środa, 29 października 2014

Hercules (2014)


Tytuł: Hercules
Gatunek: Przygodowy
Reżyseria: Brett Ratner
Premiera: 25 lipca 2014 (Polska), 23 lipca 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba żaden mitologiczny heros nie doczekał się tylu filmów o sobie, co Herkules. Dla wielu syn Zeusa kojarzy się z twarzą Kevina Sorbo, który wcielał się w tę rolę w jednym z najsłynniejszych seriali lat 90-tych. Mimo to, że tematyka wydaje się dość wyeksploatowana, twórcy prześcigają się w ukazaniu nowej historii Herkulesa. Tym razem z mitologicznym herosem postanowił się zmierzyć Brett Ratner (tak, to ten sam pan odpowiedzialny za "X-Men: Ostatni bastion"). Co udało się uzyskać z tego starcia?


Herkules, znany w całej Grecji siłacz i heros, jest najemnikiem, który wraz z grupą wiernych przyjaciół para się "krwawą robotą" za odpowiednie pieniądze. Pewnego dnia przybywa do niego Ergenia, córka Kotysa, króla Tracji, z prośbą o ratunek. W zamian za pomoc w zwalczeniu zdrajcy Resosa, dowodzącego armią centaurów maga, pustoszącego ich krainę, księżniczka obiecuje mu wielkie bogactwo. Nie wierząc w nadnaturalne moce przeciwnika, Herkules postawia podjąć się zadania. Okazuje się, że misja nie jest tak prosta, jakby się wydawało i może kosztować najemników życie.


Rok 2014 można by uznać za strasznie pomyślny dla syna Zeusa. Dwa niezależne od siebie filmy w tak krótkim czasie to w końcu prawdziwy sukces. Niestety, oba okazały się tragiczne w skutkach. Renny Harlin w "Legendzie Herkulesa" pokazał jeden z najnudniejszych filmów przygodowych w historii. Brett Ratner, w myśl "Króla Artura" Fuqua sprzed 10 lat, pragnie na siłę z Herkulesa wycisnąć zwykłego człowieka. I, podobnie jak Fuqua zniszczył legendę Rycerzy Okrągłego Stołu, tak Ratner zniszczył mit o synu Zeusa. Choć udało się dodać więcej akcji i przygody, niż u Harlina, to jednak wciąż za mało na wzbudzenie większych emocji. Sam reżyser nie do końca mógł się zdecydować, czy jego Herkules ma być w pełni człowiekiem, czy posiadać jednak nadludzką siłę. W efekcie, z jednej strony prezentuje słynne prace herosa jako zgrabne mistyfikacje i fantazje Jolaosa, z drugiej - ciosy bohatera miotają przeciwnikami po polu bitwy, a podniesienie kilkunastometrowego posągu Hery nie stanowi większego wyzwania. Sama fabuła jest do bólu przewidywalna, dłuży się, nuży i przypomina zręczną kopię wcześniej wspomnianego "Króla Artura" (nawet niektóre zwroty akcji i sceny wyglądają łudząco podobnie). Najgorsze jednak jest to, że wszystko, co z tej produkcji było najlepsze, zmieszczono w dwuminutowym zwiastunie.


Z obsadą, mimo usilnych starań, też szału nie ma. Dwayne Johnson niezaprzeczalnie lepiej prezentuje się w roli nadludzko silnego Herkulesa, niż wymuskany Kellan Lutz, jednakże jego gra nie powala na kolana. John Hurt i Joseph Fiennes nie trafili z rolami i wypadają nadzwyczaj karykaturalnie. Kotys (Hurt) przypomina nadekspresyjną i nieudaną wersję Priama z "Troi", zaś Eurysteusz (Fiennes) to żałosna parodia Kommodusa z "Gladiatora". Jedynym, którego miło się oglądało na ekranie, był Ian McShane, perfekcyjnie wiążący powagę sytuacji z komizmem swojej postaci - Amfiaraosa.
Podsumowując, pozycji Kevina Sorbo jako Herkulesa nikt nie zagroził. Okazało się, niestety, że film Ratnera nie tylko powielił część błędów swojego poprzednika ze stycznia, ale dodał też kilka własnych. Pozostaje mieć nadzieję, że w końcu zjawi się ktoś, kto z historii syna Zeusa stworzy kino przygodowe z prawdziwego zdarzenia, godne miejsca na filmowym Olimpie.

wtorek, 28 października 2014

Wojownicze żółwie ninja (2014)


Tytuł: Wojownicze żółwie ninja (Teenage Mutant Ninja Turtles)
Gatunek: Komedia/Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Jonathan Liebesman
Premiera: 8 sierpnia 2014 (Polska), 3 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

Nowe wersje starych hitów rzadko kiedy wychodzą dobrze. Tegoroczna "Godzilla" wybroniła się głównie efektami, zaś do nowych wersji "Planety małp" nawet się lepiej nie zbliżać. Tym bardziej obleciał mnie strach na widok reżysera "Gniewu tytanów" i "Inwazji: Bitwy o Los Angeles" za kamerą najnowszej wersji "Wojowniczych żółwi ninja". Czy propozycja Liebesmana może mierzyć się z kultowym pierwowzorem sprzed ponad 20 lat?


April O'Neil to poszukująca sensacji dziennikarka, która stara się rozgryźć klan Stopy, terroryzujący Nowy Jork. Jej ciekawość i nieustępliwość doprowadzają ją do grupy, stawiającej opór bezlitosnemu gangowi - Wojowniczych Żółwi Ninja. Dzięki ich mistrzowi, szczurowi Splinterowi, April poznaje prawdziwą historię o nich i - ku jej zaskoczeniu - swojej przeszłości. Niestety, nie tylko młoda dziennikarka chciała znaleźć żółwie. Przywódca klanu Stopy, Shredder, pragnie je schwytać, by wraz ze swym uczniem odzyskać z ich krwi jedyną istniejącą próbkę mutagenu, przy pomocy którego chcą ziścić swój diaboliczny plan.


"Wojownicze żółwie ninja" Liebesmana to nie tylko pękająca w szwach od efektów specjalnych produkcja, gdzie zjawiskowe sceny, porywające pościgi i emocjonujące walki potrafią wgnieść w fotel. Ten film to istny wehikuł czasu, który za sprawą magii kina cofa widza o 20 lat, do czasów dzieciństwa, kiedy z zapartym tchem oglądało się w telewizji kolejny odcinek "Wojowniczych żółwi ninja". Liebesman zadbał o najdrobniejsze detale, od indywidualnych cech każdego z tytułowych bohaterów po wyjątkowy humor, jakże odmienny i charakterystyczny dla tej serii, a jednocześnie zmodyfikowany i uaktualniony do dzisiejszych czasów. Liebesman tchnął nowe życie w komiksy Mirage Studios i wykorzystał ku temu wszelkie możliwości, na jakie pozwala współczesna technika filmowa. Oczywiście, nie obyło się bez kilku potknięć, choć przy takiej wizualnej uciesze dla oka można wybaczyć nawet łamanie wszelkich praw fizyki. Największym grzechem twórców, którego nie udało się niczym przesłonić, jest schematyczna fabuła. I to nie z powodu powielania dobrze znanej serii, ale przez wykorzystanie wątków i motywów, wielokrotnie powtarzanych w innych filmach akcji. Niektóre sceny i zwroty akcji można przewidzieć z zamkniętymi oczami. W dodatku unowocześniona wersja Shreddera, któremu bliżej do Robocopa Nożycorękiego, aniżeli arcyłotra sprzed lat, nie każdemu może przypaść do gustu. Patrząc jednak na całokształt, plusy obrazu znacząco przewyższają swoją liczbą minusy, a "Wojownicze żółwie ninja" to gratka zarówno dla miłośników serii, jak i fanatyków ociekającego efektami specjalnymi kina akcji.


Trudno oceniać pracę aktorów, na których całościowo zostały nałożone komputerowe postaci, więc w przypadku tytułowych bohaterów brawa należą się grafikom i specom od efektów, którzy wykonali kawał porządnej roboty. Co do popisu warsztatowych umiejętności, na pochwały zasługują dwie panie z obsady. Pierwsza z nich to Megan Fox, odtwórczyni roli April, która naprawdę dobrze wczuła się w swoją postać i zatarła "plastkikowe wrażenie" po "Transformersach". Drugą jest niezastąpiona Whoopi Goldberg, która z epizodycznej roli Bernadette Thompson tworzy taką kreację, że aż chce się wołać o pomstę do nieba, że autorzy scenariusza nie pokwapili się o rozszerzenie jej kwestii.
Podsumowując, wszelkie obawy, jakie były przed seansem, błyskawicznie znikły. Nowa wersja "Wojowniczych żółwi ninja" to wizualna perełka okraszona soczystym humorem, która inny odgrzewany tytuł - "Godzillę" - zostawia daleko w tyle. Film Liebesmana to obraz, do którego chętnie będę wracać.

poniedziałek, 27 października 2014

Sekstaśma (2014)


Tytuł: Sekstaśma (Sex Tape)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Jake Kasdan
Premiera: 1 sierpnia 2014 (Polska), 10 lipca 2014 (świat)
Ocena: 5-/6

To się w końcu musiało stać. W czasach, gdy brukowce rozpisują się o kolejnych seksaferach, po sieci krążą rozbierane zdjęcia gwiazd, a celebryci udają wielce przejętych, gdy wycieka ich sekstaśma, było niemalże pewne, że ktoś wpadnie na pomysł, by wykorzystać to jako motyw przewodni jakiejś komedii. Nigdy jednak bym nie przypuszczał, że na taką tematykę w filmie zdecyduje się wytwórnia Sony. I to jeszcze z lokowaniem produktów Apple'a w całej produkcji. Co wynikło z tej wybuchowej mieszanki?


Annie i Jay to szczęśliwe małżeństwo, które przeżywa kryzys w sferze łóżkowej. Chcąc wzniecić dawny ogień namiętności, Annie wpada na pomysł, by razem przerobili książkę z pozycjami, jednocześnie kręcąc własną sekstaśmę. Plan się udaje, jednakże Jay zapomina o jednej, najważniejszej rzeczy - skasowaniu nagrania. Tym samym film z ich igraszkami trafia do chmury i uzyskują do niego dostęp wszystkie osoby, którym para podarowała iPady. Rozpoczyna się szaleńczy wyścig z czasem, by odzyskać cały sprzęt i skasować feralny film, nim będzie za późno.


To, że film Jake'a Kasdana będzie ociekał pieprznym humorem i związanymi z seksem żartami sytuacyjnymi, było niemalże pewne. W końcu czego innego można było się spodziewać od reżysera takich seriali, jak "Californication" i "New girl"? Przy takim błahym temacie - "home made sex tape" - nie można szaleć z zawiłą i złożoną fabułą, bo tylko popsułaby lekki klimat całego obrazu. I tak, historia Annie i Jay'a wydaje się być banalnie prosta, w pewien sposób przewidywalna i zlepiona ze standardowych chwytów, ale mimo to ma swój urok, dzięki któremu "Sekstaśma" bawi i ciekawi do samego końca. Film Kasdana to nie tylko małżeńskie perypetie łóżkowe, ale również prześmieszne zestawienie dorosłych z nowoczesną technologią - a wszystko w karykaturalnym zwierciadle. W jednej chwili Jay chwali iście nieziemskie możliwości swojego iPada, w drugiej - zachowuje się niczym komputerowa fajtłapa, dla której nawet znalezienie przycisku "Start" stanowi przeogromny sukces. Najbardziej dziwi, że w filmie wytwórni Sony tak licznie pojawiają się produkty Apple'a i ich niejednokrotnie zachwalane właściwości. Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że obie firmy po prostu się dogadały między sobą, zaś sama "Sekstaśma" ma stanowić fabularną, 1,5-godzinną reklamę iPadów (w końcu amerykański film na amerykańskim rynku, opanowanym przez Apple'a). Gdy jednak bliżej przyjrzeć się wszystkim scenom i dialogom, związanym z tymi produktami, okazuje się, że Sony nie tyle chciał reklamować konkurencyjne produkty, ale genialnie i przewrotnie je... wyśmiał! Wszystkie wady, wytknięte perfekcyjnie za pomocą sztucznych pochwał i naciąganego marketingu, stanowią wisienkę na torcie humoru całej produkcji. I choć patrząc ogólnie, żarty i gagi nie są na jakimś wybitnym, wyszukanym poziomie, ale trzeba by być pozbawionym poczucia humoru, by szczerze nie zaśmiać się na "Sekstaśmie". A okazji ku temu zarówno reżyser, jak i autorzy scenariusza, dają widzom naprawdę sporo.


Muszę przyznać, że starsi aktorzy byliby bardziej wiarygodni w roli małżeństwa, które nie tylko cierpi na łóżkową stagnację, lecz technologiczne uwstecznienie. Mimo to, Cameron Diaz i Jason Segel robią, co mogą, by sprostać zadaniu i, o dziwo, na polu komediowym znacznie lepiej czuje się Diaz. Po Segelu, który ma za sobą długoletnią pracę na planie serialu "How I Met Your Mother", spodziewałem się kogoś pokroju Setha Rogena z "Sąsiadów" lub, ewentualnie, Milesa Tillera z "Tego niezręcznego momentu". Okazało się jednak, że postać łudząco podobna do Marshalla Eriksena z "HIMYM", najzwyczajniej go przerosła. Znacznie ciekawiej, poza wcześniej już wspomnianą Diaz, prezentują się Rob Lowe w roli szefa o dwóch skrajnie różnych twarzach, a także duet Rob Corddry i Ellie Kemper jako pozytywnie zakręcone małżeństwo, dla którego odzyskanie tytułowej sekstaśmy urasta do rangi misji specjalnej agentów od rozwiązywania międzynarodowych problemów.
Podsumowując, choć "Sekstaśma" nie zalicza się do najlepszych komedii tego roku (ustępuje miejsca takim tytułom, jak chociażby "22 Jump Street" i wcześniej wspomniani "Sąsiedzi"), to potrafi szczerze rozbawić, niejednokrotnie przyprawiając o łzy ze śmiechu. Idealna pozycja na lekkie kino wieczorową porą.

niedziela, 26 października 2014

Obietnica (2014)


Tytuł: Obietnica
Gatunek: Dramat/Dla młodzieży
Reżyseria: Anna Kazejak
Premiera: 14 marca 2014 (Polska), 13 lutego 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Można powiedzieć, że podobnie jak duński reżyser Kaspar Munk fabułę "Przytul mnie" wzorował na prawdziwych wydarzeniach z jednej z gdańskich szkół, tak Anna Kazejak pomysł na scenariusz znalazła w Szwecji. I choć polskie kino w ostatnich latach nie może narzekać na brak filmów, poruszających tematykę współczesnej młodzieży (od "Świnek" i "Galerianek", poprzez "Salę samobójców" i "Bejbi blues", po "Hardkor disko"), to reżyserka postanowiła pokazać kolejną, szokującą historię. Czy "Obietnica" wnosi coś nowego do tego i tak już mocno wyeksploatowanego gatunku?


Lila nie może wybaczyć swojemu chłopakowi, Jankowi, że ten całował się z inną, Angeliką. Pomimo jego zapewnień i miłosnych wyznań, dziewczyna nie ma zamiaru dać tak łatwo za wygraną. Stawia przed Jankiem ultimatum - jeżeli chce dostać drugą szansę, musi "pozbyć się" Angeliki. Ślepo i bezgranicznie zakochany chłopak w końcu postanawia spełnić to żądanie.


Sama przyczyna tego krwawego czynu - z pozoru niewinny pocałunek - wydaje się tak absurdalna, że aż trudno uwierzyć, że oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Ten błahy powód jest najbardziej szokującym elementem zarówno całej historii, jak i samego filmu. Dla filmu, jak się okazuje, jest to zarazem jedyna szokująca rzecz. Cała reszta, od zakrapianych alkoholem imprez po rodzinne dramaty, prowadzona jest beznamiętnie, bez wyrazu czy głębi. Tak jakby reżyserka chciała pokazać to, co mogliśmy już oglądać wcześniej, lecz z pewną matczyną ochroną, by ustrzec widza przed "zbyt straszną" rzeczywistością. Film z punktu widzenia dwóch osób - początkowo Lily, później jej ojca Konrada - mógł być naprawdę dobrym posunięciem i zderzeniem dwóch skrajnie różnych światów, jednakże zabrakło Kazejak pewnej konsekwencji i realizatorskiej pomysłowości. Zbyt często użyte fabularne skróty i uproszczenia nie pozwalają widzowi wczuć się w budowany klimat dramatu i tragedii. Wszystko wydaje się płytkie i powierzchowne, a rysy postaci zbyt nieudolne, by mogły czymś poruszać. Można by stwierdzić, że Kazejak zrobiła film tylko po to, by zwrócić uwagę na prawdziwą historię szwedzkich nastolatków, ale - prawdę mówiąc - w tym celu wystarczyłby jakiś krótki dokument na Discovery, a nie od razu pełnometrażowy obraz na ekranach kin. Gwoździem do trumny całego projektu jest zakończenie, które jest otwarte i pozostawia pole do popisu dla interpretacji widzów. Taki zabieg spisuje się dobrze w dramatach psychologicznych pokroju "Pod Mocnym Aniołem", ale tu wypada tandetnie i przypomina usilną budowę pseudogłębi w i tak już do maksimum spłyconej fabule.


"Obietnica" irytuje nie tylko realizatorską nieudolnością, ale też przerażająco nudną obsadą. Nie rozumiem zachwytów nad debiutującą Elizą Rycembel, która, moim skromnym zdaniem, kompletnie nie poradziła sobie z rolą, przez co Lila jest tak drewniana, że stojące wokół meble tętnią większym życiem. Podobnie Mateusz Więcławek, który na siłę stara się skopiować Jakuba Gierszała z "Sali samobójców", ale próby te są co najwyżej śmiesznie żałosne. Popławska, Budnik, Chyra i Topa trafili tutaj chyba przypadkiem, bo prezentują tak niski poziom, jakby grali za darmo. Jedynym, który cokolwiek daje z siebie, jest Dawid Ogrodnik, jednakże też nie do końca rozumiem nagród i pochwał za tę epizodyczną rolę, która, notabene, nie pozwoliła mu tak rozwinąć skrzydeł, jak inne wcześniejsze produkcje, w których brał udział.
Podsumowując, pani Kazejak utwierdziła mnie w przekonaniu, że w polskim kinie dramatów o młodzieży (dla młodzieży?) nie dzieje się najlepiej. Powielanie schematów i żerowanie na sukcesie poprzedników nie pomoże za wiele. W szczególności, że wcześniej to wszystko już było, tylko w znacznie lepszym wydaniu.

piątek, 24 października 2014

Anomalia (2014)


Tytuł: Anomalia (The Anomaly)
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Noel Clarke
Premiera: 19 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Noela Clarke'a mogliśmy oglądać w takich brytyjskich produkcjach, jak "Heartless", "Storage 24", czy "Centurion". Tym razem postanowił spróbować swoich reżyserskich umiejętności i zasiadł za kamerą. Wielu już próbowało tego przed nim, zazwyczaj z mizernym skutkiem. Czy propozycja Clarke'a - połączenie kina akcji z s-f - łamie ten schemat?


Żołnierz Ryan budzi się w ciemnej furgonetce, nie pamiętając, jak się w niej znalazł. Wraz z nim uwięziony został młody chłopak Alex. Ryan postanawia mu pomóc, jednakże znów traci przytomność i budzi się w tajemniczym pokoju, kilka dni później. Tam spotyka Harkina, który wyjaśnia mu, że to wszystko jest powodem pewnej anomalii, trwającej dokładnie 9 minut i 47 sekund. Z czasem Ryan przekonuje się, że jest obiektem eksperymentu doktora Langhama, który chce przejąć władzę nad wolą wszystkich ludzi.


Z początku wydawać się może, że Clarke wrzuca widza w wir czasoprzestrzenny rodem z "Piątego wymiaru", "Kodu nieśmiertelności" bądź "Na skraju jutra". Szybko jednak okazuje się, że reżyser (i odtwórca głównej roli w jednej osobie) nie ma zamiaru bawić się w pętle czasowe, lecz za pomocą niekontrolowanych skoków przedstawić historię swojego bohatera. Historię na tyle zawiłą i intrygującą, że sama fabuła potrafi wciągnąć widza niemalże do samego końca. Niestety, im bliżej finału, tym scenariusz rozjeżdża się coraz bardziej, serwując przewidywalną papkę dla niewymagających. W dodatku potencjał, który niewątpliwie "Anomalia" miała, sukcesywnie z każdą kolejną minutą ginie pod warstwą braku umiejętności realizatorskich i efektów pseudospecjalnych, przypominających usilną, acz niesamowicie tanią i tandetną podróbę "Matrixa" lub "Equilibrium". Widać, że Clarke to miłośnik ciosów "slow motion", którymi to naszpikował swój film do granic przyzwoitości i dobrego smaku. W pewnym momencie mamy już dość tej wszechogarniającej sztuczności i szczerze modlimy się o napisy końcowe.


Noel Clark jako filmowa trójca święta - reżyser, producent i główny bohater - śmiało dołącza do grona poprzedników, którym wielozadaniowość nie wyszła na dobre. Kiepsko prezentuje się również Ian Somerhalder, tak bardzo już chyba zakorzeniony w roli Damona z "Pamiętników wampirów", że nie potrafi zagrać inaczej. Nic do zaoferowania nie ma także trzeci z Hemsworth'ów, Luke, przy którym młodszy brat Liam jest genialnym aktorem z bogatym warsztatem. Jedynym, który mógł uratować obsadowy poziom, był Brian Cox, lecz niestety jego rola została ograniczona do minimalnego minimum i nie pozwoliła pokazać czegokolwiek.
Podsumowując, Noel Clarke porwał się z motyką na słońce. Powinien się skupić na jednym - grze aktorskiej - a reżyserskie wodze oddać w dobre, znacznie bardziej doświadczone ręce. Może w przyszłości znajdzie się ktoś, kto zauważy potencjał "Anomalii" i wykorzysta go w realizacji kina wysokich lotów.

niedziela, 19 października 2014

Zbaw nas ode złego (2014)


Tytuł: Zbaw nas ode złego (Deliver Us from Evil)
Gatunek: Horror/Kryminał
Reżyseria: Scott Derrickson
Premiera: 4 lipca 2014 (Polska), 2 lipca 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

Poszukiwania dobrego horroru 2014 trwają w najlepsze. Nie dość, że kandydatów, mogących pretendować do tego miana, jest jak na lekarstwo, to jeszcze okazuje się, że część z nich z kinem grozy ma niewiele wspólnego. Swoją propozycję horroru przemieszanego z kryminałem zaprezentował Scott Derrickson, reżyser "Egzorcyzmów Emily Rose" i scenarzysta "Diabelskiej przełęczy". Jak wypadła ta wybuchowa mieszanka?


Sarchie to nowojorski policjant, który słynie z wykrywania i rozwiązywania trudnych spraw kryminalnych. Podczas nocnej służby zostaje wezwany na interwencję do mieszkania, w którym mąż znęca się nad żoną. Okazuje się, że prosta z pozoru sprawa jest wyłącznie wierzchołkiem góry lodowej, a każdy kolejny element układanki zaczyna upewniać Sarchiego, że ma do czynienia z nieczystymi mocami. W tej nierównej walce znajdzie niespodziewaną pomoc u księdza Mendozy, który już wcześniej miał do czynienia z opętaniami i egzorcyzmami.


Historia, gdzie zwykli policjanci wpadają na trop serii zabójstw z religią, opętaniami i demonami w tle, przywodzić może na myśl "Aniołów apokalipsy" Oliviera Dahana. Jednakże, w tym przypadku nie mamy do czynienia z genialną mistyfikacją, lecz z prawdziwym "pierwotnym złem" (jak to nieraz w filmie podkreśla ksiądz Mendoza). I, trzeba przyznać, historia zapowiada się ciekawie. Reżyser sprawnie manewruje między policyjnym kryminałem a chwytami kina grozy. Po mistrzowsku operuje kamerą, serwując widzom wiele naprawdę dobrych ujęć. Niestety, im bliżej jesteśmy - wraz z bohaterami - rozwiązaniu zagadki, tym bardziej obraz Derricksona traci swój urok. To, że reżyser czerpał inspirację z poprzedników (inaczej mówiąc, bezwstydnie ich kopiował), będzie widoczne dla każdego, kto oglądał jakikolwiek tytuł o egzorcyzmach. Klimat horroru i napięcie kryminału znika gdzieś pod warstwą efektownych scen walk sił dobra z siłami ciemności. Finałowa rozgrywka w postaci wieloetapowych egzorcyzmów stanowi wyłącznie podsumowanie kilkudziesięciu lat kina grozy, poruszającego tematykę opętań, i nie wnosi kompletnie niczego nowego. "Zbaw nas ode złego" to film, który miał ogromny potencjał, lecz Derrickson nie potrafił go w pełni wykorzystać.


Podobnie, jak ten obraz poległ fabularnie, tak nie jest w stanie go podnieść nieprzemyślana obsada. Eric Bana, jakby miał grać samego policjanta, może i by się sprawdził. Ale rola Sarchiego, który jest nie tylko nowojorskim gliniarzem, ale też boskim radarem odnajdującym demony i duchy, kompletnie mu nie przypasowała. Choć reżyser stara się zasłonić zmieszanego aktora humorystycznymi wstawkami lub panującym przez większość seansu półmrokiem, to brak pomysłowości Bany na rolę aż kłuje w oczy. Podobną pomyłką jest Édgar Ramírez, któremu bliżej byłoby do roli filmowego łamacza kobiecych serc, aniżeli nietradycyjnego księdza z mroczną przeszłością. Całość uzupełnia Sean Harris, którego bohater, będący ucieleśnieniem prawdziwego zła, bardziej pasowałby do czarnych komedii lub parodii, niż do kina grozy. Jedynym, który jakoś się w roli odnajduje, jest Joel McHale. W sumie, jego postać była najprostsza i najbardziej przewidywalna ze wszystkich występujących w filmie, więc ciężko byłoby polec na takim standardzie.
Podsumowując, mało straszny obraz Derricksona lepiej nadawałby się do worka filmów fantasy. Historia, oparta na prawdziwych wydarzeniach i książce Ralpha Sarchiego (policjanta, pomagającego przy egzorcyzmach i współpracującego m. in. z małżeństwem Warrenów, znanym z "Obecności"), wydaje się mieć zbyt wiele reżyserskich ingerencji, by można ją było uznać za prawdziwą (podobnie, jak to miało miejsce z fabułą u Johna Pogue'a w "Uśpionych"). Może dla kogoś, kto nie obcuje za często z kinem grozy, obraz Derricksona wyda się dobry i interesujący. Ja osobiście go nie kupuję.

czwartek, 16 października 2014

Rogi (2013)


Tytuł: Rogi (Horns)
Gatunek: Dramat/Fantasy/Horror
Reżyseria: Alexandre Aja
Premiera: 31 października 2014 (Polska), 6 września 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Alexandre Aja dał się poznać w roli reżysera takich tytułów, jak remake "Wzgórza mają oczy", niezłe "Lustra", czy ociekająca kiczem "Pirania 3D". Tym razem zabrał się za ekranizację. Choć nie udało mi się przed seansem przeczytać "Rogów", pióra Joe Hilla (syna Stephena Kinga), to zainteresował mnie sam pomysł fabuły. Czy najnowszy film Alexandre'a Aja zaliczyć można do udanych?


Ig Perrish jest podejrzany o zgwałcenie i zamordowanie swojej narzeczonej. Jego adwokat i zarazem przyjaciel z dzieciństwa Lee robi wszystko, by nie dopuścić do wyroku skazującego. Pewnego ranka Ig odkrywa, że zaczęły mu wyrastać rogi. Każdy, kto go ujrzy, nie może kłamać, zaczyna zdradzać mu najgorsze sekrety i pragnienia oraz jest podatny jego woli. Ig postanawia wykorzystać wyjątkową moc, by odnaleźć prawdziwego zabójcę swojej narzeczonej.


"Rogi" można nazwać czarną komedią, filmem fantasy lub ciekawą mieszanką lekkiego dramatu z delikatnym thrillerem, ale na pewno nie horrorem. Jedyna scena, która kojarzyć się może z tym gatunkiem, nie wystraszy nawet najbardziej wrażliwych widzów. Jednakże, we wcześniej wymienionych kategoriach sprawuje się znakomicie. Ociekające czarnym humorem sceny potrafią szczerze rozbawić, zaś zawiła opowieść, doprawiona dramatem bohatera i wciągającą intrygą, nie pozwoli się nudzić. Ciekawe są motywy fantasy, dodające smaku całej opowieści, wpuszczające powiew świeżości w z pozoru oklepaną tematykę. Nikt nie wyjaśnia widzowi "jak", bo nie to ma zaprzątać jego myśli. Głównemu bohaterowi rosną rogi, zyskuje piekielne moce i kontrolę nad wężami, ale jest to sprowadzone do tak zwykłego poziomu, jak zwyczajne, ludzkie umiejętności detektywistyczne. Przeplatająca się z rzeczywistością magia potrafi oczarować widza na tyle, by przesłonić schematyczną, przewidywalną intrygę. I gdy wydawać by się mogło, że trafiliśmy na całkiem dobre, w pewnym sensie innowacyjne kino, Alexandre Aja czyni dokładnie to samo, co zrobił z "Lustrami" - niszczy całokształt zakończeniem. Cienka granica między wciągającym thrillerem a efektowną baśnią została przekroczona - niestety, na niekorzyść tytułu. Na domiar złego, gdy w ustach widzów już pozostaje niesmak po nieudanym finale, reżyser przesadnie dosypuje lukru do zakończenia, które na myśl przywodzić może takie młodzieżowe romanse, jak "Zmierzch". Nie, nie i jeszcze raz nie!


Podobnie, jak "Rogi" - wyłączając zakończenie - można uznać za film dobry, tak i z obsadą jest naprawdę nieźle. Większość aktorów sprostała postawionym przed nimi zadaniom. Najbardziej obawiałem się o Daniela Radcliffe'a, który w ucieczce przed łatką Harry'ego Pottera, angażuje się w coraz bardziej skrajne produkcje (od odważnego adwokata w "Kobiecie w czerni" po poetę-geja w "Na śmierć i życie"). Widać, że się stara i choć rola Iga nie była szczytem jego możliwości, to spisuje się naprawdę dobrze. W szczególności, gdy do pomocy ma takich aktorów, jak Juno Temple ("Magia", "Czarownica"), Kathleen Quinlan ("Apollo 13"), czy David Morse ("Zielona mila"). Oczywiście, nie mogło być zbyt kolorowo i poziom warsztatowy zaniżają niewiarygodnie sztuczny i sztywny Max Minghella ("Stażyści") oraz irytująco powtarzalny Joe Anderson ("Saga Zmierzch: Przed świtem - część 2").
Podsumowując, daleko pada jabłko od jabłoni. Ekranizacja powieści Joe Hilla do pięt nie dorasta ekranizacjom twórczości jego ojca (pechowa realizacja, czy może wina leży po stronie książkowego pierwowzoru?). Sama historia ma w sobie to coś, co potrafi przyciągnąć i utrzymać widza na dobrych torach przez długi czas. Szkoda, że wykoleja się na finiszu (czyżby związek z jakimś fatum samego reżysera?).

wtorek, 14 października 2014

Teoria wszystkiego (2013)


Tytuł: Teoria wszystkiego (The Zero Theorem)
Gatunek: Dramat/Fantasy
Reżyseria: Terry Gilliam
Premiera: 23 maja 2014 (Polska), 2 września 2013 (świat)
Ocena: 5/6

Co łączy zabawny "Sens życia wg Monty Pythona", genialne "12 małp", surrealistyczne "Las Vegas Parano" i ociekającego oniryczną magią "Parnassusa"? Osoba Terry'ego Gilliama. Reżyser, który dał się poznać widzom od strony swoich nieszablonowych wizji, tym razem zabiera ich w nieokreśloną przyszłość i szuka sensu życia. Czy "Teoria wszystkiego" odpowiada na jedno z najważniejszych pytań, zadawanych od zarania dziejów?


Qohen Leth to ekscentryczny geniusz, stroniący od ludzi i otoczenia. Pracując w największym światowym koncernie, usilnie stara się przenieść swoje obowiązki do domu. Ku jego zaskoczeniu, Zarząd w końcu przychyla się do jego prośby, dając mu jednocześnie najtrudniejsze zadanie, z którym nikt dotąd sobie nie poradził. Zamykając się w swoim domu, oczekując ważnego telefonu i nie mogąc poradzić sobie z projektem, Qohen sukcesywnie popada w obłęd. Niespodziewanie z pomocą przychodzą mu piękna Bainsley i komputerowy geniusz, Bob.


Gdyby spojrzeć na film Gilliama wyłącznie jako na historię poszukującego niemożliwego naukowca, "Teoria wszystkiego" może wydać się pretensjonalnie rozdmuchana, a z fabularnych dziur powiewać będzie nieustanną nudą. Amerykański reżyser pokazał jednak wielokrotnie, że w celu znalezienia sensu w z pozoru niezrozumiałej i tandetnej historii, należy wyjść poza sztywne ramy kadru i scenariusza i spojrzeć na całokształt "z góry". Tak czyniąc, oczom widza z dość groteskowej wizji przyszłości ukaże się pełen metafor i symboli obraz, hipnotyzując i jednocześnie przerażając swoim przekazem. Imię i nazwisko bohatera, nawiązujące do biblijnego Koheleta, jest kluczem do tytułowej "teorii wszystkiego", która - jak się okazuje - dąży do odkrycia niczego. Słynny cytat "vanitas vanitatum, et omnia vanitas" może posłużyć jako szyld całej opowieści. Główny bohater, oczekujący na niemożliwy do zrealizowania telefon, pozwala, by całe życie uciekało mu między palcami. W swojej paranoi bezgranicznie oddaje się powierzonemu zadaniu, którego rozwiązanie - równie niemożliwe i przypominające syzyfową pracę - zaprowadzi go w ramiona nicości i chaosu. Chaosu, który okiełznać i na którym zarobić będzie chciał Zarządca - wszystkowiedzące ucieleśnienie orwellowskiego Wielkiego Brata. Osoby z otoczenia bohatera okazują się być "młotkami" - marionetkami w rękach Zarządu, które uwypuklają antyutopijną wizję przyszłości, pełną groteskowych postaci, przypominającej dziecięce zabawki zaawansowanej technologii i nieograniczonego marketingu, od którego uginają się wirtualne ściany budowli. Taki przekaz, brutalnie dosadny, dla wielu jednak może okazać się ciężkostrawny. Wizje Gilliama do najłatwiejszych nie należą, a dodatkowo "Teoria wszystkiego" na tle fabularnym przegrywa z poprzednimi dziełami reżysera.


Dużym plusem obrazu jest perfekcyjnie wyselekcjonowana obsada. Tutaj każdy, nawet do najmniejszej roli, został odpowiednio dopasowany. Christoph Waltz jako Qohen jest rewelacyjny, jednakże trzeba przyznać, że trochę spoczął na laurach. Dwukrotny zdobywca Oscara ("Django", "Bękarty wojny") przyzwyczaił widzów do wysokiego poziomu swoich umiejętności. Niestety, nie stara się rozwijać i dobrze zagranego Qohena ciężko zaliczyć do jego najlepszych ról. Ciekawiej prezentują się aktorzy drugoplanowi. Mélanie Thierry i Lucas Hedges to pozytywne zaskoczenie całego obrazu. David Thewlis i Matt Damon łamią pewne utarte schematy i pokazują, że niekoniecznie dadzą się zaszufladkować w jednym typie ról. Tilda Swinton, ponownie w charakteryzacji nie do poznania, przypominać może jej rolę Mason ze "Snowpiercera", jednakże to Tilda - wszystkie jej postaci, nawet z pozoru zbliżone, są budowane od zera i tym samym za każdym razem wyjątkowe.
Podsumowując, amerykański reżyser ściera ze sobą kilka postaw, wiarę z chaosem, naukę z rzeczywistością, jednostkę z podporządkowaniem, dążąc do nicości, która jest wszystkim. Tego typu obrazy są bardzo trudne do przedstawienia (definitywnie lepiej się je czyta, aniżeli ogląda), lecz, można powiedzieć, że Gilliam sprostał zadaniu.

sobota, 11 października 2014

Centrum (2014)


Tytuł: Centrum (Mall)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Joseph Hahn
Premiera: 18 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Fanom zespołu Linkin Park nie będzie obce nazwisko Hahn. Odpowiada on nie tylko za reżyserię wielu teledysków swojego zespołu, ale również współpracował ze Static-X i Story of the Year. W tym roku Mr. Hahn zaserwował widzom produkcję pełnometrażową. Czy "Centrum" godne jest polecenia?


Jeff jest nastolatkiem, zaczytanym w "Roku 1984" Orwella i "Wilku stepowym" Hessego. Podczas pobytu w centrum handlowym spotyka swoich znajomych oraz dziewczynę, w której jest bezwarunkowo zakochany. Ta jednak nie zwraca na niego większej uwagi i jedynie wykorzystuje jego łatwowierność. Tymczasem w jednym ze sklepów biznesmen Danny zostaje zatrzymany pod zarzutem podglądania kobiety w przebieralni. Prowokatorką całego zdarzenia jest piękna Donna, która poszukuje dodatkowych wrażeń podczas przypadkowych znajomości i przygodnego seksu. Ich losy zostaną splecione przez Malcolma, który przyjdzie do centrum w jednym celu - by zabijać.


Może i Mr. Hahn świetnie sprawdza się w muzyce i reżyserii teledysków, jednakże drygu do filmów pełnometrażowych nie ma w ogóle. Poza muzyką (przede wszystkim swojego zespołu) i zarysem pomysłu, "Mall" nie zachwyca niczym. Pseudofilozoficzna tyrada o negatywach konsumpcjonizmu, metaforycznie ujęta w ramy centrum handlowego i zaprezentowana postawami skrajnie różnych społecznie ludzi, mogłaby wynieść ten tytuł na prawdziwy szczyt, gdyby nie zawiodła zarówno część realizatorska, jak i scenariusz. A ten, pisany chyba na kolanie, przypomina usilne łatanie sera szwajcarskiego. Niczym nietłumaczony chaos narracyjny potrafi wprawić w konsternację, przez co widz, zamiast się skupiać na poruszanej problematyce, stara się nadążyć za fabułą, po której reżyser skacze bez ładu i składu. Momentalnie urywa jedne wątki, by zastąpić je następnymi, a w efekcie nie kończy i nie wyjaśnia żadnego. "Centrum" przypomina nieudolny zlepek kilku filmów krótkometrażowych, zupełnie do siebie niepasujących, przez co całokształt dosłownie rozlatuje się z każdą kolejną minutą. Czy reżyser chciał stworzyć oniryczny dramat, pełny rozlewu krwi film akcji, a może groteskową parodię? Tego chyba nigdy się nie dowiemy, bo sam obraz na to pytanie nie odpowiada.


W momencie, gdy scenariusz jest w strzępach, a reżyser sam nie wie, czego chce, trudno jest winić aktorów, że kompletnie nie mogli odnaleźć się w swoich rolach i pogubili się wraz z twórcami. A, co ciekawe, Mr. Hahn nie miał do dyspozycji złej obsady. Gina Gershon ("P.S. Kocham cię"), Peter Stormare ("Skazany na śmierć") i Vincent D'Onofrio ("Cela") mają ogromne doświadczenie w pracy przed kamerą. Dobrze rokują też Cameron Monaghan ("Dawca pamięci") i James Frecheville ("Idealne matki"), choć nie mieli za wiele możliwości, jak wybrnąć z rolami w tej produkcji.
Podsumowując, liczba błędów, realizatorskich omyłek i brak logicznej spójności powodują, że "Centrum" nie należy do najlepszych wyborów (choć seans, trzeba przyznać, mija naprawdę szybko). I nawet dobra muzyka w tym przypadku nie rekompensuje do końca straconego czasu.

środa, 8 października 2014

Babadook (2014)


Tytuł: Babadook (The Babadook)
Gatunek: Horror
Reżyseria: Jennifer Kent
Premiera: 30 maja 2014 (Polska), 17 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

W ostatnim czasie dobrych horrorów jest jak na lekarstwo. A znalezienie filmu grozy, który bardziej działa na wyobraźnię widza, aniżeli na jego wzrok bądź wytrzymałość, graniczy z cudem. Jennifer Kent postanowiła zmierzyć się z klasyką i zagłębić się w strach przed samym strachem. Czy jej propozycja, "Babadook", ratuje tegoroczne kino grozy?
Po śmierci męża Amelia samotnie wychowuje syna Samuela. Pewnego wieczoru pozwala mu wybrać bajkę do czytania przed snem. Samuel sięga po tajemniczą księgę pod tytułem "Babadook". Okazuje się, że przeczytanie tej historii wyzwala mrocznego stwora, który nawiedza Amelię i jej syna. Kobieta będzie musiała stoczyć walkę zarówno z potworem, jak i z samą sobą, by uratować swoje dziecko.


Muszę przyznać, że Jennifer Kent ma prawdziwy dar, zarówno jako reżyserka, jak i autorka scenariusza. Dawno nie udało mi się spotkać z obrazem, który z taką perfekcją łączyłby w sobie trzy skrajnie różne gatunki. Wpierw pani Kent raczy widza rodzinnym dramatem. Grubą kreską rysuje losy matki, samotnie zmagającej się z nie do końca zrównoważonym synem. Prezentuje dualizm jej profilu; z jednej strony kochająca matka, bezsprzecznie broniąca swoje dziecko, z drugiej - wyrodna rodzicielka, którą własny syn doprowadza do szału i skrajnie patologicznych myśli. W tym świecie zaczyna kreować się kino grozy - potwór Babadook, będący metaforycznym ucieleśnieniem mrocznej strony człowieka. I tu pani Kent daje popis reżyserskiego kunsztu, serwując kilka naprawdę trzymających w napięciu motywów i scen. Niestety, trwają one zaledwie piętnaście minut, co jest mocno niewystarczające dla 1,5-godzinnego filmu, określonego mianem "horroru". W momencie, gdy klimat, napięcie i poczucie grozy osiągają apogeum, pani Kent ukazuje swój nagły i brutalny... upadek. Na łeb, na szyję leci w ramiona kiczu i tandety, z każdą kolejną minutą zatracając zarówno konstrukcję dobrego dramatu, jak i klasycznego horroru. A wszystko na rzecz odrealnionej historii, która zaczyna coraz bardziej śmieszyć i przypominać swoją własną parodię. Finał całej historii burzy to, co misternie udało się reżyserce stworzyć w pierwszej połowie swojego obrazu. Rozumiem, że "kobieta zmienną jest", ale trzykrotnie zmienić koncepcję filmu w dziewięćdziesiąt minut to już prawdziwe mistrzostwo. Szkoda, że w negatywnym znaczeniu tego słowa.


Choć Australia i pani Kent nie sprezentowały nam dobrego horroru, to "Babadook" jest pokazem aktorskiego talentu odtwórców głównych ról - Essie Davis i Noaha Wisemana. Oboje perfekcyjnie wcielają się w swoich bohaterów, ona - z każdą kolejną sceną chyląca się ku moralnemu upadkowi, on - wywołujący zarówno sympatię, jak i antypatię. I choć słaby scenariusz na pewno podciął im skrzydła, to trzeba przyznać (kolokwialnie), że odwalili kawał dobrej roboty.
Podsumowując, był pomysł, był klimat, były predyspozycje i potencjał. Zabrakło konsekwencji, przez co ostatecznie "Babadook" wyłącznie podkreśla niski poziom tegorocznego kina grozy. Za wiele pani Kent chciała zawrzeć w swoim obrazie, zapominając, że jeżeli coś jest od wszystkiego, to jest do niczego.

piątek, 3 października 2014

Co Richard zrobił (2012)


Tytuł: Co Richard zrobił (What Richard Did)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Lenny Abrahamson
Premiera: 9 września 2012 (świat)
Ocena: 1/6

"Gdzie inni widzą zbieg okoliczności, ja widzę konsekwencje. Gdzie inni widzą przypadek, ja widzę cenę." - z pozoru proste słowa Merowinga z "Matrixa" Wachowskich, a jednocześnie poruszające tematykę wielokrotnie powielaną w historii kina przez licznych twórców. Czasami jedno zdarzenie może obrócić o sto osiemdziesiąt stopni życie człowieka. Tę kwestię - w młodzieżowym opakowaniu - postanowił zaserwować Lenny Abrahamson. Czy Irlandczyk rzeczywiście miał coś istotnego do dodania w tej sprawie?


Richard Karlsen ma iście idealne życie. Jest najpopularniejszym chłopakiem w szkole, odnosi sukcesy zarówno w nauce, jak i w zawodach sportowych oraz nie może narzekać na małe zainteresowanie płci pięknej. Pewnego dnia zakochuje się w Larze i stara się z nią spędzić każdą wolną chwilę. Richardowi nie podoba się, że dziewczyna często spotyka się ze swoim przyjacielem Conorem. Podczas jednej z imprez między chłopakami dochodzi do spięcia, w wyniku którego Conor zostaje ciężko pobity przez Richarda i jego kolegów. Następnego dnia wszystkich obiega tragiczna informacja o niespodziewanej śmierci chłopaka. Świat Richarda legnie w gruzach, a opuszczony przez przyjaciół chłopak będzie musiał podjąć wewnętrzną walkę z własnym sumieniem.


Po seansie w głowie pojawia się jedno ważne pytanie: Po co ktokolwiek tworzył ten film? I już nie chodzi o to, że zaprezentowana tematyka była powielana wielokrotnie. Przemilczeć nawet można to, że owa powielana tematyka znalazła się w lukrowanej otoczce młodzieżowej. Największym grzechem Abrahamsona jest to, że ową powielaną tematykę przedstawił w strasznie kiepskim wydaniu. Nie dość, że trwający niecałe 90 minut film wydaje się wlec w nieskończoność, a na sam czyn Richarda (który wydaje się być jakimś fabularnym nieporozumieniem) musimy czekać ponad połowę tego czasu, to jeszcze cała wewnętrzna rozterka tytułowego bohatera jest tak do bólu sztuczna i na siłę rozdmuchana, że przypomina kiczowatą parodię dramatów ostatniej dekady. W scenariuszu Campbella nic nie trzyma się kupy, od kolejnych imprez, poprzez naciągany wątek miłosny, po prowadzący do tragedii konflikt, któremu bliżej jest do wojny o łopatkę przedszkolaków aniżeli kłótni młodych ludzi u progu dorosłego życia. Całokształt wygląda na sporządzony naprędce projekt, przy którym ani autor scenariusza, ani tym bardziej reżyser za bardzo się nie wysilali. Film mógł być surową lekcją i przestrogą, a stał się fabularną pomyłką bez sensownego morału, która nuży i przyprawia o ból głowy.


Jeżeli w tym tonącym okręcie coś jeszcze mogło pójść nie tak, to umiejętności obsady. Ten film jest książkowym przykładem prawa Murphy'ego. "What Richard Did" to 90-cio minutowa kompilacja drewnianej gry aktorskiej i beznamiętnych dialogów prowadzonych przez równie beznamiętne postaci. Sztywność Jacka Reynora uzupełniana jest przez sztuczność Roisin Murphy, wymuszoną dramaturgię Fionna Waltona i bezowocne starania Sama Keeley'a.
Podsumowując, dawno tak nie wynudziłem się na żadnym filmie i naprawdę radzę omijać go szerokim łukiem. Nie wiem, co skłoniło Irlandczyków do obsypania tego obrazu licznymi statuetkami IFTA, ale - z drugiej strony - nie można się dziwić, skoro konkurentem Abrahamsona o tytuł "Najlepszego filmu" były... "Trzeźwe potwory" Wrighta.