niedziela, 17 maja 2015
Coś za mną chodzi (2014)
Tytuł: Coś za mną chodzi (It Follows)
Gatunek: Horror
Reżyseria: David Robert Mitchell
Premiera: 13 marca 2015 (Polska), 17 maja 2014 (świat)
Ocena: 5+/6
Rok 2014 nie był zbyt udany dla kina grozy. Kolejne produkcje, w tym głośna "Annabelle", okazywały się być na przerażająco niskim poziomie. Sięganie po różne tytuły, by znaleźć coś naprawdę dobrego, przypominało szukanie igły w stogu siana. Zabierając się za "Coś za mną chodzi" (z fabułą tak absurdalną, że aż intrygującą) nie spodziewałem się przełomu. Film Mitchella utrzymuje niski poziom zeszłorocznych pozycji, czy też może udało się w końcu trafić na trzymające w napięciu kino grozy?
Jay to zwyczajna, młoda dziewczyna, która uczy się w pobliskiej szkole, bawi ze znajomymi i umawia z przystojnym Hugh. Podczas pobytu w kinie, Jay zauważa dziwne zachowanie u swojego chłopaka, lecz stara się je zlekceważyć. Podczas gorącej randki w samochodzie Hugh wykorzystuje moment nieuwagi i uprowadza dziewczynę. W ruinach za miastem informuje ją, że poprzez stosunek przekazał jej dziwną klątwę. Odtąd za Jay podążać będzie tajemnicza istota, potrafiąca przybrać postać dowolnej osoby. Dziewczyna będzie zmuszona od niej ciągle uciekać, by ratować swoje życie lub będzie musiała przekazać klątwę innej osobie.
Muszę przyznać, że fabuła filmu jest jego największym atutem. Po pierwsze, działa jak idealny wabik, zachęcając kolejne osoby do obejrzenia obrazu o tak nieprawdopodobnej historii. Po drugie, motyw krwawej klątwy przenoszonej drogą płciową przypomina niskobudżetowe kino klasy B, a film Mitchella takim stanowczo nie jest. Po trzecie, "It Follows" mógłby zostać wykorzystany przez wszystkie organizacje, zajmujące się edukacją seksualną młodzieży, bo nie ma chyba bardziej zapadającej w pamięci lekcji, niż przerażająca metafora chorób przenoszonych drogą płciową. Pozornie wydawać się może, że reżyser swoim scenariuszem chciał zakpić z widzów. Tak naprawdę postanowił ich docenić, dając im niesztampowy horror z moralną lekcją w tle.
Mitchell, poza seksualną edukacją i przestrogą, przygotował dla widzów film, który potrafi przyspieszyć bicie serca i wywołać gęsią skórkę. Napięcie nie jest tu budowane tradycyjnie (według schematu, że ktoś gdzieś wejdzie, gdzie nie powinien, że zapadnie noc, że zaraz coś wyskoczy zza rogu). Amerykanin perfekcyjnie operuje kamerą, niejednokrotnie ją obracając, ukazując widzom całe otoczenie. Groza "It Follows" polega na poszukiwaniu tajemniczej istoty, która wolno, lecz konsekwentnie będzie się zbliżać do bohaterki. Każdy jest podejrzany. Klątwa może się objawić zawsze i wszędzie. Mitchell prowadzi z widzem pewnego rodzaju grę psychologiczną, każąc mu szukać istoty, ale nie dając mu żadnych wskazówek. Tym samym widz przez większość seansu siedzi na przysłowiowych szpilkach, wsłuchując się w klimatyczną muzykę i szukając potwora. Ciągły strach, w którym żyje główna bohaterka, z czasem udziela się też nam przed ekranem, przez co zapominamy o pozornie błahej konstrukcji całości. Mitchell nie bawi się w pełne wyjaśnienie klątwy, nie prezentuje jej genezy, ani czemu przenosi się - dosłownie - drogą płciową. Dzięki temu widz nie myśli nad poziomem irracjonalności fabuły, ani nad motywem krwawej zjawy, lecz całą koncentrację skupia na jej odnalezieniu - by w odpowiednim momencie móc uciec, tak jak czyni to Jay.
Poza scenariuszem, wątpliwości co do jakości prezentowanego obrazu wywoływała u mnie obsada. O ile znaną z "Gościa" Maiką Monroe nie musiałem się martwić (w "It Follows" aktorka ponownie świetnie wczuwa się w swoją rolę), o tyle udział Jake'a Weary, znanego z "Bobrów zombie", przyprawił mnie niemalże o stan przedzawałowy (na szczęście, Mitchell umieścił go w takiej roli, że nie pojawia się za wiele na ekranie). Keir Gilchrist pełne 90 minut przebiegał z jedną miną (nasuwającą na myśl dziewiczego cierpiętnika, który znalazł się w pułapce "friendzone" i pojawienie się krwawego ducha jest jego jedyną szansą na ratowanie swej marnej egzystencji), a mimo to i tak wypadł nieporównywalnie lepiej, niż Daniel Zovatto, który - podobnie jak Weary - nie dostał zbyt wiele czasu antenowego, dzięki czemu nie miał za dużej ilości okazji do pochwalenia się swoim beztalenciem.
Podsumowując, po długich poszukiwaniach w końcu udało mi się znaleźć horror, który ratuje dobre imię kina grozy i podnosi poziom zeszłorocznych tytułów. Pozornie banalny, potrafi straszyć samym strachem (co nie jest wcale łatwe), a poczucie ciągłej niepewności pozostanie na długo po seansie. Mitchell udowodnił, że można zrobić coś z niczego i wcale nie potrzeba do tego ani dużych pieniędzy, ani znanych nazwisk, ani tym bardziej efektownej zjawy. To nie jest film, jakich wiele - potrafi pozytywnie zaskoczyć i, co najważniejsze, przyprawić o gęsią skórkę. Gorąco polecam!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz