mann potrafił wejść w mikroskopijny świat kabli sieciowych, zabrać widzów w kilkunastominutową cyberpodróż i zrównać atak wirusa z trójwymiarową grą w Tetrisa, to sądzę, że znalazłby kilka ciekawych rozwiązań na ukazanie pojedynku dwóch hakerów, aniżeli rzucanie ich do walki w terenie. W ostateczności "Haker" okazał się być typowym kinem akcji, zbudowanym na zbyt utartych schematach (jak "piękność w opałach", "pomszczenie przyjaciela" i "opanowane do perfekcji omijanie wszystkich pocisków"). Na coś takiego mogliby sobie pozwolić twórcy "Szybkich i wściekłych", którzy ubraliby całokształt w efektowną jatkę, a nie tak doświadczony reżyser z takim dorobkiem. Mann chciał uderzyć w nowe tony, ale został pokonany przez własnoręcznie skonstruowaną cyberprzestępczość.


O tym, że "Haker" z hakerem będzie miał niewiele wspólnego, można było domyślić się po prześledzeniu obsady. W głównej roli znalazł się Chris Hemsworth, którego aparycja z typowym komputerowcem ma tyle wspólnego, co ryba z rowerem. Jako aktor kina akcji spisuje się rewelacyjnie, ale nie o to chyba chodziło reżyserowi. Leehom Wang to kolejna osoba obsadzona w nieodpowiedniej roli. Mianowany do dowodzenia akcją komputerowy geniusz nie ma zamiaru nawet podchodzić do komputera. Wangowi bliżej do karykatury Bruce'a Lee z karabinem w dłoni, niż dowódcy grupy, która ma uratować świat przed niebezpiecznym cyberprzestępcą. Wei Tang to typowa "dziewczyna głównego bohatera" - rzadko wychodząca z jego cienia i na ogół mało zauważalna. Viola Davis i Holt McCallany, wcielający się w amerykańskich agentów, są tak naprawdę ich chodzącą parodią. Zabawni i przerysowani dodają całej szarej obsadzie wyrazistych kolorów. Szkoda tylko, że reżyser postanowił ich udział tak okroić.


Podsumowując, wpadki zdarzają się nawet najlepszym. Michael Mann długo kazał czekać widzom na swoją kolejną produkcję i w zamian zaoferował przeciętniaka. "Haker" to film, jakich wiele (w szczególności w ostatnim czasie). Trochę akcji, całkiem niezła fabuła, ciekawy spisek - niestety, to stanowczo za mało, by porwać widzów z siedzeń.

niedziela, 17 maja 2015

Coś za mną chodzi (2014)


Tytuł: Coś za mną chodzi (It Follows)

Gatunek: Horror
Reżyseria: David Robert Mitchell
Premiera: 13 marca 2015 (Polska), 17 maja 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

Rok 2014 nie był zbyt udany dla kina grozy. Kolejne produkcje, w tym głośna "Annabelle", okazywały się być na przerażająco niskim poziomie. Sięganie po różne tytuły, by znaleźć coś naprawdę dobrego, przypominało szukanie igły w stogu siana. Zabierając się za "Coś za mną chodzi" (z fabułą tak absurdalną, że aż intrygującą) nie spodziewałem się przełomu. Film Mitchella utrzymuje niski poziom zeszłorocznych pozycji, czy też może udało się w końcu trafić na trzymające w napięciu kino grozy?


Jay to zwyczajna, młoda dziewczyna, która uczy się w pobliskiej szkole, bawi ze znajomymi i umawia z przystojnym Hugh. Podczas pobytu w kinie, Jay zauważa dziwne zachowanie u swojego chłopaka, lecz stara się je zlekceważyć. Podczas gorącej randki w samochodzie Hugh wykorzystuje moment nieuwagi i uprowadza dziewczynę. W ruinach za miastem informuje ją, że poprzez stosunek przekazał jej dziwną klątwę. Odtąd za Jay podążać będzie tajemnicza istota, potrafiąca przybrać postać dowolnej osoby. Dziewczyna będzie zmuszona od niej ciągle uciekać, by ratować swoje życie lub będzie musiała przekazać klątwę innej osobie.


Muszę przyznać, że fabuła filmu jest jego największym atutem. Po pierwsze, działa jak idealny wabik, zachęcając kolejne osoby do obejrzenia obrazu o tak nieprawdopodobnej historii. Po drugie, motyw krwawej klątwy przenoszonej drogą płciową przypomina niskobudżetowe kino klasy B, a film Mitchella takim stanowczo nie jest. Po trzecie, "It Follows" mógłby zostać wykorzystany przez wszystkie organizacje, zajmujące się edukacją seksualną młodzieży, bo nie ma chyba bardziej zapadającej w pamięci lekcji, niż przerażająca metafora chorób przenoszonych drogą płciową. Pozornie wydawać się może, że reżyser swoim scenariuszem chciał zakpić z widzów. Tak naprawdę postanowił ich docenić, dając im niesztampowy horror z moralną lekcją w tle.


Mitchell, poza seksualną edukacją i przestrogą, przygotował dla widzów film, który potrafi przyspieszyć bicie serca i wywołać gęsią skórkę. Napięcie nie jest tu budowane tradycyjnie (według schematu, że ktoś gdzieś wejdzie, gdzie nie powinien, że zapadnie noc, że zaraz coś wyskoczy zza rogu). Amerykanin perfekcyjnie operuje kamerą, niejednokrotnie ją obracając, ukazując widzom całe otoczenie. Groza "It Follows" polega na poszukiwaniu tajemniczej istoty, która wolno, lecz konsekwentnie będzie się zbliżać do bohaterki. Każdy jest podejrzany. Klątwa może się objawić zawsze i wszędzie. Mitchell prowadzi z widzem pewnego rodzaju grę psychologiczną, każąc mu szukać istoty, ale nie dając mu żadnych wskazówek. Tym samym widz przez większość seansu siedzi na przysłowiowych szpilkach, wsłuchując się w klimatyczną muzykę i szukając potwora. Ciągły strach, w którym żyje główna bohaterka, z czasem udziela się też nam przed ekranem, przez co zapominamy o pozornie błahej konstrukcji całości. Mitchell nie bawi się w pełne wyjaśnienie klątwy, nie prezentuje jej genezy, ani czemu przenosi się - dosłownie - drogą płciową. Dzięki temu widz nie myśli nad poziomem irracjonalności fabuły, ani nad motywem krwawej zjawy, lecz całą koncentrację skupia na jej odnalezieniu - by w odpowiednim momencie móc uciec, tak jak czyni to Jay.


Poza scenariuszem, wątpliwości co do jakości prezentowanego obrazu wywoływała u mnie obsada. O ile znaną z "Gościa" Maiką Monroe nie musiałem się martwić (w "It Follows" aktorka ponownie świetnie wczuwa się w swoją rolę), o tyle udział Jake'a Weary, znanego z "Bobrów zombie", przyprawił mnie niemalże o stan przedzawałowy (na szczęście, Mitchell umieścił go w takiej roli, że nie pojawia się za wiele na ekranie). Keir Gilchrist pełne 90 minut przebiegał z jedną miną (nasuwającą na myśl dziewiczego cierpiętnika, który znalazł się w pułapce "friendzone" i pojawienie się krwawego ducha jest jego jedyną szansą na ratowanie swej marnej egzystencji), a mimo to i tak wypadł nieporównywalnie lepiej, niż Daniel Zovatto, który - podobnie jak Weary - nie dostał zbyt wiele czasu antenowego, dzięki czemu nie miał za dużej ilości okazji do pochwalenia się swoim beztalenciem.


Podsumowując, po długich poszukiwaniach w końcu udało mi się znaleźć horror, który ratuje dobre imię kina grozy i podnosi poziom zeszłorocznych tytułów. Pozornie banalny, potrafi straszyć samym strachem (co nie jest wcale łatwe), a poczucie ciągłej niepewności pozostanie na długo po seansie. Mitchell udowodnił, że można zrobić coś z niczego i wcale nie potrzeba do tego ani dużych pieniędzy, ani znanych nazwisk, ani tym bardziej efektownej zjawy. To nie jest film, jakich wiele - potrafi pozytywnie zaskoczyć i, co najważniejsze, przyprawić o gęsią skórkę. Gorąco polecam!

Kidnapping Mr. Heineken (2015)


Tytuł: Kidnapping Mr. Heineken

Gatunek: Dramat/Akcja/Kryminał
Reżyseria: Daniel Alfredson
Premiera: 26 lutego 2015 (świat)
Ocena: 2+/6

Ostatnio dało się zauważyć, że do mało znanych produkcji angażowani są znani i cenieni aktorzy. W "Diabelskiej przełęczy" Egoyana znaleźli się Colin Firth i Reese Witherspoon, w "Wezwaniu" Stone'a pojawiły się Susan Sarandon i Ellen Burstyn, a tegoroczny "Last Knights" w reżyserii Kazuaki Kiriya przyciągnął Morgana Freemana i Clive'a Owena. Szwedzki reżyser, Daniel Alfredson, twórca "Millennium", poszedł tym tropem i do swojej produkcji zaangażował m. in. Anthony'ego Hopkinsa i znanego z "Atlasu chmur" Jima Sturgessa. Czy oparta na faktach historia, która miała już swoją filmową odsłonę w 2011 roku, jest godna uwagi?


Piątka przyjaciół - Cor, Willem, Jan, Martin i Frans - to typowy przykład życiowych nieudaczników. Mimo, że posiadają na własność zabytkową kamienicę, to nie mogą prawnie ani siłą pozbyć się niechcianych lokatorów, a próby wzięcia kredytu na rozkręcenie własnego biznesu kończą się fiaskiem. Podczas jednego z wieczorów postanawiają porwać Freddy'ego Heinekena, twórcy piwnego imperium, by uzyskać za niego okup. Cały plan wymaga jednak szczegółowych przygotowań, obserwacji i, przede wszystkim, funduszy. W związku z tym grupa przeprowadza brawurowy napad na bank.


Alfredson już w pierwszych minutach udowadnia, że jego opowieść nie będzie typową historią o porwanym i porywaczach. Heinekenowi daleko jest do przerażonej ofiary, zaś oprawcy mają niewiele wspólnego z bezwzględnością. Dziwić może, że amatorom udało się zmusić władze do wypłacenia największego w historii okupu. Całość wydaje się być zbyt naiwna i naciągana i gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę, to nikt by jej nie kupił. Alfredson za kamerą stawał już nie raz i na swoim koncie ma sporo pozycji godnych uwagi. Niestety, "Kidnapping Mr. Heineken" do takowych się nie zalicza.


Przewaga dramatu nad akcją powoduje, że obraz niejednokrotnie się dłuży (skupiając się na niepotrzebnych wątkach), a jakieś głębsze emocje lub budowa napięcia wydają się być wyrażeniami obcymi w słowniku szwedzkiego reżysera. Wszystko chodzi tutaj, jak w szwajcarskim zegarku - każdego z porywaczy charakteryzuje jedna, konkretna cecha, zwroty akcji można przewidzieć co do sekundy, a historia podzielona jest na równe fragmenty z chirurgiczną precyzją. Ciężko jest się wciągnąć w prezentowaną historię, gdyż narracja przypomina obyczajowy dokument z lokowaniem produktu w tle. Reżyser ustami Heinekena stara się przekazać życiowe mądrości spod szyldu "pieniądze szczęścia nie dają", co bardziej przypomina odgrzewanie kotleta, aniżeli moralizatorskie nauki. Alfredson mógł się bardziej postarać, w szczególności, że nie tak dawno temu o Heinekenie opowiadał nam Treurniet.


Nie szata zdobi człowieka, jak i znani aktorzy nie zdobią kiepskiego filmu. Anthony Hopkins niezaprzeczalnie przyciąga uwagę. Szkoda tylko, że jest za mało Hopkinsa w Hopkinsie i, choć sam aktor wyróżnia się pozytywnie na tle młodszych kolegów z planu, to rola Heinekena nie znajdzie się w gronie jego najlepszych kreacji. Uzdolniony Jim Sturgess robi, co może, lecz scenariusz jednowymiarowych postaci nie pozwala mu w pełni rozwinąć skrzydeł. Dla Sama Worthingtona w obrazie szwedzkiego reżysera jest stanowczo za mało akcji, bo do dramatów ten aktor się kompletnie nie nadaje. Ryan Kwanten, gdyby nie "Czysta Krew", byłby postacią kompletnie niezauważalną. Choć złym aktorem nie jest, to akurat w tej produkcji ginie gdzieś pod warsztatem bardziej doświadczonych kolegów.


Podsumowując, "Kidnapping Mr. Heineken" to nie jest bardzo zły film, ale można znaleźć dużo lepsze. Znana obsada może przyciągnąć przed ekrany rzesze widzów, którzy po seansie będą mocno rozczarowani. Nie można jednak odmówić Heinekenowi, że o lepszej reklamie niż dwa niezależne filmy mógł sobie wyłącznie pomarzyć.

czwartek, 14 maja 2015

Avengers: Czas Ultrona (2015)


Tytuł: Avengers: Czas Ultrona (Avengers: Age of Ultron)

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Joss Whedon
Premiera: 7 maja 2015 (Polska), 13 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 6/6

Rok 2015 jest owocny nie tylko pod względem premier znanych (i oczekiwanych) tytułów, ale także z powodu rekordów, jakie te tytuły biją. "Pięćdziesiąt twrzy Greya", po iście mistrzowskim otwarciu, uplasował się na 110. miejscu światowego box office'u z wynikiem prawie 570 mln dolarów. Ekranizacja "porno dla mamusiek" została jednak zmieciona z powierzchni ziemi przez siódmą odsłonę "Szybkich i wściekłych", którzy nie tylko pobili rekordy otwarcia, ale i znaleźli się na 4. miejscu najbardziej dochodowych filmów wszech czasów z wynikiem przekraczającym 1,4 mld dolarów. Druga część "Avengers" okazuje się nie pozostawać w tyle - już mają na swoim koncie ponad 900 mln dolarów, a film dopiero co wszedł na rynek chiński i czeka na premierę w Japonii. Czy druga odsłona przygód marvelowskich superbohaterów ma szansę dorównać "jedynce"?


Grupa Avengers prowadzi śmiały atak na kryjówkę Hydry, by odzyskać berło Lokiego. Broń trafia w ręce Tony'ego Starka, który ma zamiar wykorzystać jej niepowtarzalną moc do ożywienia Ultrona - wysoko rozwiniętej sztucznej inteligencji. Do projektu angażuje Bruce'a Bannera, lecz wszelkie próby kończą się fiaskiem. Podczas, gdy Avengersi świętują zwycięstwo nad Hydrą, Ultron budzi się do życia, niszczy Jarvisa - AI stworzone przez Iron Mana - i przejmuje kontrolę nad robotami Starka. Pod pretekstem pokonania Avengers, Ultron werbuje Quicksilvera i Scarlet Witch, by za ich pomocą skłócić superbohaterów.


Joss Whedon wsiąkł w uniwersum Marvela bezpowrotnie. Wpierw dał nam rewelacyjnych "Avengers", następnie zajął się serialem "Agenci T.A.R.C.Z.Y", spajającym kinowe produkcje. W tym roku przygotował prawdziwą gratkę nie tylko dla fanów komiksów, ale i wszystkich miłośników efekciarskiego kina akcji sci-fi. Podobnie, jak z serią "Szybkich i wściekłych", tak od drugiej części "Avengers" oczekiwało się, że będzie co najmniej utrzymywać poziom "jedynki". Po wyjściu z kina mogę śmiało stwierdzić, że nie wyobrażam sobie, by za pięć lat za sterami kolejnej odsłony miałby usiąść ktoś inny. "Avengers: Czas Ultrona" to Marvel w czystej postaci, bez żadnych motywów łagodzących. Stan Lee i Jack Kirby mogą być dumni z efektu, jaki wywołuje przeniesienie przez Whedona ich komiksów na duży ekran.


Nakręcony z rozmachem i ociekający efektami specjalnymi sequel "Avengers" to rozrywka na najwyższym poziomie. Na brak akcji nie przyjdzie widzom narzekać (a jej utrzymanie przez prawie 200-minutowy seans jest nie lada sztuką!), dialogi - jak na marvelowską serię przystało - przyprawione są błyskotliwym humorem, a dla każdego z herosów znalazło się przysłowiowe 5 minut na odpowiednią prezentację (cieszyć może wydłużony wątek Hawkeye'a, który w pierwszej części został trochę odsunięty na bok). Oko uraduje zarówno bitwa otwierająca film, jak i znany ze zwiastunów pojedynek Iron Mana z Hulkiem. Jednakże, to finałowa walka, gdzie kamera obraca się wokół walczących bohaterów i ich sprzymierzeńców, jest prawdziwą wisienką na tym marvelowskim torcie. Na uznanie zasługują także odpowiedzialni za muzykę Brian Tyler i Danny Elfan, bez których nowi "Avengers" wiele straciliby ze swojego uroku.


Pod względem aktorskim nie ma się co za wiele wypowiadać, bo marvelowscy twórcy mają niesamowitego nosa do obsadzania odpowiednich aktorów w odpowiednich rolach. Każdy z nich wczuwa się w swoją postać jak potrafi najlepiej, dzięki czemu herosi z dziecięcych lat stają niczym żywi na dużym ekranie. Ciekawić może, że Mark Ruffalo o wiele lepiej sprawdza się jako Banner/Hulk, niż Eric Bana ("Hulk" z 2003 roku) i Edward Norton ("Incredible Hulk" z 2008) razem wzięci, zaś Aaron Taylor-Johnson to wykapany Quicksilver, bezsprzecznie degradując Evana Petersa z "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" Singera.


Podsumowując, rok 2014 miał "Strażników Galaktyki", 2015 ma "Avengers: Czas Ultrona". To, co Whedon przygotował w tym roku dla kina sci-fi, ciężko będzie przebić (choć groźnego konkurenta może mieć w osobie J. J. Abramsa, który na grudzień szykuje siódmą część "Gwiezdnych Wojen"). Nowy Marvel, podobnie zresztą jak poprzednicy, to film, który trzeba zobaczyć na dużym ekranie i - co najważniejsze - jest tego naprawdę wart. Gorąco polecam!

Jeziorak (2014)


Tytuł: Jeziorak

Gatunek: Dramat/Kryminał
Reżyseria: Michał Otłowski
Premiera: 17 października 2014 (Polska), 17 września 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Co powstanie, gdy zmieszamy "Fargo" braci Coen z serialem "Dochodzenie" stacji AMC? Na to pytanie postanowił odpowiedzieć Michał Otłowski w swojej pierwszej pełnometrażowej produkcji. Czy skandynawski klimat udało się przenieść na polskie podwórko?


Iza Dereń to ambitna i niezmordowana podkomisarz, która mimo zaawansowanej ciąży nie ma zamiaru zwolnić tempa. Podczas, gdy policja poszukuje funkcjonariuszy, którzy zniknęli podczas służby, ona sama prowadzi akcję złapania niebezpiecznego bimbrownika. Niedługo potem zostaje odnalezione ciało nieznanej dziewczyny. Tropy prowadzą Dereń do pobliskiego kurortu "Jeziorak". Wraz z przydzielonym jej partnerem, aspirantem Marcem, odkrywa kolejne fragmenty zagadki. Okazuje się, że zniknięcie policjantów na służbie, sprawa bimbrownika i morderstwo dziewczyny łączą się, a dotarcie do prawdy nie tylko zagrozi zawodowemu życiu podkomisarz, ale i odsłoni mroczne sekrety jej przeszłości.


W pierwszej chwili "Jeziorak" można uznać za plagiat. Główna bohaterka wydaje się być przekopiowaną bohaterką z "Fargo", a otaczające ją osoby - w szczególności aspirant Marzec - to żywa kalka postaci z "Dochodzenia". Dodatkowo, złożoność intrygi, sięgającej ludzi na wysokich szczeblach, przypominać może nie tylko produkcję AMC, ale i jej duński pierwowzór - "Forbrydelsen". Łudzące podobieństwo do wspomnianych tytułów jedni mogą nazwać plagiatem i kradzieżą, inni - za daleko posuniętą inspiracją. Jedno trzeba jednak Otłowskiemu przyznać - zagranicznych poprzedników perfekcyjnie przeniósł na polskie realia i nadał swojemu obrazowi odpowiednią dawkę narodowego smaczku. W szczególności, że w rodzimym kinie, gdzie królują dramaty i komedie, trafienie na wciągający kryminał przypomina znalezienie igły w stogu siana.


Otłowski nie tylko doskonale odtworzył klimat skandynawskich produkcji - surowych i zimnych obrazów skąpanych we wszystkich odcieniach szarości - ale i zbudował scenariusz, który od samego początku przykuwa uwagę widza i utrzymuje ją aż do napisów końcowych. Choć sprawców zbrodni można domyślić się niemalże od razu, to motyw ich działania oraz odpowiedź na kluczowe pytanie "dlaczego?" zostaje zagadką tak długo, jak chce tego reżyser. A ten nie spieszy się z wyjaśnieniami. Przeplata trzy, pozornie niezależne sprawy, by skrupulatnie, małymi kroczkami, połączyć je w jedną, spójną całość, której uosobieniem jest główna bohaterka. Płynna narracja, złożona intryga, odpowiednio dawkowane napięcie i niezapomniany klimat - takimi hasłami można by reklamować film "Jeziorak". A na reklamę i uznanie zasługuje jak najbardziej, bo to nie tylko dobry kryminał, ale także wyróżniająca się z tłumu polska produkcja.


Na szczęście Otłowski postawił w swojej produkcji na aktorów mniej znanych, lecz utalentowanych. Jowita Budnik (kojarzona głównie z "Papuszy" państwa Krauze) jako polska krzyżówka Marge Gunderson i Sary Linden spisuje się na medal, na swoich barkach dźwigając praktycznie cały film. Debiutujący na dużym ekranie Sebastian Fabijański (którego charakteryzację żywcem wzięto z postaci Stephena Holdera z "Dochodzenia") swoim warsztatem nie odstępuje na krok starszej koleżance. Złoty Lew w tym przypadku był w pełni zasłużony. Gdzieś na drugim planie zobaczymy takie twarze, jak Michał Żurawski, Stanisław Brudny, Mariusz Bonaszewski czy... Agata Buzek - jednakże, wszyscy oni stanowią wyłącznie tło dla pierwszoplanowego duetu. Perfekcyjnie uzupełniają całokształt, lecz "Jeziorak" to niezaprzeczalne "pięć minut" Budnik i Fabijańskiego.


Podsumowując, jeżeli odsuniemy dywagacje nad sporną granicą między inspiracją a plagiatem, otrzymamy naprawdę dobry, klimatyczny kryminał. Fabuła jest na tyle wciągająca, że nawet miłośnicy "Fargo" i "Dochodzenia" znajdą w "Jezioraku" coś zaskakującego. A najbardziej cieszy, że jest to rodzimy projekt, który przywraca wiarę w polskie kino (wiarę mocno nadszarpniętą przez takie nieudane "superprodukcje", jak "Miasto 44" i "Hiszpanka"). Gorąco polecam!

poniedziałek, 11 maja 2015

Pokerowa noc (2014)


Tytuł: Pokerowa noc (Poker night)

Gatunek: Kryminał/Thriller
Reżyseria: Greg Francis
Premiera: 20 listopada 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Wstyd przyznać, ale naprawdę dawno nie sięgałem po żadne kryminały. Wynikało to nie tyle z braku czasu, co przez deficyt tytułów, które w jakikolwiek sposób wyróżniłyby się z tłumu i były warte poświęcenia co najmniej dziewięćdziesięciu minut uwagi. Przypadek sprawił, że trafiłem na "Pokerową noc" - debiutancki film Grega Francisa, zbierający w jednym miejscu sporą dawkę kinowych weteranów. Czy jest to obraz, który potrafi trzymać w napięciu i intrygować do samego końca?


Jeter w dość młodym wieku zyskuje awans i zostaje detektywem. Przez starszych kolegów zostaje zaproszony na pokerowy wieczór, podczas którego policyjni weterani dzielą się swoimi doświadczeniami, a młody Jeter ma słuchać i się uczyć. Pewnej nocy na służbie chłopak dostaje wezwanie do domowej awantury. Okazuje się, że zgłoszenie do pułapka, a Jeter i jego ukochana, Amy, wpadają w sidła seryjnego mordercy. Młody detektyw musi przypomnieć sobie wszystkie nauki starszych kolegów, by ujść z życiem.


Gdyby każdy twórca i współtwórca telewizyjnych seriali miał takie debiutanckie filmy, poziom światowego kina byłby nieporównywalnie wyższy. "Pokerowa noc" to rasowy kryminał, w którym nie tyle intrygujące jest pytanie "Kto jest zabójcą?", ale sam motyw. Francis przez cały seans daje widzowi wskazówki, lecz dopiero finał pozwala połączyć je w jedną całość. Widz wraz z młodym detektywem stara się poznać prawdę i przyczynę wszystkich zdarzeń. Francis ze sprawnością profesjonalisty zaciska pętlę swej intrygi, niespiesznie, lecz z chirurgiczną precyzją, łącząc poszczególne wątki i kolejne postaci w jedną, nierozerwalną całość.


Prowadzenie opowieści na kilku płaszczyznach czasowych jednocześnie mogłoby się okazać zadaniem ciężkim do wykonania dla wielu bardziej doświadczonych reżyserów. Francis, będąc także autorem scenariusza, czuje się w swoim dziele, jak przysłowiowa ryba w wodzie. Makabryczne, zakrawającego o lekkie kino gore sceny z uwięzienia młodego detektywa przeplata w groteskowym stylu z przerysowaną grą w pokera, łączącą czarny humor policjantów z wyjątkowymi sprawami w ich karierze. Taka narracja, w której udało się nawet zmieścić wątek miłosny, groziłaby zawaleniem całej konstrukcji z powodu przerostu formy nad treścią. Groziłaby może u kogoś innego, ale nie u Francisa. Reżyser do samego końca nie gra w otwarte karty, a ostatnia scena to istny majstersztyk, as w rękawie, który Francis zachował specjalnie na koniec, by zaburzyć całą koncepcję widza. Zaskoczenie i niedowierzanie może towarzyszyć jeszcze długo po seansie.


Dużym plusem obrazu Francisa są jego bohaterowie - wielowymiarowi, skrajnie różni, bardziej w różnych odcieniach szarości, aniżeli podzieleni na białych i czarnych. Szkoda tylko, że w głównej roli reżyser postanowił obsadzić Beau Mirchoffa, którego aparycja może i pasuje to detektywa-żółtodzioba, ale niewielki warsztat aktorski już nie. Gwiazda "Innej" (produkcji MTV, co mówi samo przez siebie) jest niewiarygodny i wypada wyjątkowo blado w zestawieniu ze starszą i bardziej doświadczoną częścią obsady. A tu znajdziemy takie osobowości, jak Giancarlo Esposito ("Breaking Bad"), Ron Perlman ("Hellboy"), Titus Welliver ("Promised Land") i fenomenalny Michael Eklund ("Połączenie"). To oni starają się nadrobić tam, gdzie Mirchoff nie daje rady.

Beau Mirchoff

Podsumowując, "Pokerowa noc" to jeden z ciekawszych kryminałów, jakie miałem okazję oglądać. Oczywiście, do starego kina klasyków mu daleko, ale jako debiutancki film sprawdza się naprawdę dobrze. Z niecierpliwością będę czekał na to, co Greg Francis może jeszcze pokazać (i mam cichą nadzieję, że "Pokerowa noc" nie była szczytem jego reżyserskich możliwości).

piątek, 8 maja 2015

Piramida (2014)


Tytuł: Piramida (The Pyramid)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Grégory Levasseur
Premiera: 17 kwietnia 2015 (Polska), 4 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Po tym, jak Dowdle zabrał widzów w nieudaną podróż po paryskich katakumbach ("Jako w piekle, tak i na ziemi"), debiutujący za kamerą Grégory Levasseur (współautor scenariusza do m. in. "Luster" Aji) schodzi do wąskich korytarzy tajemniczej piramidy. Nie dość, że zaserwowano nam kolejny "found footage", to jeszcze w tematyce niemiłosiernie wyeksploatowanej. Czy Levasseur jakoś z tego wybrnął?


Holden wraz z córką Norą prowadzą badania archeologiczne na terenie Egiptu. Pewnego dnia dokonują przełomowego odkrycia - z piasków pustyni odkopują wierzchołek jedynej w swoim rodzaju, trójściennej piramidy. Ambitna dziennikarka Sunni ma zamiar jako pierwsza nagrać relację z wyjątkowego wydarzenia. Tymczasem zamieszki w Egipcie powodują, że grupa naukowców musi zostać bezzwłocznie ewakuowana. Holden nie chce jednak odchodzić z pustymi rękoma. Zgadza się na wysłanie wgłąb piramidy zaawansowanego robota, który ma zbadać korytarze zakopanej budowli. Gdy wartościowy wynalazek niespodziewanie znika, Holden i jego grupa schodzą do piramidy, by odnaleźć automat. Nie spodziewają się zagrożenia, które czyha od tysięcy lat pod piaskami pustyni.


Pomijając naciągany do granic możliwości powód wejścia całej grupy badawczej (wraz z dziennikarzami i niezliczoną ilością kamer) do piramidy, początkowo koncepcja "found footage" spełnia swoją rolę. Wąskie, iście klaustrofobiczne korytarze, ciasne tunele pełne ostrzegawczych hieroglifów, ograniczone pole widzenia, wymyślne starożytne pułapki, brak źródeł światła i świeżego powietrza - wszystko to wprowadza gęstą atmosferę, którą można by kroić nożem, a towarzysząca temu wszystkiemu groza skrupulatnie buduje narastające napięcie. Niestety, dobre wrażenie mija równie nagle, jak się pojawiło, a reżyser-amator serwuje nam oklepaną historyjkę o klątwach, żywych przesądach i mściwym bóstwie w tle.


Pierwsze w mrożącej krew w żyłach piramidzie umiera napięcie. Gdy reżyser ogranicza budowanie całego strachu na nagłych hukach i pojawianiu się zmutowanych kotów, wiemy już, że mamy do czynienia bardziej z bajką, niż z horrorem. Drugą ofiarą jest fabuła - kulejąca od samego początku i będąca niezaprzeczalnie najsłabszym ogniwem całego projektu - wykoleja się tym bardziej, im głębiej schodzą bohaterowie. Z czasem znikome zwroty akcji udaje się odpowiednio wcześnie przewidzieć, a ciągłe odczytywanie hieroglifów (które nikomu nie sprawiają żadnych trudności) zdradza za wiele z nadchodzących wydarzeń i nie pozostawia żadnej nutki tajemniczości. Gdy jeszcze na ekranie pojawi się główny przeciwnik, a młoda pani archeolog zmieni się w niezmordowaną Larę Croft (niczym bohaterka u Dowdle'a), to możemy być niemal pewni, że dotrwanie do końca będzie drogą przez mękę. Ostatnią ofiarą okazuje się być cała koncepcja "found footage", która tylko uwypukliła braki warsztatowe reżysera. Tam, gdzie Levasseur miał problem z użyciem kamery swojego bohatera, posiłkuje się "obrazem spoza". I, choć są to jedynie krótkie łączniki, to w tak rygorystycznej koncepcji, jak "found footage", niewyobrażalnie rażą po oczach i psują cały zamysł projektu.


Do tej pory nie potrafię znaleźć racjonalnego wytłumaczenia (poza chęcią zarobku), jaka skłoniła takiego aktora, jak Denis O'Hare, do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Gwiazda "Czystej krwi" i "American Horror Story" ma tu pełnić rolę mentora i wszystkowiedzącego przewodnika. Poza przydługimi wstawkami o historii i religii starożytnego Egiptu, O'Hare nie wniósł kompletnie nic. Ashley Hinshaw, mająca już doświadczenie z "found footage" w "Kronice" Tranka, robi dokładnie to samo z postacią Nory, co Perdita Weeks jako Scarlett u Dowdle'a. Choć wypada delikatnie lepiej niż poprzedniczka, to od ról pierwszoplanowych powinna się trzymać z daleka i trochę podszkolić. Reszty obsady nie ma nawet co wymieniać, bo ich postaci zostały ograniczone do przysłowiowego "mięsa armatniego" i żaden z aktorów nie ma ambicji, by się trochę więcej postarać.


Podsumowując, Levasseur powinien zatrzymać się na tworzeniu scenariuszy i kamerę oddawać w bardziej doświadczone ręce. Największą grozą w tym całym projekcie jest to, że zapewne nie jest to ostatni film z tej tematyki, a już na pewno nie ostatni, wykorzystujący brutalnie "found footage" (wystarczy spojrzeć na tegoroczne zapowiedzi filmów grozy). Co do samej "Piramidy", to lepiej omijać ją naprawdę szerokim łukiem.