poniedziałek, 24 grudnia 2018

Robin Hood: Początek (2018)


Tytuł: Robin Hood: Początek (Robin Hood)

Gatunek: Przygodowy
Reżyseria: Otto Bathurst
Premiera: 29 listopada 2018 (Polska), 21 listopada 2018 (świat)
Ocena: 2-/6

"The danger is what makes it fun."
- Robin Hood



Legendy o Robin Hoodzie sięgają XIII wieku. Mimo, że nigdy nie zostało potwierdzone historycznie, by kiedykolwiek istniał, to niemal każdy zna opowieści o złodzieju z lasu Sherwood, który zabierał bogatym i dawał biednym. Od wieków Robin Hood był bohaterem licznych poematów i powieści, a od blisko stu lat jego przygody regularnie trafiają na duży i mały ekran. Do najsłynniejszych adaptacji zaliczyć można film "Robin Hood: Książę złodziei" w reżyserii Kevina Reynoldsa i świetną rolą Kevina Costnera, czy też zabawną parodię "Robin Hood: Faceci w rajtuzach" Mela Brooksa. Do tego grona chciał zapewne dołączyć Otto Bathurst (znany m. in. z reżyserii kilku odcinków "Black Mirror") i tak oto we współpracy z debiutującym scenarzystą Davidem Jamesem Kellym, pod szyldem Monolith Films, powstał kolejny film opowiadający o przygodach jednego z najsłynniejszych złodziei. Czy tegoroczny "Robin Hood" (czy też "Robin Hood: Początek", jak sprecyzowali polscy dystrybutorzy) ma szansę wyróżnić się na tle licznej konkurencji?


Młody szlachcic, Robin z Loxley, wiedzie spokojne i szczęśliwe życie ze swoją ukochaną Marion. Niestety, sielankę przerywa szeryf z Nottingham, z którego rozkazu Robin zmuszony zostaje do wzięcia udziału w wyprawie krzyżowej przeciwko niewiernym. Gdy po latach wraca do swojego zamku okazuje się, że jego majątek został zarekwirowany, a ukochana - przekonana o jego śmierci - jest w związku z innym. Chcąc zemsty i sprawiedliwości, sprzymierza się ze swoim dawnym wrogiem, Małym Johnem. Za dnia uchodzi za wzorowego szlachcica, nocą zaś staje się nieuchwytnym złodziejem, walczącym z tyranią Szeryfa z Nottingham. Z czasem odkrywa, że krucjaty służą jedynie za odwrócenie uwagi od spisku, wymierzonego w samego króla Anglii.


W zeszłym roku Guy Ritchie zaserwował widzom origin story króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu ("Król Artur: Legenda miecza"). Jeśli wówczas ktoś myślał, że reżyser przekroczył wszelkie granice, depcząc historię władcy Camelotu, to po seansie tegorocznego "Robin Hooda" uzna wariację Richiego za "całkiem niezłą". Okazuje się bowiem, że Otto Bathurst tak wysoko postawił poprzeczkę absurdu, że naprawdę ciężko będzie go pokonać (choć wcale się nie zdziwię, jak w przyszłym roku ktoś tego dokona z kolejnym bohaterem ze średniowiecznych legend). Otóż, Robin Hood Bathursta nijak nie przypomina słynnego złodzieja z Sherwood. To połączenie Hawkeye'a z Avengers, asasyna z Assasins Creed, Max Payne'a i Jamesa Bonda. Robin z Loxley, pewny siebie szlachcic i średni żołnierz z celnym okiem, w kilka chwil zmienia się w niepowstrzymaną maszynę, taranującą pieczołowicie budowany reżim Szeryfa, stając się jednocześnie bohaterem ludu i symbolem rebelii. Tu nie ma czasu na jakąkolwiek rozbudowaną historię głównego bohatera, na dylematy, na głęboką przemianę - jest tylko akcja, akcja, akcja z przerwami na niepotrzebne dialogi, biurokrację i jeszcze więcej dialogów. Niestety, z takiego połączenia wyszedł swoisty koktajl Mołotowa.


Podejrzewam, że scenariusz Kelly'ego dobrze wyglądał na papierze. Origin story "jak Robin został Hoodem", z wojnami, spiskami i bezlitosną polityką w tle, naprawdę mógłby być dobrym wstępem do serii filmów o złodzieju z Sherwood, którego przygody przyciągałyby widzów do kin. Jednakże, po przeniesieniu scenariusza na duży ekran całość okazała się być ledwie wydmuszką, z miałką fabułą, przewidywalnymi twistami i bohaterami tak papierowymi, że ich losy kompletnie widza nie przejmują. Parę fajnych efektów specjalnych, które pewnie dobrze wyglądają wyłącznie na dużym ekranie, nijak nie są w stanie przesłonić nie tylko banalnej historyjki, ale i kiepskiej scenografii (Nottingham bardziej przypomina zlot cosplayowców, niż miasto w średniowiecznej Anglii). Miał być efekciarski popcorniak z krwi i kości, a otrzymaliśmy niepotrzebny origin story, przy którym ciężko jest nie zasnąć do napisów końcowych. Mimo dość sporej kampanii reklamowej, film okazał się również klapą finansową - 73,5 mln dolarów w światowym boxoffice przy 100 mln budżecie raczej nie zapowiada powstania sequela.


Co ciekawe, Bathurst ściągnął do projektu naprawdę sporo znanych nazwisk (stąd taki budżet produkcji). W roli tytułowej - Taron Egerton, który powtarza swoje wcielenie z "Kingsmanów" w średniowiecznym stylu, co w tym przypadku - niestety - wypada bardzo słabo. Wtóruje mu laureat Oscara Jamie Foxx jako Mały John - z równie mizerną kreacją, co główny bohater. W szwarccharaktera - Szeryfa z Nottingham - wciela się Ben Mendelsohn i ciężko nie odnieść wrażenia, że oglądamy po raz kolejny Krennica z "Rogue One". Do tego dochodzi Jamie Dornan - który po "Pięćdziesięciu twarzach Greya" do najtańszych aktorów pewnie nie należy, mimo że nie posiada jeszcze zbyt bogatego wachlarza umiejętności, Eve Hewson ("Wszystkie odloty Cheyenne'a") - którą scenariusz ogranicza niestety do schematycznej ukochanej głównego bohatera, przez co nie za bardzo ma okazję rozwinąć skrzydła, a także (last but not least) kolejny laureat Oscara w tym zestawieniu, F. Murray Abraham - który jako Kardynał mógłby coś ugrać dla filmu, ale dostał niestety zaledwie parę minut czasu antenowego. Tak oto Bathurst kolejny raz udowodnił widzom, że znane nazwiska w obsadzie wcale nie świadczą o wysokim poziomie filmu.


Podsumowując, utwierdzam się w przekonaniu, że polscy dystrybutorzy muszą sobie pluć w brodę. Patrząc na mocno rozwiniętą kampanię marketingową - od reklam po konkursy i gadżety - ciężko stwierdzić, czy film im się zwrócił. Choć "Robin Hood" trafił do kin w dobrym dla siebie okresie - z praktycznie zerową konkurencją w gatunku akcji i przygody, to okazał się być zbyt słaby, by się jakkolwiek wybić. Zamiast tracić 90 minut życia na "Robin Hooda" Bathursta, lepiej spożytkować ten czas, odświeżając sobie przygody złodzieja z Sherwood z hitów Reynoldsa i Brooksa z lat 90. ubiegłego wieku.