Tytuł: Valerian i Miasto Tysiąca Planet (Valerian and the City of a Thousand Planets)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Luc Besson
Premiera: 4 sierpnia 2017 (Polska), 17 lipca 2017 (świat)
Ocena: 2+/6
Dane DeHaan ("Na śmierć i życie", "Kronika", "Diabelska przełęcz"),
Cara Delevingne ("Twarz anioła", "Papierowe miasta", "Legion
samobójców") oraz Clive Owen ("Bliżej", "Ludzkie dzieci", "Sin City")
pod czujnym okiem Luca Bessona ("Nikita", "Leon zawodowiec", "Lucy")
i przy budżecie blisko 200 milionów dolarów - ekranizacja "Valeriana"
była wręcz skazana na kinowy sukces. Tymczasem... nawet się nie
zwróciła. W kinie jest przesyt ociekających efektami blockbusterów, czy
może nowy film Bessona jest rzeczywiście aż tak zły?
Major Valerian i sierżant Laureline to agenci, których zadaniem jest
utrzymanie porządku w galaktyce. Pewnego dnia dostają tajną misję w
Mieście Tysiąca Planet - kolebce ładu, spokoju i harmonii, gdzie liczne
rasy współpracują ze sobą, wymieniają się wiedzą, doświadczeniami i
odkryciami, by utrzymać panujący pokój. Na miejscu okazuje się, że w
samym jądrze Miasta powstała skażona strefa, której rozprzestrzenienie
zagraża życiu wszystkich mieszkańców. Valerian i Laureline muszą
ochronić komandora Aruna Filitta i odkryć, kto stoi za atakiem na
Miasto.
Niezaprzeczalnie "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" jest nakręcony z
rozmachem, który nie odstępuje hollywoodzkim produkcjom. W końcu tytuł
najdroższego filmu w historii kina europejskiego do czegoś zobowiązuje.
Miłośnicy efektów specjalnych będą wniebowzięci - świat Bessona aż pęka w
szwach od efektów specjalnych, fajerwerków i dopracowanych
wizualizacji. W "Valerianie..." rzeczywistość przeplata się z bajkowymi
wymiarami, które raz przypominają utopijny raj Pandory Camerona, a raz -
podrasowane kino akcji sci-fi rodem z końca poprzedniego wieku.
Francuski reżyser czerpie garściami z historii gatunku i wcale się z tym
nie kryje - w końcu komiksowy pierwowzór powstał jeszcze przed epoką
"Gwiezdnych Wojen" i "Star Treka". Luc Besson tak dużo uwagi poświęca na
stronę wizualną swojego przedsięwzięcia, że aż zapomina najważniejszym -
co tak naprawdę chce przedstawić.
W teorii "Valerian..." miał być zgrabnym mariażem egzytencjalnych
przemyśleń z polityczną agitacją, odzianą w hipnotyzujące efekty, z
domieszką akcji, humoru, brawury, romansu i przy akompaniamencie muzyki
Alexadre'a Desplata. W praktyce nowe dzieło francuskiego reżysera nie
tylko powiela błędy nieudanej "Lucy", ale przypomina istną puszkę
Pandory, do której ktoś dodatkowo napakował niezliczoną ilość
niedokończonych pomysłów. Besson tak bardzo chce pokazać ogrom i
różnorodność swojego świata, że sam zaczyna się w nim gubić. Fabuła jest
nieprzemyślana, a wątki wydają się być chaotyczne: w jednym miejscu
dodane niepotrzebnie, w innym - za wcześnie urwane. Zabrakło tu miejsca
na odpowiednie rozrysowanie bohaterów, nakreślenie poszczególnych
relacji, czy też - co najważniejsze - zawiązanie jakiejkolwiek więzi z
widzem. "Valerian..." przypomina wielkanocną pisankę, pięknie
przystrojoną na zewnątrz, lecz pustą w środku. Trochę mniej czasu
poświęconego na odpicowanie efektów i trochę więcej na podrasowanie
scenariusza i Europa doczekałaby się w końcu własnego wysokobudżetowego
filmu sci-fi wysokich lotów. A tak doczekała się obrazu co najwyżej na
poziomie szeregowego blockbustera.
Trochę dziwić może udział w takiej (nie do końca przemyślanej) produkcji
Dane'a DeHaana, który na propozycje narzekać (raczej) nie może, a i
warsztat ma całkiem niemały i stać go na znacznie ambitniejsze role.
Jego Valerian nie jest zły - ba, to jeden z nielicznych (poza efektami)
plusów filmu - ale tak napisana postać nie wymagała od 31-latka zbyt
wiele wysiłku. Znacznie gorzej miała Cara Delevingne, która - i tu miła
niespodzianka - bardzo dobrze wypadła jako Laureline (a przynajmniej ta
Laureline według scenariusza Bessona). Najlepiej ten skrajnie różny
ciężar, jaki aktorzy włożyli w swoją pracę, by tak wypaść przed kamerą,
opiszą niezapomniane słowa Zofii Nałkowskiej: "Co dla jednych jest sufitem, dla innych jest podłogą".
Tym samym Delevingne życzę kolejnych ról, przy których będzie mogła się
powoli rozwijać, a DeHaanowi - obsadzania w znacznie ambitniejszych
produkcjach.
Podsumowując, miałem nadzieję, że "Lucy" to tylko niewielkie potknięcie i
Luc Besson wróci na właściwy tor. Przy "Valerianie..." wygląda to
raczej na twórczy upadek z dużej wysokości, zakończony bardzo bolesnym
zderzeniem z ziemią. Mam nadzieję, że w tym przypadku powiedzenie "do
trzech razy sztuka" sprawdzi się i kolejna propozycja sci-fi od Bessona
będzie dużo lepsza. W przeciwnym wypadku francuski reżyser trafi na
półkę wraz z innymi twórcami, którzy lata świetności mają dawno za sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz