poniedziałek, 24 grudnia 2018

Robin Hood: Początek (2018)


Tytuł: Robin Hood: Początek (Robin Hood)

Gatunek: Przygodowy
Reżyseria: Otto Bathurst
Premiera: 29 listopada 2018 (Polska), 21 listopada 2018 (świat)
Ocena: 2-/6

"The danger is what makes it fun."
- Robin Hood



Legendy o Robin Hoodzie sięgają XIII wieku. Mimo, że nigdy nie zostało potwierdzone historycznie, by kiedykolwiek istniał, to niemal każdy zna opowieści o złodzieju z lasu Sherwood, który zabierał bogatym i dawał biednym. Od wieków Robin Hood był bohaterem licznych poematów i powieści, a od blisko stu lat jego przygody regularnie trafiają na duży i mały ekran. Do najsłynniejszych adaptacji zaliczyć można film "Robin Hood: Książę złodziei" w reżyserii Kevina Reynoldsa i świetną rolą Kevina Costnera, czy też zabawną parodię "Robin Hood: Faceci w rajtuzach" Mela Brooksa. Do tego grona chciał zapewne dołączyć Otto Bathurst (znany m. in. z reżyserii kilku odcinków "Black Mirror") i tak oto we współpracy z debiutującym scenarzystą Davidem Jamesem Kellym, pod szyldem Monolith Films, powstał kolejny film opowiadający o przygodach jednego z najsłynniejszych złodziei. Czy tegoroczny "Robin Hood" (czy też "Robin Hood: Początek", jak sprecyzowali polscy dystrybutorzy) ma szansę wyróżnić się na tle licznej konkurencji?


Młody szlachcic, Robin z Loxley, wiedzie spokojne i szczęśliwe życie ze swoją ukochaną Marion. Niestety, sielankę przerywa szeryf z Nottingham, z którego rozkazu Robin zmuszony zostaje do wzięcia udziału w wyprawie krzyżowej przeciwko niewiernym. Gdy po latach wraca do swojego zamku okazuje się, że jego majątek został zarekwirowany, a ukochana - przekonana o jego śmierci - jest w związku z innym. Chcąc zemsty i sprawiedliwości, sprzymierza się ze swoim dawnym wrogiem, Małym Johnem. Za dnia uchodzi za wzorowego szlachcica, nocą zaś staje się nieuchwytnym złodziejem, walczącym z tyranią Szeryfa z Nottingham. Z czasem odkrywa, że krucjaty służą jedynie za odwrócenie uwagi od spisku, wymierzonego w samego króla Anglii.


W zeszłym roku Guy Ritchie zaserwował widzom origin story króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu ("Król Artur: Legenda miecza"). Jeśli wówczas ktoś myślał, że reżyser przekroczył wszelkie granice, depcząc historię władcy Camelotu, to po seansie tegorocznego "Robin Hooda" uzna wariację Richiego za "całkiem niezłą". Okazuje się bowiem, że Otto Bathurst tak wysoko postawił poprzeczkę absurdu, że naprawdę ciężko będzie go pokonać (choć wcale się nie zdziwię, jak w przyszłym roku ktoś tego dokona z kolejnym bohaterem ze średniowiecznych legend). Otóż, Robin Hood Bathursta nijak nie przypomina słynnego złodzieja z Sherwood. To połączenie Hawkeye'a z Avengers, asasyna z Assasins Creed, Max Payne'a i Jamesa Bonda. Robin z Loxley, pewny siebie szlachcic i średni żołnierz z celnym okiem, w kilka chwil zmienia się w niepowstrzymaną maszynę, taranującą pieczołowicie budowany reżim Szeryfa, stając się jednocześnie bohaterem ludu i symbolem rebelii. Tu nie ma czasu na jakąkolwiek rozbudowaną historię głównego bohatera, na dylematy, na głęboką przemianę - jest tylko akcja, akcja, akcja z przerwami na niepotrzebne dialogi, biurokrację i jeszcze więcej dialogów. Niestety, z takiego połączenia wyszedł swoisty koktajl Mołotowa.


Podejrzewam, że scenariusz Kelly'ego dobrze wyglądał na papierze. Origin story "jak Robin został Hoodem", z wojnami, spiskami i bezlitosną polityką w tle, naprawdę mógłby być dobrym wstępem do serii filmów o złodzieju z Sherwood, którego przygody przyciągałyby widzów do kin. Jednakże, po przeniesieniu scenariusza na duży ekran całość okazała się być ledwie wydmuszką, z miałką fabułą, przewidywalnymi twistami i bohaterami tak papierowymi, że ich losy kompletnie widza nie przejmują. Parę fajnych efektów specjalnych, które pewnie dobrze wyglądają wyłącznie na dużym ekranie, nijak nie są w stanie przesłonić nie tylko banalnej historyjki, ale i kiepskiej scenografii (Nottingham bardziej przypomina zlot cosplayowców, niż miasto w średniowiecznej Anglii). Miał być efekciarski popcorniak z krwi i kości, a otrzymaliśmy niepotrzebny origin story, przy którym ciężko jest nie zasnąć do napisów końcowych. Mimo dość sporej kampanii reklamowej, film okazał się również klapą finansową - 73,5 mln dolarów w światowym boxoffice przy 100 mln budżecie raczej nie zapowiada powstania sequela.


Co ciekawe, Bathurst ściągnął do projektu naprawdę sporo znanych nazwisk (stąd taki budżet produkcji). W roli tytułowej - Taron Egerton, który powtarza swoje wcielenie z "Kingsmanów" w średniowiecznym stylu, co w tym przypadku - niestety - wypada bardzo słabo. Wtóruje mu laureat Oscara Jamie Foxx jako Mały John - z równie mizerną kreacją, co główny bohater. W szwarccharaktera - Szeryfa z Nottingham - wciela się Ben Mendelsohn i ciężko nie odnieść wrażenia, że oglądamy po raz kolejny Krennica z "Rogue One". Do tego dochodzi Jamie Dornan - który po "Pięćdziesięciu twarzach Greya" do najtańszych aktorów pewnie nie należy, mimo że nie posiada jeszcze zbyt bogatego wachlarza umiejętności, Eve Hewson ("Wszystkie odloty Cheyenne'a") - którą scenariusz ogranicza niestety do schematycznej ukochanej głównego bohatera, przez co nie za bardzo ma okazję rozwinąć skrzydła, a także (last but not least) kolejny laureat Oscara w tym zestawieniu, F. Murray Abraham - który jako Kardynał mógłby coś ugrać dla filmu, ale dostał niestety zaledwie parę minut czasu antenowego. Tak oto Bathurst kolejny raz udowodnił widzom, że znane nazwiska w obsadzie wcale nie świadczą o wysokim poziomie filmu.


Podsumowując, utwierdzam się w przekonaniu, że polscy dystrybutorzy muszą sobie pluć w brodę. Patrząc na mocno rozwiniętą kampanię marketingową - od reklam po konkursy i gadżety - ciężko stwierdzić, czy film im się zwrócił. Choć "Robin Hood" trafił do kin w dobrym dla siebie okresie - z praktycznie zerową konkurencją w gatunku akcji i przygody, to okazał się być zbyt słaby, by się jakkolwiek wybić. Zamiast tracić 90 minut życia na "Robin Hooda" Bathursta, lepiej spożytkować ten czas, odświeżając sobie przygody złodzieja z Sherwood z hitów Reynoldsa i Brooksa z lat 90. ubiegłego wieku.

niedziela, 21 października 2018

Pierwszy człowiek (2018)


Tytuł: Pierwszy człowiek (First Man)

Gatunek: Biograficzny/Dramat
Reżyseria: Damien Chazelle
Premiera: 19 października 2018 (Polska), 29 sierpnia 2018 (świat)
Ocena: 4/6

"That's one small step for a man,
one giant leap for mankind"

- Neil Armstrong


Dzień 21 lipca 1969 roku na zawsze zapisał się w historii ludzkości. To właśnie wtedy amerykański astronauta Neil Armstrong jako pierwszy człowiek stanął na powierzchni Księżyca. Wynik misji Apollo 11 znają wszyscy. Jednakże - jak to zwykle bywa - sukces ma wielu ojców. I taką właśnie historię postanowili zaprezentować reżyser Damien Chazelle ("La la land", "Whiplash") i scenarzysta Josh Singer ("Spotlight", "Czwarta władza"). Czy siedmioletnie przygotowania do lotu na Księżyc udało się z sukcesem przenieść na duży ekran?


Neil Armstrong to doświadczony inżynier i pilot, który przeprowadzał próby doświadczalne z nowymi samolotami. Po śmierci swojej córki postanowił wziąć udział w programie lotów kosmicznych NASA. Dzięki opanowaniu i doświadczeniu udało mu się - po raz pierwszy w historii - połączyć na orbicie dwa pojazdy kosmiczne oraz - mimo awarii - sprowadzić swój statek z powrotem. Intensywny program lotów i testów oraz nieustanny amerykańsko-radziecki wyścig z czasem doprowadziły do realizacji programu Apollo, którego celem miało być lądowanie człowieka na Księżycu. Kolejne próby i loty kończyły się jednak niepowodzeniem. W 1969 roku swoją szansę otrzymał Neil - miał poprowadzić misję Apollo 11.


Chazelle i Singer nie mieli przed sobą łatwego zadania. Nie dość, że chcieli przedstawić fragmenty z życia jednej z największych amerykańskich legend XX wieku, to dodatkowo planowali pokazać dobrą i złą stronę technologicznej gonitwy o podbój Księżyca. Materiału aż nadto, jak na jeden, dwugodzinny film. No i ten ogrom trochę twórców przytłoczył. Przedstawiona historia to zlepek pojedynczych sekwencji, scen z życia głównego bohatera, które miały miejsce w latach 1961-1969. Od śmierci córki, poprzez przeprowadzkę, pierwsze testy i loty, po zakończone sukcesem lądowanie na Księżycu. Przez te czasowe skoki wielu widzów może czuć się zdezorientowanych, że pewne wątki, które aż proszą się o jakieś rozszerzenie lub emocjonalną głębię, urywają się, a w ich miejsce pojawiają się wydarzenie odległe o kilka miesięcy lub lat. Przez taką sprinterską narrację ciężko przywiązać się do jakichkolwiek bohaterów, nieważne czy drugoplanowanych, czy nawet tych, grających pierwsze skrzypce. W pewnym momencie widz staje się obojętny na przedstawianą historię, traktując ją jak zwykły, beznamiętny dokument. Śmierć kolejnych osób, które poświęciły życie w imię technologicznego wyścigu, przestaje robić jakiekolwiek wrażenie i wywoływać jakiekolwiek emocje, a nie o to twórcom raczej chodziło.


Choć fabularnie i pod względem zarysu postaci "Pierwszy człowiek" wypada mocno przeciętnie, to od strony realizacji zadbano nawet o najdrobniejsze detale. To film, który śmiało będzie mógł powalczyć o złote statuetki Akademii w takich kategoriach, jak dźwięk, montaż, czy montaż dzwięku. W momencie, gdy astronauci wchodzą do kabin, wszystko skrzypi i trzeszczy, uwypuklając, jak niestabilne i budowane "na prędce" były to konstrukty. Twórcom udało się odtworzyć zarówno klimat tamtych czasów, jak i technologiczny pęd. Świetnie z obrazem przedstawionym (lekko "piaszczystym", przez co wygląda jak dokument sprzed pół wieku) komponują się fragmenty rzeczywistych wywiadów i wypowiedzi (jak np. relacja słynnej wypowiedzi Kennedy'ego z 1961, że przed upływem dekady Amerykanie wylądują na Księżycu). Rzuty z kamer, umieszczonych na statkach, nadają całokształtowi realizmu. Jakby twórcy chcieli nam przedstawić nowy rodzaj dokumentu fabularyzowanego, z pierwszoligowymi aktorami, efektami i niemałym budżetem.


Przechodząc do obsady, to przez konstrukcję przedstawionej historii można powiedzieć, że "Pierwszy człowiek" to film wyłącznie dwójki aktorów. Pierwszym z nich to oczywiście Ryan Gosling, mający ciężki orzech do zgryzienia, by odzwierciedlić postać skrytego w sobie Neila Armstronga, który mimo przeżywania dużych dramatów lub wielkich radości był mocno powściągliwy w swoich emocjach. I, jak można się było spodziewać, Gosling sprostał zadaniu na medal. Udało mu się stworzyć postać, która mimo licznych skoków w czasie nie była widzom obojętna, a wręcz wywoływała skrajne emocje (od współczucia i wsparcia, po niechęć i antypatię). Drugą jest Claire Foy, która rewelacyjnie oddała postać Janet Armstrong, z jednej strony dźwigając ciężar domu i rodziny, z drugiej - niezłomnej kobiety, potrafiącej przeciwstawić się nawet najwyższym dowódcom NASA. Niestety, na tym kończy się lista aktorów, których pamięta się po seansie bardziej, aniżeli to, że "gdzieś tam byli".


Podsumowując, pod względem technicznymi, montażowym i dźwiękowym, "Pierwszy człowiek" to prawdziwy majstersztyk. Fabularnie, jeśli ktoś nie jest pasjonatem historii lotów kosmicznych, film Chazelle'a może się wydać co najwyżej przeciętny. Śmiało mogę powiedzieć, że jeśli ktoś z seansem chce poczekać, aż film będzie dostępny na małym ekranie, to nie straci wiele.

wtorek, 11 września 2018

Zakonnica (2018)


Tytuł: Zakonnica (The Nun)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Corin Hardy
Premiera: 7 września 2018 (Polska), 6 września 2018 (świat)
Ocena: 3-/6

Rozwój uniwersum Conjuring trwa w najlepsze. Nic dziwnego, skoro każda z części zwróciła się kilku(nasto!)krotnie. I tak oto pięć lat po pierwszej "Obecności" mamy okazję poznać historię, od której "wszystko się zaczęło". Na wielkim ekranie zagościła długo wyczekiwana "Zakonnica" w reżyserii Corina Hardy'ego. Czy piątemu filmowi z uniwersum grozy bliżej do świetnej, pierwszej części "Obecności", czy raczej do słabej, pierwszej "Annabelle"?


W jednym z rumuńskich klasztorów zostaje znaleziona martwa zakonnica. Sprawą interesuje się Watykan, który prosi ojca Burke o przeprowadzenie śledztwa w tej sprawie. Z racji rystrykcyjnych zasad, panujących w klasztorze, przełożeni zalecają duchownemu, by w misji towarzyszyła mu siostra Irene. Razem trafiają do niewielkiej, biednej wsi, gdzie spotykają mężczyznę, zwanego "Francuzikem", który znalazł ciało zakonnicy. W trójkę wyruszają w podróż do klasztoru, nie podejrzewając, jakie czyha na nich niebezpieczeństwo.


Motyw zakonnicy z piekła rodem towarzyszył filmom z tego uniwersum od początku. Kiedy Lorraine Warren odkryła imię nawiedzającego ją demona i wygnała go do czeluści, wydawało się, że ta historia została zamknięta. Jak się okazało przy "Annabelle: Narodziny zła" w scenie po napisach (notabene, after-credits w filmie grozy?), było to błędne wrażenie, a sama zakonnica miała się doczekać własnego filmu. I tak oto za kamerą stanął nowy w tym uniwersum Corin Hardy, mając do dyspozycji scenariusz - można rzec - weterana serii, Gary'ego Daubermana (co o niczym nie świadczy, bo ten pan odpowiadał zarówno za scenariusz tragicznej "Annabelle", jak i jej całkiem dobrej kontynuacji). Z takiej mieszanki mogło powstać wszystko: zarówno kiczowaty horror klasy B, jak i niespodziewany hit kina grozy. Jak się okazało, obeszło się bez niespodzianek.


Zacznę od tych dobrych stron. Na pierwszy miejscu: muzyka Abela Korzeniowskiego. Dzięki niemu, gdy tylko tytułowa zakonnica pojawia się na ekranie, zwyczajna z pozoru scena zmienia się w mrożące krew w żyłach przeżycie, a temperatura otoczenia spada poniżej zera. Nie przesadzę ze stwierdzeniem, że ten motyw muzyczny śmiało można porównać ze słynnym "Ave Satani" Jerry'ego Goldsmitha z filmu "Omen" z 1976. Po drugie: klimat. Ale nie klimat filmu grozy, sensu stricto. Zamek, w którym znajduje się klasztor, sam w sobie ma coś niepokojącego. Z jednej strony mamy długie korytarze, ogromne sale i nieograniczone, przyzamkowe ziemie, z drugiej - skąpane w półcieniu mury wzmagają uczucie klaustrofobicznego ucisku. Gdyby tylko reżyser posiadał więcej umiejętności, by to wykorzystać, moglibyśmy dostać horror z prawdziwego zdarzenia (nawet przy kiepskiej fabule). Ale niestety (i tu płynnie przechodzimy do minusów), "Zakonnica" Hardy'ego to w większości zlepek przewidywalnych jump scare'ów i ledwo składającej się w całość historii. Wpierw widz musi przebrnąć przez zbyt długie wprowadzenie, ze zbyt długą prezentacją bohaterów (i ich wątków, bez których film spokojnie by się obszedł) i zbyt długim oczekiwaniem na coś "strasznego". I gdy wydaje się, że to już "ten moment", gdy zakonnica staje w pełnej krasie i rozlega się muzyka Korzeniowskiego, film robi nagle zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, serwując kiczowate kino grozy klasy B z zakonnicami-zombie, templariuszami, magicznymi relikwiami, nadprzyrodzonymi mocami bez większego sensu oraz efektami specjalnymi, na których widok widz wpadnie co najwyżej w konsternację, na co twórcy wydali te 22 miliony z budżetu. Na tym wszystkim wykoleja się scenariusz (jakby już wystarczająco nie był wykolejony), w niektórych przypadkach bardziej parodiując kino grozy, zamiast się do niego zbliżać. Dopiero ostatnie parę minut przed napisami końcowymi daje nadzieję... na to, że nie będzie już kontynuacji i historię zakonnicy zostawią w końcu w spokoju. Szkoda, bo film o największym (dotychczasowym) przeciwniku Warrenów miał naprawdę duży potencjał.


Mimo słabego scenariusza i małego doświadczenia reżysera, obsada starała się uratować ten tonący okręt i wyszło to całkiem nieźle. Jonas Bloquet jako "Francuzik" jest tak naturalny, że wydawać by się mogło, iż gra samego siebie. Taissę Farmigę w roli siostry Irene, mimo zbyt dużej ekspresji, da się lubić. Czasami może trochę przeszkadzać jej podobieństwo do starszej siostry, Very Farmigi, która - tak, tak - wcielała się w rolę Lorraine Warren w "Obecności" (przypadek? - nie sądzę). Demián Bichir skutecznie sprowadza na ziemię postać ojca Burke, z którego koniecznie chciano zrobić duchowego mściciela, egzorcystę, detektywa i wojownika w jednym.


Podsumowując, nie mam żadnych wątpliwości, że "Zakonnica" swoje zarobi. Tylko do dzisiaj wpływy przekroczyły 130 milionów dolarów, a nie minął jeszcze tydzień od światowej premiery. Niestety, pozostawi on po sobie spory niesmak. To, co udało się odbudować "Annabelle 2", znowu legło w gruzach. Mam nadzieję, że twórcy nie liczą, że będą przyciągać widzów w nieskończoność do kin samym zawiązaniem do głośnej "Obecności", bo pewnego dnia mogą się mocno przeliczyć.

środa, 4 lipca 2018

Dziedzictwo. Hereditary (2018)


Tytuł: Dziedzictwo. Hereditary (Hereditary)

Gatunek: Dramat/Horror
Reżyseria: Ari Aster
Premiera: 22 czerwca 2018 (Polska), 21 stycznia 2018 (świat)
Ocena: 4-/6


Muszę przyznać, że "Dziedzictwo. Hereditary" to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów tego roku. Rzadko kiedy zdarza się, by zwiastun horroru wywarł na mnie tak duże wrażenie, że zaczynam odliczać dni do kinowej premiery. Choć w tym roku kino grozy trzyma naprawdę dobry poziom (jak choćby otwierający zestawienie "Winchester. Dom duchów", mocny "Ghostland", czy genialny "A Quiet Place"), to sądziłem, że "Hereditary" ma szansę zmieść wszelką konkurencję. Czy Ari Aster nie zawiódł i rzeczywiście otrzymaliśmy "najstraszniejszy horror dekady"?


Annie nigdy nie miała dobrych relacji ze swoją matką, Ellen. Kobieta była bardzo stanowcza, despotyczna i niezwykle tajemnicza. Po śmierci seniorki Annie zamierza bez zwłoki wrócić do codziennych obowiązków. Z czasem jednak ona i jej rodzina zaczynają doświadczać dziwnych zjawisk. Gdy nabierają one na sile, Annie zaczyna wierzyć, że ciąży nad nią mroczne fatum.


Miłośnicy klasycznego kina grozy przez pierwszą połowę filmu mogą się zastanawiać, czy nie pomylili seansów. Otóż pierwsza część "Hereditary" - poza paroma nadprzyrodzonymi wstawkami - nie ma wiele wspólnego z horrorem. To dramat z krwi i kości, dobrze rozpisany, perfekcyjnie skrojony, głęboki i przejmujący. Postaci są tak dobrze rozpisane i przedstawione, że każdy ich ruch, mimika, gesty i czyny wywołują szereg emocji. Nie ma tu fragmentów niepotrzebnych, każda scena to istny majstersztyk, udany mariaż gry kamerą, zdjęć i muzyki. Napięcie - a i owszem! - występuje w ilościach nietuzinkowych, jednakże zbudowane jest nie na tajemniczych zjawiskach, ale na zwykłych, międzyludzkich relacjach. I to, ten cały realizm i pospolitość, grają na emocjach i nerwach widza. W pewnym momencie można zapomnieć o tym, że przyszło się na horror, i całkowicie poddać opowiadanej historii - dramatowi zwykłych ludzi, skrywających rodzinne tajemnice, stających w obliczu niewyobrażalnej tragedii.


I gdy widz zaczyna się wgłębiać w tę opowieść, gdy żadna z postaci nie jest mu obojętna, gdy nie wiadomo, czy bardziej podziwiać warsztat aktorski, rękę do ujęć, ruch kamery, czy nietuzinkowe dialogi, reżyser przypomina nam, że "Hereditary" miał być horrorem. I to takim schematycznym, który dobrze znamy, gdzie mroczne rytuały, zjawy i demony to chleb powszedni. Co najgorszej, robi to tak nieoczekiwanie i boleśnie, jakby uderzył widza obuchem w głowę. W jednej chwili cały czar "Hereditary" pryska i na ostatnie 20-30 minut zastępuje go kiczowaty, oklepany film grozy, którego bezpośredniość i banalność psuje całą konstruowaną wcześniej głębię. Obraz Astera nie sunie po równi pochyłej - on po niej śmiega z prędkością nadświetlną. Cała mroczna tajemnica okazuje się trywialna, cała intryga - banalna, a emocje, które nadal towarzyszą bohaterom, stają się przesadne i przerysowane. I - uwaga, spojler! - gdy wydaje się, że już gorzej być nie może, nagle bezgłowe zwłoki wlatują do chatki na drzewie (!), a efekty przy tym zastosowane przypominają techniki z filmów grozy z lat 70. Salwy śmiechu na sali kinowej gwarantowane, acz przez samego reżysera raczej nie zamierzone. "Hereditary" miał predyspozycje, by zostać filmem, o którym będzie się mówiło długo. Tymczasem, niestety, zostanie zapewne zapomniany, gdy tylko zniknie z ekranów kinowych. Niestety.


Najbardziej szkoda w tym wszystkim obsady, która była wręcz fenomenalna. Toni Collette ("Szósty zmysł", "Nauka spadania") jako Annie to chodząca bomba emocji - bezbłędnie prowadziła swoją postać, balansując między niezłomnym rozsądkiem a głęboko skrywanym szaleństwem. Na uznanie zasługuje również Alex Wolff, który miał naprawdę niełatwe zadanie - i dał radę! Dodajmy do tego Milly Shapiro, której każda prezencja na ekranie podnosiła niepokój i napięcie (nawet ta zwykła, najzwyklejsza), oraz doświadczonego Gabriela Byrne'a, którego stoicki spokój z jednej strony stawał w opozycji do pełnej emocji Collette, z drugiej - perfekcyjnie ją uzupełniał. Niezaprzeczalnie, obsada była jednym z największych plusów filmu.


Podsumowując, "Hereditary" daleko do miana "najstraszniejszego horroru dekady". Był pomysł, był potencjał. Gdyby zachować film do końca w sferze tajemnic i niepewności, co jest prawdziwe, a co nie, gdyby skupić się na pogłębiającym się, zbiorowym szaleństwie (na co wskazywała pierwsza połowa filmu), to wówczas można by przyznać, że w pełni zasłużył na wszystkie te cytowane pochlebne epitety. Niestety, finał filmu drastycznie obniżył ocenę całokształtu. "Hereditary" warto obejrzeć, jednakże nie radzę się nastawiać na "najstraszniejszy film od czasów Dziecka Rosemary", bo można się mocno rozczarować.

wtorek, 5 czerwca 2018

Twój Simon (2018)


Tytuł: Twój Simon (Love, Simon)

Gatunek: Dramat/Romans
Reżyseria: Greg Berlanti
Premiera: 15 czerwca 2018 (Polska), 27 lutego 2018 (świat)
Ocena: 4-/6


Jeszcze kilka lat temu o Becky Alebrtalli nie słyszał nikt. Dziś jest popularną autorką powieści dla młodzieży. Wszystko zmieniło się trzy lata temu, gdy jej debiutancka książka, "Simon i inni homo sapiens", została pozytywnie przyjęta przez czytelników i krytyków, następnie obsypano ją nagrodami, aż w końcu trafiła na listę bestsellerów New York Timesa. Ekranizacja była więc tylko kwestią czasu. I tak oto w tym roku do kin trafił "Twój Simon". Czy kolejny film producentów "Gwiazd naszych wina", z Gregiem Berlantim za sterami (tak, tak, to ten pan od "Green Lantern") ma szansę podbić serca widzów, jak jego książkowy pierwowzór?


Simon Berg to niczym niewyróżniający się nastolatek - chodzi do miejscowej szkoły, ma grono bliskich przyjaciół i kochającą rodzinę. Nikt jednak nie wie, że chłopak skrywa pewien sekret - jest gejem. Sytuacja zmienia się, gdy na szkolnej stronie pojawia się anonimowy list, w którym autor - pod pseudonimem Blue - przyznaje się do swojego homoseksualizmu. Simon, dostrzegając w Blue bratnią duszę, zaczyna z nim korespondować. Wszystko przebiega dobrze do czasu, gdy pewnego dnia część sekretnej korespondencji trafia w niepowołane ręce znajomego ze szkoły, Martina. Chłopak szantażuje Simona, że wyda jego tajemnicę, jeśli ten nie zeswata go ze swoją przyjaciółką, Abby.


"Love, Simon" to idealny przykład konstrukcji amerykańskiego dramatu dla młodzieży, który nie bez kozery porównywany jest z filmem "Gwiazd naszych wina" Josha Boone'a. Berlanti serwuje nam lekką, przyjemną i - na swój sposób - wciągającą historię, idealnie nadającą się na wieczorny chillout. Mimo poruszania kwestii pozornie ważnych, nie należy tu oczekiwać głębokich rozważań bohaterów, czy przesadnej powagi. "Twój Simon" to w końcu przede wszystkim kino młodzieżowe, utrzymane w ryzach nastoletniej beztroski. Nawet najpoważniejszy problem, czy dawno skrywane wyznanie, przychodzi tu zawsze lekko i z uśmiechem. A jeśli już o uśmiechu mowa, to podczas seansu go nie zabraknie, bo autorom scenariusza (duet Berger - Aptaker) udaje się przemycić naprawdę dużo humoru, dobrze wyważonego i świetnie wpasowującego się w całokształt. Wbrew pozorom, to niełatwa sztuka w tego typu produkcjach i za to należą się twórcom słowa uznania.


To, co jednak może razić "starszych" widzów, to przesadnie wyidealizowany świat przedstawiony. Serio, tu wszystko jest tak perfekcyjne i "cukierkowe", że przypomina jakiś wymarzony, utopijny świat. Poza wicedyrektorem, który na siłę stara się zachowywać jak nastolatek i często nie dostrzega powagi problemu, oraz dwójką szkolnych "błaznów", których pokaz nietolerancji zostaje błyskawicznie spacyfikowany, całe otoczenie Simona jest tak perfekcyjne, że aż przyprawia o mdłości. Każde przewinienia są natychmiastowo (no, w kolejnej scenie) wybaczane, wszyscy są pełni zrozumienia i otwartości. Przez to wszystko to całe usilne ukrywanie swojej orientacji przez głównego bohatera wydaje się być niepotrzebnie rozdmuchaną wydmuszką. Gdy do wielkiego coming outu w końcu dochodzi, nic (dosłownie, NIC!) strasznego się nie dzieje. Wręcz przeciwnie, świat z perfekcyjnego staje się jeszcze bardziej perfekcyjny. Gdyby w finale filmu wszyscy zaczęli śpiewać i tańczyć, rodem z "Grease" czy "Footloose", nikt by się pewnie nie zdziwił. I właśnie ta przesadzona perfekcyjność drastycznie - w moim skromnym mniemaniu - obniża odbiór całokształtu.


Jeśli chodzi o odpowiedni dobór obsady, to z racji, że samej powieści nie miałem okazji czytać, ograniczę się do tego, co widziałem na ekranie. A tu, jak na produkcję tego typu przystało, konstrukcja postaci nie jest zbyt skomplikowana, toteż od aktorów nie wymaga się nie wiadomo jak wielkiego warsztatu aktorskiego. Każdy w mniejszym lub większym stopniu odnalazł się w odgrywanej postaci, jednakże nie będą to role, które na długo zapadną w pamięci. Na szczególne uznanie zasługuje jednak starsze grono aktorów - Jennifer Garner i Josh Duhamel - jako świetnie przekoloryzowani rodzice Simona, oraz Natasha Rothwell jako genialna pani Albright - z taką opiekunką kółka teatralnego uczestniczyłbym w każdej wystawianej sztuce.


Podsumowując, "Twój Simon" to świetny wybór na wieczorny chillout. Film jest lekki, przyjemny i zabawny, choć starszym widzom może się wydać nazbyt przekoloryzowany i wyidealizowany. Przede wszystkim jednak udowadnia, że Greg Berlanti całkiem nieźle sprawdza się za kamerą filmów młodzieżowych, dużo lepiej niż jako scenarzysta filmów sci-fi.

środa, 21 lutego 2018

Winchester. Dom duchów (2018)


Tytuł: Winchester. Dom duchów (Winchester)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Michael Spierig, Peter Spierig
Premiera: 9 lutego 2018 (Polska), 1 lutego 2018 (świat)
Ocena: 4-/6


Dom wdowy Winchester jest jednym z najsłynniejszych nawiedzonych domów w Stanach Zjednoczonych i jedną z największych atrakcji stolicy hrabstwa Santa Maria, San Jose. Ogromna rezydencja była nieustannie budowana przez 38 lat, dzień w dzień, przez całą dobę. Według miejscowej legendy, niezliczone pokoje były zamieszkiwane przez duchy osób, zabitych z karabinów Winchester. Taka historia brzmi jak gotowy scenariusz do filmu grozy. Nic dziwnego, że postanowiono po nią sięgnąć i przenieść na duży ekran. Czy braciom Spierig ("Przeznaczenie") udało się stworzyć dobry, klimatyczny horror?


Dr Eric Price po tragicznej śmierci żony wpada w ciąg imprez, alkoholu i halucynogennych leków. Pewnego dnia odwiedza go prawnik firmy Winchester, której zarząd niepokoi się stanem zdrowia wdowy po Williamie Winchesterze. Kobieta odcięła się od świata i twierdzi, że jest nawiedzana przez duchy. Skuszony szybkim zarobkiem, Prince zgadza się zbadać jej stan zdrowia. Gdy przybywa do domu wdowy Winchester, ogrom rezydencji z niezliczonymi, chaotycznie budowanymi pokojami, labiryntem korytarzy donikąd i spiralą schodów kończących się ścianą przechodzi jego najśmielsze oczekiwania. Sama Sarah Winchester sprawia wrażenie kobiety mocno ekscentrycznej, jednakże zrównoważonej. Podczas jednej z sesji wdowa zdradza Prince'owi prawdziwy cel budowy - historię rodzinnej klątwy i powody nawiedzeń przez duchy. Z początku nieprawdopodobna historia okazuje się być prawdziwa.


Poza jednym wyjątkiem ("Piłą: Dziedzictwo") bracia Spierig znani są z tego, że są autorami scenariuszy do filmów, które sami reżyserują. Po zbierających złe recenzje "Zombie z Berkeley" i "Daybreakers" strzałem w dziesiątkę okazał się obraz "Przeznaczenie", będący jednym z ciekawszych dramatów sci-fi ostatnich lat, poruszających kwestię pętli czasu. Dlatego też miałem nadzieję, że "Winchester" nie będzie tylko klasycznym straszakiem. I pod tym względem się nie zawiodłem. Luźno (nawet bardzo luźno) oparta na faktach historia nie jest tylko kolejnym dreszczowcem z nawiedzonym domem w roli głównej. Twórcy, szczerze mówiąc, w pewnym momencie chyba zapomnieli, że kręcą horror, i poszli w kierunku dramatu ze zjawiskami nadprzyrodzonymi w tle. "Winchester" to przede wszystkim starcie dwóch skrajnie różnych charakterów - stanowczej, ekscentrycznej, pewnej siebie i swoich przekonań Sary Winchester i polegającego na swoim umyśle i doświadczeniu dra Prince'a. W tym obrazie bracia Spierig ścierają ze sobą świat duchowy, nadprzyrodzony ze światem wiedzy i nauki. I to starcie, w którym żadna ze stron nie chce odpuścić i jednocześnie na swój sposób rozumie drugą stronę, jest bardziej ekscytujące, niż cała historia o zjawach, duchach i opętaniu.


Gdyby twórcy poszli w tym kierunku, skupiając się na budowie przegadanego, intelektualnego dramatu z delikatnym dreszczowcem w tle, stworzyliby naprawdę dobry film, w pewnym sensie łamiący narzucone schematy gatunku. Niestety, czy to z powodu braku odpowiedniego doświadczenia, czy też wyczucia, bracia Spierig w połowie filmu rezygnują z tego wszystkiego na rzecz średniej klasy horroru, zbudowanego na zapożyczeniach, przewidywalnych jumpscare'ach i tanim CGI. W efekcie cały skrupulatnie tkany klimat znika, jak ręką odjął. W miejsce ekscytującej, psychologicznej rozgrywki dostajemy iście kiczowatą walkę z mściwym duchem, której wynik jest z góry znany, a całe napięcie zmienia się w niecierpliwe oczekiwanie na napisy końcowe. Wielka szkoda, bo mając do swojej dyspozycji ogromny potencjał legendy jednego z najsłynniejszych nawiedzonych domów, bracia Spierig go zaprzepaścili, oferując średniaka z nieciekawym zakończeniem.


"Winchester" całkiem by poległ, gdyby nie para aktorów odgrywających główne role. Helen Mirren wzięła na swoje barki cały ciężar obrazu i pomimo średniego scenariusza jej Sarah Winchester wypada naprawdę genialnie. Jest tak wiarygodna, że widz do ostatnich minut filmu jest ciekaw jej losów (mimo że sam obraz zjeżdża po równi pochyłej). Bardzo pomocny w całym przedsięwzięciu okazał się być Jason Clarke, którego Eric Prince stanowi mieszankę beztroski i racjonalizmu, która jest przeciwwagą dla stonowanej, silnie broniącej swoich zasad i wierzeń wdowy Winchester. Ta dwójka tak zdominowała całokształt, że pozostali członkowie obsady, z Sarą Snook, Brucem Spencem, czy Eamonem Farrenem na czele zlewają się z tłumem statystów.


Podsumowując, ten film można było poprowadzić o wiele lepiej. Obraz, który miał szansę skruszyć twardą konstrukcję filmów kina grozy, skończył jako średniak ledwo powyżej przeciętnej. Mam nadzieję, że "Przeznaczenie" nie było pierwszym i zarazem ostatnim dobrym filmem braci Spierig i zobaczymy jeszcze obraz, który nas zaskoczy i zachwyci. Szkoda, że "Winchester" do tej grupy nie można zaliczyć.

wtorek, 20 lutego 2018

Co ty wiesz o swoim dziadku? (2016)


Tytuł: Co ty wiesz o swoim dziadku? (Dirty Grandpa)

Gatunek: Komedia
Reżyseria: Dan Mazer
Premiera: 22 stycznia 2016 (Polska), 20 stycznia 2016 (świat)
Ocena: 2-/6


Kiedy za kamerą staje człowiek, odpowiedzialny za scenariusz do "Ali G", "Borata" i "Brüna", można być pewnym, że nie wyjdzie z tego grzeczny, poprawny politycznie film. Mazer celuje do konkretnej grupy widzów - miłośników czarnego, spaczonego i mocno seksistowskiego humoru. Jednakże, tworzenie takiego obrazu to często niebezpieczne balansowanie pomiędzy tym, co śmieszy, a tym, co powoduje niesmak i zażenowanie. Czy Dan Mazer za kamerą ze scenariuszem debiutującego Johna Phillipsa dał radę odpowiednio swój film wyważyć?


W dniu pogrzebu swojej żony, Dick Kelly zwraca się do swojego wnuka, Jasona, z nieoczekiwaną prośbą. Chce, by ten towarzyszył mu w podróży, którą corocznie odbywał z małżonką. Początkowo Jason, pod wpływem apodyktycznej narzeczonej i wymagającego ojca, nie jest chętny do wyjazdu, mimo to zgadza się. Już pierwszego dnia okazuje się, że podróż ma drugie dno, a sentymentalny wyjazd był tylko wymówką dla prawdziwego powodu podróży. Dick chce za wszelką cenę uwolnić swojego wnuka spod buta rodziny. W tym celu nie przebiera w środkach, chcąc zdeprawować młodzieńca imprezami, alkoholem, nakrotykami i gotowymi na wszystko studentkami. Choć Jason skutecznie opiera się urokom hulaszczego życia, jego świat wywraca się do góry nogami, gdy spotyka dawną znajomą z liceum, Shadię.


Pięć nominacji do Złotych Malin, w tym za Najgorszy film i Najgorszy scenariusz, w przypadku tego filmu to nie przypadek. Jeżeli ktoś po "Dirty Grandpa" spodziewał się humoru na poziomie "Strasznego filmu", "American Pie" czy pełmonetrażowych wariancji Jamesa Franco i Setha Rogena, to może być pewny, że dostanie to wszystko po stokroć. Szkoda tylko, że w negatywnym sensie. Ilość żenujących i seksistowkich żartów na metr kwadratowy taśmy filmowej przekracza tu wszelkie granice dobrego smaku. John Phillips miał tak wąski wachlarz pomysłów, że to, co udało mu się wykrzesać (i co w jego mniemaniu chyba było zabawne) postanowił w swoim scenariuszu wykorzystać kilkanaście razy, a Dan Mazer - o zgrozo! - wszystkim tym uraczył widza na ekranie. Żarty ze zniewieściałego wyglądu Zaca Efrona, z seksu (w różnych konfiguracjach) i niewyżytych studentek osiągają kulminację już w dwudziestej minucie filmu (a to dopiero 1/6 całości!). Potem wszystko staje się tylko coraz bardziej wtórne i coraz bardziej żenujące, a z każdą kolejną minutą człowiek zaczyna się zastanawiać, jakim cudem ktokolwiek dał pieniądze i możliwości na wyprodukowanie tego czegoś.


Pod tą grubą warstwą żenady starano się przekazać przejmującą historię, w której dziadek próbuje zrobić ze swojego wnuka niezależnego mężczyznę, potrafiącego decydować o sobie, żyjącego swoim życiem i spełniającego swoje marzenia. Pomysł równie sztampowy, co nieudany. Historia jest tak prosta, że po kilku scenach można sobie opowiedzieć cały film. Kolejne wątki potęgują tylko wrażenie, że John Phillips naoglądał się kilkunastu klasycznych komedii, które - nieudolnie - postanowił połączyć w jedno i ubrał w sprośne żarty. W efekcie nic tu do siebie nie pasuje: przemiana Jasona przebiega sztucznie, rodzinne i osobiste dramaty Dicka gryzą się z jego "młodzieńczą" beztroską, a wątek miłosny jest tak beznamiętny, że więcej emocji wywoływały perypetie Belli i Edwarda w "Zmierzchu". Jednym z nielicznych plusów (jeśli nie jedynym) jest iście nieograniczona inwencja twórców do tworzenia neologizmów i słów pochodnych od nazw męskich i żeńskich genitaliów. Niestety, bardziej to uraduje świeżo upieczonego absolwenta filologii angielskiej, aniżeli konesera pieprznych żartów dla dorosłych.


"Dirty Grandpa" to film, który Zac Efron na pewno będzie chciał wymazać z pamięci. Aktor tak bardzo dał się - mówiąc kolokwialnie - zeszmacić na ekranie, że nawet antyfanom byłej gwiazdy Disneya zrobi się go żal. Za to Robert De Niro udowadnia, że osiągnął wiek, w którym wszystko mu jedno. Widać, że aktor bawi się rolą zbereźnego staruszka, przerysowując swoją postać do granic możliwości (i wulgarności) i nie patrząc na to, co ludzie powiedzą (tym bardziej, że nie będzie to nic przychylnego). Z tłumu nijakich postaci drugoplanowych pod względem szczątków charyzmy wyróżnić można trzy: Aubrey Plazę jako nimfomankę Lenore, nie kryjącą się ze swoimi słabościami do starszych panów, oraz duet Mo Collins i Henry'ego Zebrowskiego jako funkcjonariuszy Fitch i Reitera, ukazujących w krzywym zwierciadle sterepotyp amerykańskiego policjanta. Szkoda tylko, że twórcy kilkusekundowe gagi z udziałem tych postaci postanowili rozciągnąć do kilkuminutowych scenek, zamieniając nieliczny powód do śmiechu w sadystyczną torturę.


Podsumowując, jeżeli ktoś po seansie "Sousage Party" czuł się zniesmaczony, to do "Dirty Grandpa" nie powinien w ogóle podchodzić. Poziom humoru i wtórność żartów zniechęci niejednego miłośnika sprośnych kawałów, a ogrom żenujących scen spowoduje, że do napisów końcowych dotrą tylko najwytrwalsi. Dan Mazer może i jeszcze kiedyś zabłyśnie za kamerą, ale John Phillips powinien dostać sądowy zakaz pisania scenariuszy. Dożywotnio.