sobota, 31 maja 2014

Chłopaki do wzięcia (2014)


Tytuł: Chłopaki do wzięcia (Date and Switch)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Chris Nelson
Premiera: 14 lutego 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Po licznych amerykańskich komediach zaczynam utwierdzać się w przekonaniu, że głównym problemem tamtejszych nastolatków jest stracenie dziewictwa przed balem maturalnym. Chris Nelson chce nas przekonać, że w temacie nie zostało jeszcze wszystko powiedziane. Czy jego film wnosi cokolwiek nowego?


Michael i Matty to przyjaciele od dziecka. Wielkimi krokami zbliża się bal maturalny, a oni są jeszcze prawiczkami. Chcąc zmienić ten stan rzeczy, zakładają się, że zrobią wszystko, by w końcu kogoś "zaliczyć". By jeszcze bardziej się zmotywować, przygotowują ciasto nafaszerowane ziołem dla zwycięzcy. Cały misterny plan komplikuje się, gdy Matty oświadcza, że jest gejem.


Sama fabuła i idea filmu mogą nastawiać widza na konkretne tematycznie kino - głupią, pełną skojarzeń i dwuznacznych gestów komedię, w której humor będzie na poziomie krocza. W filmie Nelsona jest inaczej. W sumie ciężko zakwalifikować "Chłopaków do wzięcia" do komedii - w szczególności, że wszystkie śmieszne sceny i zabawne momenty można zliczyć na palcach jednej ręki. Nelson stara się odejść od sztampowych schematów i pokazać obraz przede wszystkim o przyjaźni (gdzieś w tle dorzucając lekcję o tolerancji). W efekcie zaciera się komedia i na pierwszy plan wychodzi obyczajówka z morałem. Tu, niestety, zabrakło reżyserowi zacięcia i doświadczenia, przez co jego film, choć porusza dość ważną kwestię (świetną na motyw przewodni), to przepełniony jest prostymi, płytkimi hasłami. Wiele scen (wymuszonych i sztucznych) powiązanych jest ze sobą na siłę. Problematyka i jakakolwiek większa głębia nie mają szans przy drewnianej grze i braku emocji na ekranie. W efekcie film Nelsona jest jednym z wielu - prostym, niewymagającym, przy którym czasami można się uśmiechnąć, a czasami po prostu tępo oglądać. Bez wzruszeń, bez żadnych porywów, bez większego zainteresowania.


Co do aktorów, to wiele do dodania nie zostało. Sztywna gra Nicholasa Brauna i  Huntera Cope'a zaprzepaściły szanse na stworzenie z filmu Nelsona "komedii z głębią". Ratować sytuację starali się Dakota Johnson i Zach Cregger, jednakże sprowadzeni na boczny tor nie mogą zbyt wiele zdziałać.
Podsumowując, Nelson chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i w efekcie żadne z dań nie zostało porządnie przyrządzone. Tematyka, która może się wydawać banalna i niewymagająca, tego reżysera po prostu przerosła.

piątek, 30 maja 2014

The Human Race (2012)


Tytuł: The Human Race
Gatunek: Horror/Sci-Fi
Reżyseria: Paul Hough
Premiera: 8 listopada 2012 (świat)
Ocena: 1+/6

Kino grozy już od długiego czasu zalewane jest ogromną ilością tandety, która albo jest robiona na jedno kolano i ze strachem ma niewiele wspólnego, albo należy do podgatunku gore, do którego najlepiej nie siadać w porze obiadowej. Prawdziwą tragedię przeżywają horrory sci-fi, które nie doczekały się żadnej godnej pozycji od co najmniej kilkunastu lat, a także tzw. "horrory psychologiczne", których fabuła wyzwala w ludziach krwiożerczą naturę. Mimo wszystko chętnych do tworzenia kolejnych "arcydzieł" nie brakuje. Tym razem złą passę postanowił przełamać Paul Hough. Czy temu reżyserowi udało się uratować staczającą się po równi pochyłej tematykę?


Błysk światła i nagle kilkadziesiąt osób z różnych środowisk trafia do jednego, dziwnego miejsca. Tajemniczy głos każe im uczestniczyć w maratonie według sztywnych zasad. Złamanie którejkolwiek oznacza śmierć. Ten bieg o życie może wygrać tylko jedna osoba.


Jeżeli reżyser wprowadza do filmu określonego mianem "horroru" kilkadziesiąt osób, to można być pewnym, że fabuła będzie się skupiać wyłącznie na (mniej lub bardziej losowo) wybranej garstce, a reszta to tylko zapychające dziury fabularne mięso armatnie. Nie inaczej jest i tym razem. Na początku poznajemy dziewczynę walczącą z nowotworem, przez który straciła matkę i siostrę. Dość rozbudowany, zajmujący kilka pierwszych minut wątek mógłby wskazywać ją na faworytę wyścigu. Tu reżyser postanowił nas zaskoczyć i od razu ją uśmiercił. Było to dość niespodziewane i dobrze rokujące na przyszłość. Niestety, jak się okazało, więcej niespodzianek Hough dla widzów nie przygotował. Cała reszta filmu z każdą chwilą staje się coraz bardziej przewidywalna. Oczywiście, strachu tu nie uraczymy żadnego, a jeżeli chodzi o psychologię postaci, to została ona wystarczająco spłycona, by nikt nie miał problemów z jej interpretacją. Reżyser miał w swoich rękach genialny i oryginalny pomysł przedstawienia metaforycznego upadku człowieka, a tymczasem poprzestał na kilku błahych, często głupich wewnętrznych przemianach, okraszonych odpowiednią ilością hektolitrów krwi i wybuchających czaszek (dosłownie!). Gdy "The Human Race" mozolnie zbliża się do upragnionego końca, Hough prezentuje nam finał, jakiego nigdy nikt by się nie spodziewał. I nie mam tu na myśli perfekcyjnej puenty, szokującego zwrotu akcji, czy światełka nadziei w tej krwawej autodestrukcji. Reżyser - wydłużając tym samym agonię widza - poczuł konieczność wyjaśnienia, czym był cały wyścig, kto go stworzył i w jakim celu - i gwarantuję, że takie wytłumaczenie doszczętnie już pogrąża cały film.


Gwoździem do trumny tego projektu jest obsada, która gra tak sztucznie, że ciężko uwierzyć, iż "The Human Race" jest którymś z kolei filmem w ich "karierze". Gama emocji większości z nich jest tak rozpięta i powierzchowna, że aż sami się gubią w tym, co i kiedy pokazać. W każdej postaci można było dostrzec cień potencjału. Szkoda, że nie został on zauważony przez samych aktorów.
Podsumowując, wielokrotnie już wspominałem, że pomysł to nie wszystko. W złych rękach nawet najlepszy materiał można obrócić w perzynę. Hough zostawił - dosłownie - zgliszcza.

środa, 28 maja 2014

Akademia wampirów (2014)


Tytuł: Akademia wampirów (Vampire Academy)
Gatunek: Fantasy/Komedia/Akcja
Reżyseria: Mark Waters
Premiera: 21 marca 2014 (Polska), 7 lutego 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Po "Zmierzchu" i "Darach anioła" kinowej wersji doczekał się kolejny młodzieżowy bestseller - "Akademia wampirów". Muszę przyznać, że zwiastun, który miał wypromować prozę R. Mead, był tak drętwy i sztuczny, że strach mnie oblatywał na samą myśl o obejrzeniu całości. Czy film Marka Watersa jest bardziej zjadliwy, niż jego zwiastun?


Rose Hathaway i Lissa Dragomir są przyjaciółkami. Ta pierwsza jest Dhampirem, szkolącym się na strażniczkę. Ta druga należy do Morojów, arystokratycznych wampirów władających magią. Po wypadku samochodowym, w którym zginęli rodzice Lissy i jej brat, dziewczyny uciekły z Akademii św. Władimira i ukrywały się przez rok. Zostają w końcu znalezione przez grupę strażników, dowodzonych przez Dimitra, i odprowadzone do szkoły. Choć grube mury i zabezpieczenia Akademii mają je chronić przed Strzygami, to prawdziwe niebezpieczeństwo czai się wewnątrz budynku szkoły.


Na wstępie należy podkreślić, że świat przedstawiony przez Mead rozkłada na łopatki postać wampira bardziej, niż brokatowi wegetarianie pióra Meyer. Podział Dzieci Nocy na trzy grupy (Dhampirów - pół-ludzi, pół-wampirów; Morojów - śmiertelnych, starzejących się i podatnych na choroby wampirów władających żywiołami; Strzygi - upadłe (?!) wampiry, złe, potężne i krwiożercze) odstraszy niejednego entuzjastę tej tematyki. Mead, a za jej modłą Waters, umieszczają młode wampiry w szkole, gdzie muszą stawić czoła szkolnym problemom (tj. lekcje, plotki i miłostki). Jednakże pisarka, mimo że swoją serią wbiła ostatni gwóźdź do trumny Lestata Anny Rice, potrafiła czytelnika zaintrygować i zaciekawić. Prosty tekst wciągał i w pewien sposób magnetyzował. To, co Mark Waters zrobił z Akademią, woła o pomstę do nieba. I nie chodzi tylko o to, że film jest gorszy od książki, bo to jest sprawa oczywista praktycznie w każdym przypadku. Chaotycznie prowadzona fabuła, poskracane wątki i skakanie po scenach mogą wprowadzić w konsternację nawet czytelników oryginału. Bohaterowie (poza Rose) są beznamiętni, sztuczni i sztywni. Aktorzy, którzy ich grają, wybierani chyba byli na zasadach gry losowej, bo praktycznie nikt do nikogo nie pasuje. Akcji, której nie brakowało w książce, i efektów, którymi reżyser mógł nacieszyć oko widza i przesłonić ogrom niedociągnięć, jest tu tyle, co kot napłakał. Okazuje się, że tragiczny zwiastun nie miał w żadnym razie zachęcać do seansu. On miał służyć jako przestroga.


Jeżeli narzekałem na dobór aktorów w "Darach anioła", to cofam wszystkie słowa! "Akademia wampirów" pod tym względem jest niezastąpiona. Jedyna, która w miarę się sprawdza, jest Zoey Deutch jako Rose. Lucy Fry (Lissa) utwierdza widza w przekonaniu, że czytał inną książkę niż reżyser. Danila Kozlovsky (Dimitr) i Dominic Sherwood (Christian) sami chyba nie wiedzą, jak tutaj trafili. Gabriel Byrne (Victor) pewien swój wkład w historię kina ma, więc w filmie Watersa ogranicza się wyłącznie do tego, żeby być. Cudowna Olga Kurylenko, która potrafiła wykrzesać iskrę z takich produkcji, jak "Centurion" czy "Niepamięć", w sztywnym stroju kiczu i tandety dyrektor Kirovy najzwyczajniej w świecie została pokonana.
Podsumowując, jeżeli zwiastun jakiegokolwiek filmu jest tandetny, to znaczy, że film będzie albo tandetny, albo jeszcze gorszy (czego potwierdzeniem jest porażka Watersa). Jeżeli zwiastun jakiegokolwiek filmu jest niesamowity i zapiera dech w piersiach, to nic nie znaczy.

Ten niezręczny moment (2014)


Tytuł: Ten niezręczny moment (That awkward moment)
Gatunek: Komedia romantyczna
Reżyseria: Tom Gormican
Premiera: 28 lutego 2014 (Polska), 27 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

Do zwolenników romantycznych komedii nie należę, zaś obrazów poruszających różnice damsko-męskich poglądów na świat, życie i związek było w kinie i telewizji już tyle, że ciężko jest dodać cokolwiek nowego. W dodatku za reżyserię i scenariusz odpowiada debiutant, a w głównej roli obsadzony został Efron, który - poza "Pokusą" - wciąż kojarzyć się może z ociekającymi słodkością komedyjkami. Mimo tych wstępnych zastrzeżeń czekałem na ten film, by dać mu szansę. Czy Gormicanowi udało się stworzyć coś godnego polecenia?


Jason, Daniel i Mikey to przyjaciele od lat. Ten pierwszy umawia się na seks-spotkania i wyznaje zasadę, że kiedy nadchodzi TEN moment "więc" (the "so" moment), należy kończyć relację. Daniel wraz ze swoją przyjaciółką Chelsea na zmianę pomagają sobie na imprezach w poderwaniu przyszłych łóżkowych partnerów. Mikey dostaje od zdradzającej go żony papiery rozwodowe. Cała trójka zakłada się, że nie wejdą więcej w żadne związki. Prosty z pozoru układ skomplikuje się, gdy Jason pozna Ellie, Daniel zakocha się w Chelsea, a Mikey będzie chciał odzyskać żonę.


Główną wadą komedii romantycznych jest to, że - robione na potęgę - nie różnią się między sobą niemalże niczym. On spotyka ją (lub na odwrót), początkowo wszystko się układa, po czym coś nagle wychodzi na jaw, kilka minut smutnych kawałków muzycznych, po czym szczęśliwe zakończenie. Całość okraszona w mniejszych lub większym stopniu humorem, który przeważnie jest oklepany, powielany i mało śmieszny. Na całe szczęście, Tom Gormican dobrze zdawał sobie z tej schematyczności sprawę i postanowił wykazać się (rzadką w tym gatunku) inwencją. Już rozpoczęcie filmu od sceny finałowej można uznać w przypadku komedii romantycznej za krok dość odważny. Później jest jeszcze lepiej, bo twórca nie ogranicza się do dobrze znanych gagów, ale dorzuca "coś od siebie" (w tym prześmieszna scena podczas rozmowy telefonicznej Jasona i Daniela). Wpadki słowne i sytuacyjne bohaterów, genialne dialogi, zabawne sceny, wolność improwizacji i niesztampowa fabuła pozwalają wyłowić film Gormicana z morza komedii romantycznych i umieścić go na półce z naprawdę dobrymi filmami gatunku. I choć kumpelska tyrada o związkach, połączona z męskim spojrzeniem na świat, nie uciekła do końca romantycznemu szkieletowi (i gdzieś tam w tle można by się doszukać analogii z poprzednikami), to jednak praca aktorów i umiejętności reżysera w wyważeniu odpowiednich proporcji między komedią a romansem pozwoliły niemalże przesłonić te delikatne wady.


Co do aktorów, to niezaprzeczalnym mistrzem ekranu jest Miles Teller. Utalentowany komik dzięki pozostawionemu polu do popisu nie powstrzymuje się przed urozmaiceniem scen własnym humorem i żartami. Tuż za nim plasuje się Zac Efron, który swój udział w kolejnej komedii romantycznej nie sprowadza do podwyższenia cukru na ekranie, ale - na całe szczęście - stara się utrzymać kroku Tellerowi w zabawnej i luźnej grze (czym tym bardziej odcina się od niechlubnej przeszłości). Dobrze sprawdza się również Imogen Poots, która - znana raczej z dramatów, aniżeli z ról komediowych - robi milowy krok w celu zrzucenia maski powagi (i tym samym bije na głowę Mackenzie Davis). Gdzieś w tyle pozostaje Michael B. Jordan, któremu koledzy i koleżanki z planu nie zostawili zbyt wiele pola do popisu, a sam - pomimo starań - nie jest w stanie wybić się na pierwszy plan.
Podsumowując, pomimo początkowych zastrzeżeń, film Gormicana okazał się być komedią z prawdziwego zdarzenia, z którego niejeden "niezręczny moment" zapadnie w pamięci na dłużej. Gorąco polecam tym, którzy szukają do obejrzenia czegoś dobrego, zabawnego i nietuzinkowego.

wtorek, 27 maja 2014

Jamesy Boy (2014)

 

Tytuł: Jamesy Boy
Gatunek: Biograficzny/Dramat/Kryminał
Reżyseria: Trevor White
Premiera: 3 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Amerykanie są prawdziwymi przodownikami, jeżeli chodzi o filmy oparte na faktach. Wymuszona gloryfikacja bohaterów ("Ocalony"), ponadnaturalny dreszczowiec ("Obecność"), czy też ociekająca idiotyzmem absurdalna komedia ("Sztanga i Cash") - to i wiele więcej można znaleźć w produkcjach zza oceanu pod szyldem "Prawdziwe historie". Swoje trzy grosze postanowił dorzucić Trevor White, reżyserując historię tytułowego Jamesy'ego Boya. Czy kolejny film więzienny, nawet jeśli jest oparty na faktach, był rzeczywiście potrzebny?


James jest książkowym przykładem trudnej młodzieży. Nastolatek, który od 6-ego roku życia ląduje regularnie w poprawczakach, nie ma ochoty się zmieniać. Odrzucony w kolejnej szkole ucieka z domu i dzięki Crystal przyłącza się do gangu Roc'a. Po nieudanej akcji James trafia do więzienia, gdzie naprostować i naprowadzić go na odpowiednie tory może tylko jedna osoba - skazany na dożywocie seryjny morderca Conrad.


Trevor White miał przed sobą ciężkie zadanie. Jeżeli pada hasło "trudnej młodzieży", przed oczyma praktycznie od razu staje obraz Johna Smitha "Młodzi gniewni" (notabene, też oparty na faktach!). Jeżeli poszukujemy surowych ośrodków wychowawczych, trafiamy na "Wyspę skazańców" Holsta lub do "Poprawczaka" Chapirona. Nic więc dziwnego, że twórcy musieli zrobić coś, by na dłużej zagrzać miejsce w dość wyeksploatowanej tematyce. Pomysł, by prowadzić jednocześnie dwie historie - z przeszłości i teraźniejszości - można uznać za dość ciekawą odmianę. Taki sposób narracji powoduje, że na koniec dostajemy coś w rodzaju podwójnego finału, podsumowującego wewnętrzną przemianę głównego bohatera. Co do samego Jamesa, nie można go zakwalifikować do prostych postaci jednowymiarowych. Z jednej strony to bezlitosny bandyta, z drugiej - wrażliwy poeta. Trudne życie i liczne błędy, które popełnił, wykształciły w nim niezniszczalny kręgosłup moralny, którym niezachwianie się kieruje (nawet jeśli oznacza to brnięcie wpław pod nurt). Choć sama postawa godna jest pochwały, to niestety, w "Jamesy Boy'u" stanowi wyłącznie kalkę poprzedników. W niemalże identycznych rolach o niebo lepiej wypadają Benjamin Helstad ("Wyspa skazańców") lub Adam Butcher ("Poprawczak"). W historii, która mogła być intrygująca i wciągająca od samego początku, twórcy dokonali zbyt wielu zapożyczeń, co powoduje, że przez większość seansu zadajemy sobie pytanie "Gdzie to już widzieliśmy?". Całość została mocno ugrzeczniona, pozbawiona głębszych przesłań, dramatyzmu i większych emocji, przez co "Jamesy Boy" bliżej ma do błahych filmów instruktażowych dla zajęć wychowawczych w szkołach niż do porządnych i mocnych obrazów, które naprawdę mają uczyć i być przestrogą.


Aktorsko też jest bardzo słabo. Spencer Lofranco jako wymuskany piękniś, któremu nigdy nie psuje się fryzura, pasuje do kryminalisty jak ksiądz do burdelu. Ving Rhames lata świetności ma już dawno za sobą i jego rola ogranicza się do kilku pojawień się na ekranie. Rosa Salazar i Taissa Farmiga, choć do debiutantek nie należą, nie potrafią przekonywująco wykreować swoich postaci i w efekcie bardziej przypominają upierdliwe istoty, plątające się niepotrzebnie między nogami, aniżeli osoby, które miały spory wpływ na życie głównego bohatera. Największą porażką okazał się James Woods, który poza znanym nazwiskiem, kojarzonym z kilkoma dobrymi produkcjami, nie wniósł do tego filmu praktycznie nic.
Podsumowując, jeżeli ktoś nie ma pomysłu na film, niech poczyta gazety, obejrzy wiadomości lub przejrzy biografie, a scenariusz sam się znajdzie. Jeżeli jest problem z jego realizacją, wystarczy wziąć kilka ostatnich filmów o podobnej tematyce, zrobić kopiuj-wklej i dodać coś od siebie (tylko coś odpowiednio małego, by - broń Boże! - nie zachwiać całej pewnej konstrukcji). Z takiej instrukcji korzystał chyba Trevor White przy ekranizacji historii Jamesa. Niestety, tym oto sposobem zamiast znaleźć się w gronie dobrych filmów, wpadł do ogromnego worka z nic nie wnoszącymi kserówkami. Chciał pan dobrze, panie White, ale wyszło, jak wyszło.

wtorek, 6 maja 2014

Nimfomanka - część II (2013)


Tytuł: Nimfomanka - część II (Nymphomaniac - volume II)
Gatunek: Dramat/Erotyczny
Reżyseria: Lars von Trier
Premiera: 31 stycznia 2014 (Polska), 25 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Lars von Trier w pierwszej części wprowadził nas w świat tytułowej nimfomanki. Obszerny wstęp, pełen nietuzinkowych dialogów i błyskotliwych (zaskakujących oraz zabawnych) porównań, zbudował solidne fundamenty dla głębszego przesłania, które reżyser chciał przekazać. Czy rozbicie zakrapianego erotyzmem dramatu na dwie dwugodzinne części było naprawdę konieczne?


Joe nadal przebywa w domu u Seligmana i kontynuuje swoją opowieść. W z pozoru udanym związku z Jeromem zaczynają pojawiać się zgrzyty i konflikty. Głodna wrażeń Joe, za sprawą znajomości z tajemniczym K, poznaje świat fetyszyzmu i sadomasochizmu. Niedługo później poznaje L, który daje jej dość niezwykła pracę - Joe wykorzystuje swoje doświadczenie seksualne, by wyciągnąć od dłużników zaległe należności.


Trzeba przyznać, że Lars von Trier w pierwszej odsłonie "Nimfomanki" rzeczywiście starał się hamować w scenach erotycznych. Teraz postanowił przekroczyć wszelkie granice - nie tylko rzuca Joe w ręce kolejnych partnerów i umieszcza w scenach, których nie powstydziłyby się wytwórnie porno, ale wręcz pastwi się nad swoja bohaterką (niektóre sceny aż ociekają fizycznym bólem), by z jej ciała wykrzesać bunt przeciwko systemowi, zdominowanemu przez mężczyzn. Niczym feniks z popiołów z uzależnionej od seksu dziewczyny odradza się kobieta (z pozoru) dominująca, która swoją seksualność wykorzystuje jako broń. Wszystko to zestawia cały czas z Seligmanem-intelektualistą, który za wszelką cenę stara się znaleźć usprawiedliwienie dla oskarżającej się nimfomanki. Lars von Trier stracił też wszelkie zahamowania w przedstawianych porównaniach, zestawiając poszukiwania orgazmu z rozłamem Kościoła. Obie części miały doprowadzić widza do zaskakującej puenty - zakończenia o tak wielu interpretacjach, że ciężko byłoby wszystkie zliczyć, zaś każda kolejna nadaje nowy sens całej zaprezentowanej historii. Czy von Trier chciał ukazać brutalny w swojej dosadności głos sprzeciwu wobec panującego patriarchalizmu, złamać stereotypy i zatrzeć schematy, opowiedzieć historię dramatu uzależnionej od seksu kobiety, a może jedynie pokazać przydługi dramat zaprawiony kilkoma scenami taniego porno? To już zostawiam w opinii widzów. W "Nimfomance" jedno jest pewne: nic nie jest tym, czym wydaje się być.


Na ekranie w dalszym ciągu prym wiodą Charlotte Gainsbourg i Stellan Skarsgård, dodając uroku i wybornego smaku całej filmowej konstrukcji. W scenach z sadystycznego piekła rodem odnajduje się Jamie Bell, prezentując się w całkowicie odmiennej roli od tych, z których był znany do tej pory. Tak jak młodzieńczą lukę w pierwszej części zapełniała Stacy Martin, tak tutaj z powodzeniem zastępuje ją kolejna debiutantka - Mia Goth.
Podsumowując, sens rozciągniecia filmu na dwie części niezaprzeczalnie pozostanie kwestią sporną. Mimo wszystko, Lars von Trier swoją "Nimfomanką" zaprezentował hipnotyzujący i wciągający obraz, któremu ciężko będzie dorównać innym twórcom.

sobota, 3 maja 2014

Diabelskie nasienie (2014)


Tytuł: Diabelskie nasienie (Devil's Due)
Gatunek: Horror
Reżyseria: Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett
Premiera: 2 maja 2014 (Polska), 9 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 1/6

Nie wiedzieć czemu, ale filmy (a przede wszystkim horrory) kręcone amatorską kamerą nie wychodzą z mody i stanowią kuszącą propozycję dla miłośników kina. Przynajmniej w mniemaniu licznych twórców takowych obrazów. Do tego grona dołączyli właśnie Bettinelli-Olpin oraz Gillett, wypuszczając własny "home made scary movie". Jak tym razem (tytułowy?) diabeł stara się nas wystraszyć?


Zach i Samantha to szczęśliwi nowożeńcy, którzy spędzają wspaniały miesiąc miodowy na Dominikanie. Ostatniej nocy za namową miejscowego taksówkarza trafiają na mocno zakrapianą imprezę, gdzie oboje tracą przytomność. Po powrocie do Stanów okazuje się, że Samantha jest w niespodziewanej ciąży. Od tamtej pory zaczynają dziać się w ich otoczeniu dziwne rzeczy, zaś Zach utwierdza się w przekonaniu, że za wszystkim stoją mroczne siły.


"Diabelskie nasienie" nie jest tylko kolejnym filmem, kręconym amatorską kamerą. To tak naprawdę dziewięćdziesięciominutowe połączenie wielu podobnych produkcji, które mieliśmy okazję poznać. Absurdalna i komiczna postawa głównego bohatera, który nie może rozstać się z kamerą nawet na chwilę, przywodzi na myśl "Blair Witch Project" czy "REC", zaś naszpikowany kamerami dom rodem z "Big Brothera" to nic innego, jak kopiuj-wklej drugiej części "Paranormal Activity" (zresztą z piątej odsłony tej serii zaczerpnięto chyba tajemnicze ugrupowanie wyznające siły mroku). Sama fabuła jest tak schematyczna, przewidywalna i niejednokrotnie już powielana, że powstrzymywanie ziewania i zachowanie otwartych powiek wymaga od widza całej silnej woli i koncentracji. W dodatku, rozpoczęcie filmu od sceny na komisariacie (które w zamysłach twórców miało pewnie być postrzegane za oznakę kreatywności) zdradza widzowi praktycznie wszystko to, co ewentualnie mogło być stawiane pod znakiem zapytania w trakcie seansu. No cóż, kopiować też trzeba umieć, a ten reżyserski duet nawet z tym miał problemy. Oczywiście, momentów grozy i strasznych scen tutaj nie uświadczymy (w tym filmie naprawdę nic nie jest w stanie spowodować szybszego bicia serca!). Nie wiem, czy ten rok jest po prostu tak słaby pod względem horrorów, czy może dystrybutorowi tytuły się pomyliły i przez niedopatrzenie ta amerykańska produkcja została wpuszczona do kin.


Obsada "Diabelskiego nasienia" to sama śmietanka towarzyska i grono najwybitniejszych osób pod względem drewnianej i sztucznej gry aktorskiej. Rozumiem, że skoro twórcy zdecydowali się na kamerę amatorską, to całość miała być amatorska, no ale bez przesady! Zach Gilford jako Zach McCall (imię zachowano chyba po to, by wiedział, że to do niego zwracają się inni bohaterowie) latając wszędzie z kamerą i tłumacząc to jako naśladowanie własnego ojca bije w absurdalności na głowę swoich odpowiedników z wcześniejszych produkcji. Allison Miller miała tyle pomysłów i planów, jak pokazać swoją bohaterkę, że w końcu nie zaprezentowała nic. Sam Anderson po zakończeniu serialu "Zagubieni" chyba nadal nie może się odnaleźć.
Podsumowując, "Diabelskie nasienie" to tandetny film o równie tandetnym tytule. Cokolwiek twórcy chcieli pokazać, miało to niewiele wspólnego z kinem grozy. Radzę omijać tę pozycję szerokim łukiem.

czwartek, 1 maja 2014

Miłosny kąsek (2012)


Tytuł: Miłosny kąsek (Love Bite)
Gatunek: Horror/Komedia
Reżyseria: Andy De Emmony
Premiera: 9 listopada 2012 (świat)
Ocena: 1+/6

Moda na pseudo-horrory dla nastolatków trwa w najlepsze. Po zmierzchowym zniszczeniu wizerunku wampira, zaczyna obrywać się też innym istotom, znanym z dobrych, starych filmów grozy. W swojej "komedii z dreszczykiem" Andy De Emmony zabrał się za wilkołaki. Co udało się mu wykreować?


Jamie wraz z trójką przyjaciół mają jeden cel - jak najszybciej stracić swoje dziewictwo. W tym celu udają się na jedną z domowych imprez, na której Jamie poznaje świeżo przybyłą do miasteczka Julianę. Niedługo po tym zaczynają ginąć młodzi chłopcy. Okazuje się, że Juliana skrywa pewną tajemnicę, zaś Jamie i jego przyjaciele są w wielkim niebezpieczeństwie.


W życiu nie podejrzewałem, że ktoś wpadnie na pomysł, by nabuzowanych hormonami nastolatków rodem z nieudolnej wersji "American Pie" rzucić na żer wilkołakowi (i to takiemu, który mocno ceni sobie mięso dziewic i prawiczków). Okazuje się, że jednak można z tego stworzyć coś na kształt fabuły. I nie musi to być wcale produkcja amerykańska ("Miłosny kąsek" to dzieło - aż ciężko uwierzyć! - angielskich rąk). Twórcy chcieli połączyć komedię z horrorem i choć żadna z tych kategorii im się nie udała, to na całe szczęście postawili głównie na część zabawną. Dzięki temu, gdy na ekranie zjawia się długo oczekiwany wilkołak, wybuch śmiechu na widok niskobudżetowych efektów specjalnych będzie czymś naturalnym. Niestety, twórcy zapomnieli, że tematyka łaknących seksu nastolatków została już tak bardzo wyeksploatowana przez serię filmów "American Pie" (i im podobnych), że w efekcie sceny (wymuszonego) uśmiechu możemy zliczyć na palcach jednej ręki. Reżyser prezentuje nam tyle oklepanych schematów, znanych do bólu gagów i fabularnych zapychaczy, że 90 minut filmu wydaje się być wiecznością. Sam finał zrobiony jest "na odwal", jakby twórcy spieszyli się na popołudniową herbatkę, a nie chcieli odkładać obowiązków na kolejny dzień.


W takim anty-dziele kinematografii gry aktorskiej ze świecą szukać. Banalny scenariusz nie wymusza większego przyłożenia się do pracy obsady, przez co większość postaci wypada wprost tragicznie. Jedyny, któremu udało się cokolwiek wykreować, jest Timothy Spall jako ekscentryczny Sid (notabene, jak on się tu znalazł?!).
Podsumowując, "Miłosny kąsek" to perfekcyjny wybór dla osób, które szukają wieczornego odmóżdżenia. Muszę jednak zaznaczyć, że po seansie ciężko jest powrócić do intelektualnego stanu przed filmem. Oglądasz tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność.