niedziela, 26 kwietnia 2015

Hiszpanka (2015)


Tytuł: Hiszpanka

Gatunek: Historyczny/Kryminał/Akcja
Reżyseria: Łukasz Barczyk
Premiera: 23 stycznia 2015 (Polska), 23 stycznia 2015 (świat)
Ocena: 1+/6

Z przerażeniem obserwuję nową modę polskich wytwórni, które usilnie starają się stworzyć efektowne kino na miarę zachodnich sąsiadów. Gdy do tego dochodzi niemały - jak na polskie realia - budżet do rozdysponowania i reżyser z ogromnymi ambicjami, to może być pewni, że czeka nas coś, o czym długo nie zapomnimy. Łukasz Barczyk tak bardzo uwierzył w swój nowy film, że sam okrzyknął go arcydziełem w zwiastunie, a superprodukcją roku na plakacie. Czy aby na pewno doczekaliśmy się obrazu wybitnego?


Ignacy Jan Paderewski, wybitny kompozytor i polityk, wraca z Londynu do Polski. W podróży staje się celem ataku utalentowanego mentalisty, doktora Abuse, który - będąc na usługach Rzeszy - stara się złamać ducha walki Polaka. Na pomoc Paderewskiemu przybywa grupa telepatów pod wodzą Francuzki, Anne Besaint. Okazuje się jednak, że dr Abuse dysponuje zbyt wielką mocą. Polscy mentaliści postanawiają skontaktować się z Rudolfem Funkiem, który jako jedyny dysponuje siłą zdolną odeprzeć atak niemieckiego telepaty. W tym czasie Wielkopolska szykuje się do powstania, a oficerowie Rzeszy próbują przekabacić na swoją stronę wybitnego polskiego inżyniera, Tytusa Ceglarskiego.


Powiedzieć o "Hiszpance", że to film z przerostem formy nad treścią, to tak, jakby nie powiedzieć o nim nic. Cokolwiek chciał pokazać Barczyk, nic tutaj nie wyszło. Zacznę od historii, niemiłosiernie rozwleczonej na prawie dwugodzinny seans, która miała poruszać kwestię zwycięskiego powstania wielkopolskiego. Barczyk postanowił spojrzeć na nie z drugiej strony i skupił się na losach Paderewskiego, o samym powstaniu przypominając sobie... 15 minut przed końcem! Emocjonujący powrót kompozytora do ojczyzny z emocjami ma niewiele wspólnego, a połączenie wydarzeń prawdziwych z onirycznymi wizjami i ociekającą fantastyką walką dwóch mentalistów z ledwością udaje się utrzymać w ryzach. Groteskowa bajka, jaką serwuje widzom reżyser, jest za bardzo rozdrobniona na poszczególne postaci. Zamiast skupić uwagę na jednym bohaterze i stworzyć więź między nim a widzem, Barczyk zasypuje nas wątkami kilkunastu osób, które wcześniej czy później urywa. Praktycznie cały film można obejrzeć z obojętną miną, bo fabularny "misz-masz", jaki zapodał Barczyk, nie pozwala wczuć się w historię. Wielce wymowne w tym momencie wydają się być słowa pani Malickiej, która podczas jednego ze spirytystycznych seansów - gdy wirowanie kamery przyprawia o zawrót głowy - stwierdza, że "nic nie czuje".


Szkoda potencjału, który ta historia miała, a który Barczyk bezlitośnie zniszczył. Karina Kleszczewska odwaliła kawał dobrej roboty przy zdjęciach, a scenografia Janickiej i Szymczak to prawdziwy majstersztyk. Niestety, wszystko to ginie pod ciężarem rozdmuchanego ego reżysera, który z dobrej historii tworzy przerysowany obraz z karykaturalną groteską. W dodatku efekty - że tak zażartuję - specjalne są tak sztuczne, jakby Barczyk korzystał z umiejętności twórców sprzed dwudziestu lat. Przy takiej wizualnej stronie to "Miasto 44" Komasy można uznać za pełne efektów widowisko najwyższych lotów. "Hiszpanka" ma tak daleko do miana "arcydzieła", jak "Kac Wawa" do humoru "Kac Vegas".



Kolejną przerażającą w obrazie Barczyka kwestią jest to, że zgromadził on dużą ilość znanych aktorów, z których wielu można zaliczyć do naprawdę utalentowanych. Jakub Gierszał (którego bohater był chyba ważny, bo dwukrotnie znalazł się na jednym plakacie) pokazał się tutaj od najgorszej strony, Jan Peszek wydaje się być na siłę wklejony w filmowe otoczenie, Grispin Glover to jakaś pomyłka, a Jan Frycz kompletnie nie jest przekonujący. Nie wiem, skąd wzięto Patrycję Ziółkowską, ale nie był to zbyt trafny wybór, zaś Florence Thomassin to typowa Francuzka, cierpiąca na nadekspresję. Jedynie Sandra Korzeniak w przerysowanej roli pani Malickiej ratuje resztki aktorskiego honoru.


Podsumowując, "Hiszpanka" to nie polska superprodukcja roku, tylko największa porażka roku (a nawet kilku ostatnich lat). Barczyk śmiało mógłby konkurować o wszelkie antynagrody filmowe z Karwowskim i jego sławetną "Kac Wawą". Dziwić może, że Polski Instytut Sztuki Filmowej znajduje ogromne fundusze na takie, mówiąc kolokwialnie, gnioty. Złota rada dla tych, którzy chcą poświęcić dwie godziny swojego życia na "Hiszpankę": od takich "arcydzieł" lepiej się trzymać z daleka!

Chłopak z sąsiedztwa (2015)


Tytuł: Chłopak z sąsiedztwa (The Boy Next Door)

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Rob Cohen
Premiera: 17 kwietnia 2015 (Polska), 21 stycznia 2015 (świat)
Ocena: 2/6

Gdyby przyjrzeć się historii kina, to można dojść do wniosku, że jeżeli jakiś temat okazał się wystarczająco ciekawy, by przyciągnąć tłumy przed ekrany kin, to niewątpliwie znajdą się kolejni twórcy, którzy ów temat powielą. I to w ilości nierzadko przekraczającej granice dobrego smaku. W 1994 roku Barry Levinson, autor genialnego "Rain Mana", zaprezentował jeden z ciekawszych filmów w swojej karierze - "W sieci" z niezapomnianą kreacją Demi Moore i niezastąpionym Michaelem Douglasem. Przez ponad dwadzieścia lat kino doczekało kilkunastu kolejnych wersji tego fabularnego szkieletu, w tym obsypanej nagrodami "American Beauty" Mendesa i niezbyt udanej "Obsesji" Shilla z Knowles i Larter w rolach głównych. Czy przy takim wyczerpaniu materiału reżyserowi pierwszej części "Szybkich i wściekłych" udało się pokazać coś nowego?


Claire i Garrett Petersonowie żyją w separacji po tym, jak on dopuścił się zdrady w San Franscisco. Kobieta, na co dzień wychowująca syna i ucząca w pobliskiej szkole, stara poukładać sobie życie. Choć jej przyjaciółka, Vicky, wyciąga ją na podwójne randki, Claire nie może zapomnieć o mężu. Pewnego dnia poznaje przystojnego Noah, który wprowadził się do domu jej sąsiada. Chłopak szybko zdobywa sympatię Claire, jak i jej syna, Kevina. Podczas jednego z samotnych wieczorów, kobieta ulega jego wdziękom i ląduje z nim w łóżku. Następnego dnia pragnie wszystko odkręcić i zapomnieć o całym zdarzeniu. Okazuje się jednak, że Noah skrywa mroczny sekret i nie spocznie, póki nie zdobędzie serca Claire.


Gdyby Cohen pokazał swój film kilkanaście lat temu, kiedy kino nie było jeszcze przesycone podobnymi produkcjami, to może udałoby się mu wywołać lepsze emocje. Tymczasem, "Chłopak z sąsiedztwa" nie ma wiele do zaoferowania. Fabuła prawie niczym nie różni się od dobrze znanych poprzedników, motyw przewodni wydaje się być mocno naciągany, a nieliczne zwroty akcji nie potrafią zaskoczyć. Największym grzechem scenariusza jest to, że został napisany z iście chirurgiczną precyzją, przez co widz co do sekundy potrafi przewidzieć kolejne wydarzenia. Na szczęście, historia pozbawiona jest przydługich wstępów, dzięki czemu zostajemy od razu wrzuceni w wir głównej akcji. Niestety, zamiast szarpać nerwami, Cohen testuje naszą cierpliwość i siłę woli - a zarówno pierwsze, jak i drugie, będzie potrzebne w nadmiarze, by nie usnąć podczas seansu.


Jednakże, gdy już uznamy wtórność i kopiowanie do maksimum za największe błędy "Chłopaka z sąsiedztwa", to okaże się, że reżyser na koniec przygotował kolejną niespodziankę (w negatywnym tego słowa znaczeniu). Nie dość, że już zdążył wyeksponować spory arsenał błędów, to finałowa scena zrównuje wątpliwej jakości dzieło Cohena z niskobudżetowymi produkcjami klasy B. W jednej chwili obraz zmienia się z wtórnego thrillera w kiczowate kino gore, którego brutalność została okraszona tanimi efektami rodem z "Bobrów zombie". Jeżeli czymkolwiek Cohen mógł sobie jeszcze bardziej zaszkodzić, to właśnie takim zakończeniem.


Nie będę ukrywał, że wątpliwej jakości obraz miał przyciągnąć do kin głównie ze względu na obsadę. Panowie nie oprą się chęci ujrzenia po raz kolejny wdzięków Jennifer Lopez na dużym ekranie, zaś na panie czeka znany z serii "Step Up" Ryan Guzman. Cohen, w przedśmiertnym podrygu chcąc zdobyć resztki sympatii widza, znajduje irracjonalną ilość powodów, dla których może (dosłownie!) rozebrać Lopez lub Guzmana. Niestety, poza tym dwójka głównych aktorów nie prezentuje nic. Dla Lopez rola w "Chłopaku z sąsiedztwa" jest jedną z najgorszych w jej karierze, zaś Guzman jako brutalny socjopata bardziej przypomina rozjuszonego goryla, aniżeli mrocznego antagonistę. Kristin Chenoweth wygląda jak żywa antyreklama operacji plastycznych i solariów, John Corbett i Ian Nelson w filmie po prostu są, a udział Lexi Atkins potwierdza tylko nieprzypadkowość pokrewieństwa "Chłopaka z sąsiedztwa" z "Bobrami zombie".


Podsumowując, Cohenowi thriller o kobiecie, osaczonej przez chorobliwie zadurzonego w niej chłopaka, kompletnie nie wyszedł. Napięcia tu tyle, co kot napłakał, emocje rosną odwrotnie proporcjonalnie do długości sukienek Lopez, a przewidywalność opowiadanej historii osiąga taki poziom, że śmiało można sobie film streścić przed jego obejrzeniem. Miało być ciekawie, a wyszła, krótko mówiąc, tandeta.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Przeznaczenie (2014)


Tytuł: Przeznaczenie (Predestination)

Gatunek: Thriller/Sci-Fi
Reżyseria: Michael Spierig, Peter Spierig
Premiera: 8 marca 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Regularnie co jakiś czas twórcy kina sci-fi oferują widzom kolejny produkt, poruszający kwestie podróży w czasie. Smith w "Piątym wymiarze" dosłownie zapętlił swoich bohaterów na pokładzie statku, Jones w "Kodzie nieśmiertelności" i Liman w "Na skraju jutra" wysyłali swoich żołnierzy w przeszłości, by uchronili ludzkość przed zagładą. Panowie Spierig postanowili jeszcze bardziej namieszać w głowach widzów. Czy ich "Przeznaczeniu" bliżej jest do nieudanej propozycji Jonesa, czy też do świetnego "Piątego wymiaru"?


Tajna organizacja wysyła w przeszłość swojego najlepszego Agenta, by powstrzymał groźnego terrorystę przed zamachem, w wyniku którego śmierć poniesie wielu ludzi. Zadanie nie jest jednak tak proste, jakby się wydawało. Zamachowiec zdaje się znać wszystkie ruchy Agenta, zanim ten je wykona, przez co kolejne próby kończą się fiaskiem. Pan Robertson, dowodzący organizacją, postanawia zmienić plan i wysyła swojego Agenta kilka lat wcześniej, niż miał miejsce zamach. Tam jako Barman, Agent poznaje niezwykła historię młodego człowieka - człowieka, którego ma za zadanie zwerbować do organizacji, by pomógł w walce z zamachowcem.


Z pozoru historia wydaje się być oczywista, misja głównego bohatera - ściągnięta z "Kodu nieśmiertelności", a wszystkie karty - aż nazbyt odkryte. Jeżeli takie wrażenie towarzyszy wam na początku, to znaczy, że daliście się wciągnąć w grę, której zasady ustalają Spierigowie. W "Przeznaczeniu" to, co oczywiste, szybko przestaje takie być, a założony odgórnie ciąg przyczynowo-skutkowy zaczyna się burzyć, by na koniec zostawić zmieszanego widza samego sobie. Wiele obrazów o pętli czasu miałem przyjemność oglądać, ale żaden nie opierał jej wyłącznie na jednej postaci. Próby rozwikłania zagadki, znalezienie odpowiedzi na nierozerwalnie towarzyszące takim produkcjom pytanie "Co było pierwsze?", są z góry skazane na porażkę. Spierigowie z chirurgiczną precyzją zamykają widza w wykreowanej własnym bohaterze pętli czasu, nie dając mu szans na wyjście z niej nawet po napisach końcowych.


Twórcy nie obciążają swojego obrazu efektami specjalnymi i wizualnymi dodatkami. To nie o to chodzi w tym filmie. "Przeznaczenie" to przemyślany thriller bez konkretnego końca, bo i takowego w skonstruowanej pętli czasu być nie może. Spierigowie bawią się wydarzeniami z życia swojego bohatera, przeplatając przeszłość, przyszłość i - jeśli można tak powiedzieć - teraźniejszość, opowiadając niezwykle nieprawdopodobną historię, która - co najciekawsze - przy kontrolowanych podróżach w czasie ma racje bytu. Przydługi wstęp, który zrazić może do obrazu żądnych akcji fanów sci-fi, jest zarazem największym drogowskazem, bez którego nie udałoby się poskładać historii i motywów Agenta w jedną, logiczną całość. Przy takiej opowieści, wątek groźnego zamachowca spada na dalszy plan (lecz nie na długo, bo w końcu to on jest motorem napędowym poczynań Agenta). Przed tytułowym przeznaczeniem nie ma ucieczki, a wszelkie próby skazane są na porażkę, co twórcy aż nazbyt dosadnie udowadniają nam w 90 minut.


Ogromnym plusem całego przedsięwzięcia jest obsada - w końcu Spierigowie do swojego obrazu wybrali nie byle kogo. Ethana Hawke'a bliżej chyba przedstawiać nie trzeba. Rolą Agenta udowadnia, że potrafi się odnaleźć w każdym zadaniu. Sarah Snook, ostatnio kojarzona głównie z "Klątwą Jessabelle", w "Przeznaczeniu" pokazuje, że drzemie w niej potencjał. Noah Taylor, któremu nie zostało zbyt wiele miejsca na taśmie filmowej, wykorzystuje je w stu procentach. Jego pan Robertson to postać najbardziej tajemnicza ze wszystkich - poza tym, że jest to konstruktor całego planu, trzymający pieczę nad poczynaniami swojego Agenta, nie wiemy o nim praktycznie nic (co rodzi kolejne pytania, na które nie znajdzie się odpowiedzi).


Podsumowując, Michael i Peter Spierig zrobili kawał naprawdę dobrej roboty. I choć odczuwa się pewien niedosyt po seansie, to "Przeznaczenie" jest jednym z ciekawszych obrazów sci-fi, poruszających kwestię pętli czasu.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Szybcy i wściekli 7 (2015)


Tytuł: Szybcy i wściekli 7 (Furious 7)

Gatunek: Akcja
Reżyseria: James Wan
Premiera: 10 kwietnia 2015 (Polska), 16 marca 2015 (świat)
Ocena: 5-/6

Uff... To już czternaście lat! Kiedy w 2001 roku premierę miała pierwsza część "Szybkich i wściekłych", nikt raczej nie spodziewał się, że film, którego jedynym atutem były szybkie samochody i piękne kobiety, doczeka się aż tylu wiernych fanów na całym świecie. Aż tylu fanów, że twórcy stworzą sześć kolejnych odsłon, a bohaterów z nielegalnych wyścigów wrzucą w wir światowych konfliktów. Jedna z najpopularniejszych serii filmów akcji miała swoje wzloty i upadki, lepsze i gorsze momenty, jednakże z każdą kolejną częścią nie pozwalała się widzom nudzić. Czy "Siódemka" w reżyserii specjalizującego się w horrorach Jamesa Wana ("Piła", "Naznaczony", "Obecność") podkręciła jeszcze bardziej poziom adrenaliny?


Po pokonaniu Owena Shawa ekipa Dominica Toretto wróciła do codzienności. Ich spokój nie ma jednak trwać długo. Starszy brat Shawa, Deckard, poprzysięga zemstę. Włamuje się do komputera Hobbsa, by wykraść dane o Toretto i jego przyjaciołach. Gdy ginie Han, Dom za wszelką cenę pragnie odnaleźć zabójcę. Okazuje się, że jest on ścigany również przez tajną rządową organizację. Jej dowódca, przedstawiający się jako Pan Nikt, werbuje Toretto i jego przyjaciół, by pomogli mu dorwać i powstrzymać Deckarda. By go odnaleźć, muszą odbić Ramsey - tajemniczego hakera, który stworzył najpotężniejszy program szpiegowski, Oko Boga.


Zacznę od akcji, bo to ona nieprzerwanie towarzyszy serii "Szybkich i wściekłych" od samego początku. Każdy kolejny twórca miał ten sam problem - nie mógł być gorszy od poprzednika, a wręcz oczekiwało się od niego, że podniesie poprzeczkę i będzie potrafił czymś jeszcze widzów zaskoczyć. James Wan i odpowiedzialny za scenariusz Chris Morgan (towarzyszący serii od "Tokio Drift") udowadniają, że nie zostało dotychczas wszystko jeszcze powiedziane. Jeżeli uważacie, że w którejkolwiek z poprzednich części brakowało akcji, "Siódemka" nadrabia to z nawiązką. Twórcy nie tracą czasu na wprowadzanie widza w historię, czy też skrupulatne budowanie napięcia. Już pierwsze kilka minut pokazuje, że nowy czarny charakter jest jeszcze groźniejszy, a powstrzymanie go będzie jeszcze trudniejsze. Naszpikowanemu akcją i efektami filmowi towarzyszy genialny soundtrack, który niezaprzeczalnie zostaje w głowie po wyjściu z kina.


James Wan iście po mistrzowsku operuje kamerą, wplatając w siódmą odsłonę kultowej serii motywy i zabiegi znane m. in. z "Matrixa". Oczywiście, prawa logiki i fizyki w tym obrazie nie istnieją (w niektórych momentach Wan naprawdę przesadził), fabuła do najbardziej oryginalnych nie należy, a bohaterowie - jak na rasowe kino akcji przystało - są dosłownie wszystkoodporni (kilka eksplozji i przejazd - tak, przejazd! - przez trzy drapacze chmur to tylko nieliczne z atrakcji, jakie na Toretto i przyjaciołach nie zostawią nawet zadrapania). Jeśli ktoś myślał, że walka z czołgiem z "Szóstki" to szczyt możliwości twórców, to pragnę wyprowadzić z błędu - Wan i Morgan przygotowali dla widzów jeszcze mocniejszą niespodziankę. Całość okraszona jest typowym dla serii humorem i sytuacyjnymi żartami, zaś końcowa scena - przy dźwiękach "See You Again" Wiz Khalifa i Charliego Putha - to nie tylko sentymentalne podsumowanie wszystkich części, ale i wzruszający hołd dla tragicznie zmarłego Paula Walkera.


Ciężko sobie wyobrazić innych aktorów w obsadzie, niż ci, którzy towarzyszą serii od czternastu lat. Pomyśleć, że zamiast Jordany Brewster w roli Mii mogliśmy widzieć Kirsten Dunst lub Natalie Portman, a zamiast Paula Walkera - Marka Wahlberga lub... Eminema! Choć warsztat aktorski większości z obsady - a w szczególności Vina Diesela - wołać może o pomstę do nieba, to należy im się uznanie za wytrwanie tyle lat w tym projekcie. Jason Statham, który po "Transporterze" stał się jednym z najpopularniejszych aktorów kina akcji, o wiele lepiej sprawdza się jako czarny charakter, niż odtwórca jego młodszego brata, Luke Evans, w "Szóstce".


Podsumowując, jeżeli ktokolwiek się zastanawia, czy warto wybrać się na "Szybkich i wściekłych 7" do kina, to niech się zastanawiać przestanie i rezerwuje bilety. Taką akcję z takimi efektami i takim jawnym pogwałceniem prawa fizyki nie można oglądać na małym ekranie. Polecam nie tylko fanom serii (do których, mówiąc szczerze, nigdy jakoś wielce nie należałem), ale również tym, którzy oczekują od filmu dużej dawki adrenaliny i sporej porcji rozrywki, bo tego u Wana jest w nadmiarze.

sobota, 11 kwietnia 2015

Kopciuszek (2015)


Tytuł: Kopciuszek (Cinderella)

Gatunek: Familijny/Fantasy/Baśń
Reżyseria: Kenneth Branagh
Premiera: 13 marca 2015 (Polska), 13 lutego 2015 (świat)
Ocena: 4-/6

"Kopciuszek" - jedna z najsłynniejszych i najstarszych baśni świata, której korzenie sięgają aż starożytności. Choć pierwsza zapisana jej wersja ma już ponad 1100 lat, to do najbardziej znanych autorów jej opracowań należą Perrault (XVII w.) i bracia Grimm (XIX w.). Na dużym ekranie baśń doczekała się kilkudziesięciu adaptacji, w tym - chyba najpopularniejszej - Disney'a z 1950 roku. Amerykańska wytwórnia wróciła do swojego klasyka i postanowiła odświeżyć starą baśń. Czy "Kopciuszek" w reżyserii Branagha (tego samego pana od "Jacka Ryana: Teorii chaosu") może mierzyć się z zeszłoroczną "Czarownicą" Stromberga?


Po śmierci matki, Ella wychowywana jest przez ojca, który chce dla niej jak najlepiej. Pewnego dnia dziewczyna dowiaduje się, że jej ojciec poznał piękną wdowę, z którą chciałby się związać. Kobieta, wraz ze swoimi dwiema córkami - Anastazją i Gryzeldą - wprowadza się do rodzinnego domu Elli. Podczas podróży w interesach, ojciec dziewczyny niespodziewanie umiera. Macocha zamienia dziewczynę w swoją służącą, a przybrane siostry przezywają ją Kopciuszkiem. Niedługo po tym królewski posłaniec obwieszcza wielki bal, na którym Książę ma znaleźć swoją wybrankę serca. Macocha krzyżuje plany Kopciuszka dotyczące balu i zakazuje dziewczynie opuszczania domu. Z pomocą przychodzi jej Dobra Wróżka.


Zeszłoroczny scenariusz Woolvertona przyniósł znanej wszystkim historii o Śpiącej Królewnie pewien powiew świeżości - opowieść, ukazana z punktu widzenia Czarownicy Diaboliny, rzucała nowe światło na utarte wątki. Weitz postanowił nie ruszać szkieletu baśni i zaprezentował jedynie odnowioną wersję disney'owskiej animacji (czyli szalenie dalekiej od krwawej wersji braci Grimm). Przy czym największym "odświeżeniem" jest tutaj magia efektów specjalnych i cieszących oko wizualnych perełek. Branagh sprawnie łączy na ekranie rzeczywistość z bajkowością, tworząc z tego grzeczną opowieść skierowaną definitywnie do najmłodszych widzów. Mimo, że tytułowy Kopciuszek jest bardziej uwspółcześniony i dopasowany do aktualnych realiów, nie jest to postać na tyle rozbudowana, by stała się metaforą takich haseł, jak uczciwość, dobro, przyjaźń i bezinteresowność.


Na pewno "Kopciuszek" Branagha nie może narzekać na brak humoru, jednakże - jak całokształt - jest on skierowany przede wszystkim dla najmłodszych. Dla starszych widzów tegoroczna propozycja Disney'a będzie powtórką z dobrze znanej rozrywki. Ładną, dopracowaną i wizualnie dopieszczoną, ale nadal powtórką. Zabrakło tutaj muzycznej oprawy, czyli tego, z czego filmy Disney'a słyną. I nie, nie mówię tutaj o zamianie "Kopciuszka" w musical (o zgrozo!), ale kilka momentów w filmie aż się prosiło o muzyczny komentarz, który nadawałby raz lekkości i wesołości, a raz pogłębiał smutek poszczególnych scen. Całość ogląda się szybko i przyjemnie, lecz nie jest to obraz na tyle wyróżniający się, by chciało się do niego wracać.


Gdy spojrzałem na obsadę, to pierwsza myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie, brzmiała: Jeżeli Bellatrix Lastrange za sprawą Lady Rose MacClare stara się pokrzyżować spisek Galadrieli i Erika Salviga, to zaczynam się bać, czy Robb Stark przeżyje swoje własne wesele. Tak w jednym zdaniu można streścić listę znanych nazwisk, jakie Branagh przyciągnął do swojej produkcji. I, trzeba przyznać, że mimo starań męskiej części obsady, to kobiety wiodą prym w tej opowieści. Lily James świetnie wczuła się w rolę tytułowego Kopciuszka, Cate Blanchett to niepowtarzalna Macocha, perfekcyjnie prezentująca wszelkie przeciwieństwa głównej bohaterki, zaś Helena Bonham Carter jako roztrzepana Dobra Wróżka dodaje do historii sporą dawkę humoru.


Podsumowując, "Kopciuszek" Branagha nie wnosi niczego nowego, poza odświeżoną wizją dobrze znanej baśni. Jakże ciekawsze byłoby zaprezentowanie wydarzeń ze strony Macochy lub - żeby nie powtarzać po "Czarownicy" - samego Księcia. Najnowsza produkcja Disney'a to świetny wybór dla rodzinnego seansu z dziećmi, lecz nic poza tym.

niedziela, 5 kwietnia 2015

To właśnie seks (2014)


Tytuł: To właśnie seks (The Little Death)

Gatunek: Komedia
Reżyseria: Josh Lawson
Premiera: 13 marca 2015 (Polska), 13 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 5/6

"The Little Death" (czyli, jak wyjaśniają twórcy na początku filmu: slangowe określenie orgazmu) to drugie dziecko australijskiego aktora komediowego, który pięć lat temu spróbował swoich sił za kamerą. Niefortunnie przetłumaczony na "To właśnie seks" stanowi zapowiedź niecodziennej wariancji na temat łóżkowych pragnień. Czy Lawson, pełniąc w swoim filmie aż trzy role - reżysera, autora scenariusza i odtwórcę jednego z bohaterów - spisał się na medal?


"To właśnie seks" opowiada luźno powiązane historie pięciu duetów, gdzie jedną z osób charakteryzuje nietypowa fantazja erotyczna. Maeve nie tylko marzy, by jej długoletni partner Paul w końcu się jej oświadczył - chciałaby również zostać zgwałcona przez nieznajomego. Po małżeńskiej terapii, Dan i Evie odkrywają siebie na nowo, wcielając się w różne filmowe role. Rowena i Richard starają się usilnie o dziecko, lecz łóżkowe przygody komplikują się, gdy kobieta odkrywa u siebie dakryfilię. Tymczasem u obrażanego i lekceważonego przez żonę Phila ujawnia się somnofilia. Młoda Monica pracuje w Call Centre dla osób głuchoniemych, gdzie pewnego wieczora przyjdzie jej odebrać niecodzienne połączenie.


To, co pierwsze przyciąga uwagę u Lawsona, to że reżyser nie serwuje widzom standardowej, szablonowej komedii o łóżkowych perypetiach, która obraca się głównie wokół dwójki bohaterów (jak choćby zeszłoroczna "Sekstaśma" Kasdana). "The Little Death" to połączenie kilku zabawnych scenek, które śmiało mogłyby działać jako samodzielne, krótkometrażowe produkcje. Głównym motorem napędowym każdej z nich jest jakiś damsko-męski problem: niespełniona fantazja, skryte pragnienia, szeroko pojęta nuda i chęć poznania - nierzadko przypadkowo - nowych doświadczeń. Każda z par jest inna, ich przygody i problemy skrajnie różne, lecz nieśmiało przez reżysera połączone tworzą jedną całość, opowiadającą w humorystyczny sposób o mało znanych dziedzinach seksu.


Poza rolą - nie ukrywajmy - edukacyjną, film Lawsona ma przede wszystkim bawić. Australijczyk jednak nie stawia na typowo pikantny żart, który nieprzerwanie będzie się obracał wokół łóżkowych ekscesów i dowcipów na poziomie krocza. Odpowiedzialny za scenariusz reżyser postawił na humor z trochę wyższej półki. Jednakże, serwuje go w dość stonowany i wyważony sposób. Dłuższych salw śmiechu możemy spodziewać się dopiero pod koniec seansu, bo do tego czasu Lawson każe zadowolić się nam krótkimi scenkami, sytuacyjnymi żartami i grą słów, która wychodzi dobrze w języku angielskim, wiele tracąc - niestety - przy tłumaczeniu. Jak na komedię o miłości przystało, musiał się znaleźć wątek dramatyczny - a że historii mamy kilka, to i kilka wątków. Szkoda tylko, że reżyserowi zabrakło chyba taśmy filmowej, by je wszystkie dokończyć. Niektóre wydają się być ucięte w pół słowa, a takie niedomówienia pasują do komedii, jak Taylor Lautner do filmu akcji. Zakończenie - bez większego polotu i wieńczącej puenty - psuje całościową konstrukcję - tak jakby Lawson chciał powiedzieć coś jeszcze, ale sam nie wie co. W ogólnym rozrachunku film kupuję, bo jest nietuzinkowy i wyśmiewa coś, o czym nawet nie miałem pojęcia, że istnieje i ma swoją nazwę.


Każdy z przedstawionych duetów miał w sobie "to coś", co przykuwało uwagę, bawiło i powodowało fascynację daną historią. Na pewno na brawa zasługuje Josh Lawson, który poza reżyserią i scenariuszem, wziął na siebie chyba najtrudniejszą z ról - i, o dziwo, jak na tyle zadań, wszystko wyszło mu całkiem dobrze. Ciekawie na ekranie prezentują się Kate Box i Patrick Brammall (jako duet od dakryfilii) oraz urocza Erin James, której bohaterka znalazła się w tak nietypowej sytuacji, że widzów czeka spora dawka śmiechu. Najmniej wyraźnie wypada w całym gronie Lisa McCune, ale to raczej scenariuszowe ramy, a nie brak umiejętności wpływają na taki, a nie inny odbiór jej postaci.


Podsumowując, "The Little Death" to ciekawa propozycja komediowa prosto z Australii. Na samotne wieczory, seans we dwoje lub w większym gronie - film Lawsona sprawdzi się w każdych warunkach i bezproblemowo zadba o poprawę humoru. Polecam wszystkim tym, którzy szukają czegoś ciekawszego, niż wtórne komedie romantyczne lub mało śmieszne produkcje podrabiające "American Pie", gdzie utrata dziewictwa na masowej imprezie staje się dla nastolatków najważniejszym życiowym celem.

sobota, 4 kwietnia 2015

Anioł śmierci (2014)


Tytuł: Anioł śmierci (The Woman in Black 2: Angel of Death)

Gatunek: Horror/Dramat/Thriller
Reżyseria: Tom Harper
Premiera: 20 lutego 2015 (Polska), 30 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 2/6

“During afternoon tea there’s a shift in the air
A bone-trembling chill that tells you she’s there
There are those who believe the whole town is cursed
But the house in the marsh is by far the worse,
What she wants is unknown, but she always comes back
The spectra of darkness
The Woman in Black.”

- takimi słowami, wypowiadanymi przez małą dziewczynkę, w 2012 roku powitał nas zwiastun jednego z najbardziej klimatycznych horrorów ostatnich lat - "Kobiety w czerni" w reżyserii Jamesa Watkinsa. Obraz z Radcliffem w roli głównej działał głównie na wyobraźnię widza, strasząc samym strachem, a nie mrocznymi zjawami czy krwawymi potworami. Po ten sam materiał, oparty na prozie Susan Hill, sięgnął niedawno Tom Harper, reżyserując luźno powiązany z "Kobietą w czerni" sequel. Czy w "Aniele śmierci" udało się odtworzyć wyjątkowy klimat z obrazu Watkinsa?


Anglia, rok 1941. Po silnych atakach na Londyn i bombardowaniu młoda nauczycielka Eve Parkins i oficerowa Jean Hogg zabierają grupę sierot w bezpieczniejsze - w ich mniemaniu - miejsce: do opuszczonej rezydencji na Węgorzowych Moczarach. Okazuje się, że ich przybycie obudziło w domu dawną grozę. Niedługo później Eve nawiedzają koszmary, a dzieci zaczynają się dziwnie zachowywać. Z pomocą pilota Harry'ego nauczycielka odkrywa przerażającą prawdę o posiadłości. Dom nie jest bezpieczny, a Eve musi uciekać, by uratować swych podopiecznych przed Kobietą w Czerni.


"In the marsh lies a house abandoned for years,
That hides a darkness beyond all fears,
She never forgives, she always comes back,
There is no escaping
The Woman in Black."


- słowa młodego Edwarda zwiastują nam to, o czym mogliśmy przekonać się po pierwszej części: mimo działań Arthura, Kobieta w Czerni nie wybaczyła i będzie zabijać dalej. Powrót do posiadłości na Węgorzowych Moczarach przypomina długą tradycję horrorów o nawiedzonych domach. Harper miał wszystko to, co zbudował Watkins, wyłożone jak na tacy. Wystarczyło po to sięgnąć i bez większego wysiłku powtórzyć. Początkowo wydawać się może, że rzeczywiście reżyser poszedł w ślady poprzednika. Niestety, klimat starego domu błyskawicznie pęka, niczym bańka mydlana. Harper nie mógł oprzeć się pokusie, by jego zjawa grała w filmie znacznie większą rolę, niż u Watkinsa. Tym samym dreszcz i napięcie, towarzyszące niemalże nieprzerwanie pierwszej części, tutaj znikają gdzieś na początku, zostawiając widza z dobrze mu znaną historią.


Historią, którą dodatkowo ledwo udaje się utrzymać w ryzach. Scenariusz, do którego swoje trzy grosze musiała dodać autorka pierwowzoru, wydaje się być złożony z luźno powiązanych scen, które - skumulowane razem - przypominają chaotyczny kicz. Liczne wątki zostały wprowadzone chyba tylko po to, by zająć taśmę filmową - większość z nich urwana jest w połowie lub dodana kompletnie bezcelowo. Tradycyjna walka dobra ze złem, nakreślona u Watkinsa, tutaj przypomina tandetne horrory klasy B. Bohaterowie, nic nie wiedząc, w niewyjaśniony sposób nagle stają się wszystkowiedzący, a wolno rozwijająca się z początku fabuła, pod koniec gna na łeb, na szyję, irracjonalnie i bez większego pomysłu dążąc do finału. Gwoździem do trumny jest ostatnia scena, która chyba w mniemaniu twórców miała być zaskakującym i strasznym zwrotem akcji, a w efekcie podkreśla tylko ich mizerne umiejętności w tym gatunku.


Jeżeli kiedykolwiek mówiłem, że Daniel Radcliffe był niezbyt trafnym wyborem na pierwszoplanową rolę u Watkinsa, tak po obejrzeniu Phoebe Fox cofam wszystko! Odtwórczyni Eve Parkins bardziej przypominała przerysowaną i stanowczo przesłodzoną parodię w stylu "Strasznego filmu", aniżeli postać, której przyjdzie zmierzyć się z mocami nadprzyrodzonymi. Fox kompletnie nie potrafi wczuć się w strzępy zbudowanego klimatu, przez co sceny z jej udziałem bardziej irytują, niż tworzą napięcie. Bohater Jeremy'ego Irvine'a został wprowadzony chyba wyłącznie tylko po to, by stworzyć wątek miłosny (jakże w horrorze zbędny), bo sam aktor za wiele swoją osobą nie wnosi do całokształtu. Za to Oaklee Pendergast to naprawdę Złote Dziecko. Po niesamowitej grze w "Niemożliwe" Bayony, świetnie wciela się w rolę Edwarda w "Aniele śmierci". Jego postać śmiało można zestawiać z takimi klasykami, jak Damien Thorn Stephensa z "Omena" Donnera czy Danny Torrance Lloyda z "Lśnienia" Kubricka. Jego wzrok przyprawia o gęsią skórkę bardziej, niż wszystkie poruszające się zabawki, samo otwierające się drzwi i mroczne zjawy razem wzięte.


Podsumowując, z początku dziwiłem się, że polscy tłumacze pominęli w tytule nawiązanie do "Kobiety w czerni" - zazwyczaj twórcy rodzimych plakatów i reklam nie przegapią żadnej okazji do oparcia się o znany i udany film (jak poster "Szeptów" Murphy'ego nawiązujący do "Innych" Amenábara). Jak się okazało, zabieg wcale nie musiał być przypadkiem lub pomyłką, bo "Anioł śmierci" - poza samą zjawą i nawiedzoną posiadłością - nie ma nic wspólnego z pierwszą częścią (tj. "Annabelle" żeruje na "Obecności"). Zawiodło niemalże wszystko, przez co poszukiwania dobrego horroru wciąż, niestety, trwają.

piątek, 3 kwietnia 2015

Mama (2014)


Tytuł: Mama (Mommy)

Gatunek: Dramat
Reżyseria: Xavier Dolan
Premiera: 17 października 2014 (Polska), 22 maja 2014 (świat)
Ocena: 6/6

W świecie kina są reżyserzy, którzy przyciągają nie tylko znanym nazwiskiem, ale charakterystycznym, wyjątkowym stylem. Filmów, jakie serwują Tarantino, Trier, Almodóvar, Rodriguez, Wachowscy, Araki, czy rodzima Magdalena Piekorz, nie sposób pomylić z nikim innym. Do tego grona śmiało zaliczyć można Xaviera Dolana, twórcę takich obrazów, jak "Zabiłem moją matkę" i "Tom". Kanadyjczyk dotychczas stawiał poprzeczkę bardzo wysoko. Czy dzięki "Mamie" udało mu się podbić ją jeszcze wyżej?


Kanada w niedalekiej przyszłości. Rząd przeforsował ustawę, dzięki której rodzice mogą bez większych formalności zamknąć w zakładzie swoje sprawiające problemy i agresywne dzieci. Z takiego rozwiązania nie ma zamiaru korzystać Diane, ledwo wiążąca koniec z końcem wdowa, wychowująca cierpiącego na ADHD syna. Steve często wpada w szał, awanturuje się i jest nieobliczalny. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi sąsiadka z naprzeciwka - cicha i szalenie nieśmiała Kyla. Po prośbie Diane zgadza się uczyć Steve'a. Chłopak początkowo nie jest skory do współpracy, co może ulec zmianie, gdy Kyla zacznie grać według jego zasad.


Obrazy Dolana charakteryzuje to, że reżyser za pomocą prostych ujęć, zbliżeń i operowania kamerą tworzy wyjątkowo intymną więź między swoimi bohaterami a potencjalnym widzem. Oglądając którykolwiek z obrazów Kanadyjczyka, nie śledzi się biernie poczynań i zachowań poszczególnych postaci. Widz wsiąka w przedstawianą historię, staje się jej uczestnikiem. Jeżeli ktokolwiek sądził, że w tej kwestii Dolan powiedział już wszystko, zapraszam do seansu "Mamy". To tutaj, ograniczając pole widzenia do niewielkiego kwadratu 4x4, reżyser przeszedł sam siebie. Wyłączając dwie sceny radości i niespełnionych marzeń, gdzie ekran dosłownie się rozciąga, całokształt utrzymany jest w wąskim, niemalże dusznym zbliżeniu, przez co losy rodziny Després i sąsiadki Kyli stają się niemalże namacalne.


Xavier Dolan udowadniał niejednokrotnie, że prostymi słowami, gestami i grą obrazów potrafi wyłuskać ze swojego dzieła wszelkie pokłady emocji. Podobnie, jak w "Tomie", tutaj również Kanadyjczyk nie spieszy się ze swoją opowieścią. Wolno wprowadza widza w skomplikowaną relację trójki bohaterów - od nienawiści, poprzez erotyczną fascynację, po przyjaźń i miłość. Liczne fragmenty jego obrazu, okraszone mniej lub bardziej znanymi popkulturowymi piosenkami, mogłyby egzystować jako samodzielne teledyski. Dolan nie ma zamiaru poprzestawać na chwilowej sielance i wszelkie nadzieje, zarówno bohaterów, jak i widzów, miażdży emocjonalną brutalnością finału. Po seansie, gdy pojawienie się napisów końcowych jest niczym bolesne zderzenie z szarą rzeczywistością, możemy czuć się naprawdę wewnętrznie spustoszeni. Dolan po raz kolejny podniósł poprzeczkę i ze świecą szukać osoby, która mogłaby ją przeskoczyć (poza samym Dolanem).


Przygoda Antoine-Oliviera Pilona z Xavierem Dolanem zaczęła się trzy lata temu na planie "Na zawsze Laurence". Rok później wystąpił w wyreżyserowanym przez niego odważnym teledysku zespołu Indochine do kawałka "College boy", skąd był już jedną nogą w roli Steve'a. I ta kreacja jest tak niesamowita, że aż trudno uwierzyć, iż Pilon stoi dopiero na początku swojej aktorskiej kariery. Wybuchowy, agresywny i wulgarny Steve nie należał do postaci prostych, a Pilon wszedł w jego skórę bez żadnych problemów. Niełatwe zadanie stało również przed Anne Dorval, która z postacią Diane poradziła sobie perfekcyjnie. Genialne trio uzupełnia Suzanne Clément, której zamknięta w sobie Kyla pod maską nieśmiałości ukryła zaskakujący wulkan energii.


Podsumowując, jeśli ktoś jeszcze nie miał styczności z twórczością Dolana, powinien natychmiast zacząć nadrabiać zaległości. Przez sześć lat Kanadyjczyk zapewnił sobie miejsce w filmowym panteonie wybitnych reżyserów. Najnowszy obraz Dolana gorąco polecam, bo ciężko byłoby znaleźć inny tytuł innego twórcy na równie wysokim poziomie.

środa, 1 kwietnia 2015

Biały ptak w zamieci (2014)


Tytuł: Biały ptak w zamieci (White Bird in a Blizzard)

Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Gregg Araki
Premiera: 20 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Gregg Araki, reżyser kina niezależnego, zasłynął w latach 90. obrazem "The Living End" i trylogią o dorastającej, zdegenerowanej młodzieży ("Totally F...ed Up", "Doom Generation - Stracone pokolenie", "Donikąd"). W 2004 roku wydał ciężki i mocny "Zły dotyk", zaś sześć lat później - psychodeliczny "Kaboom". Rok temu wypuścił kolejny obraz, tym razem oparty na powieści Laury Kasiscke. Czy "Biały ptak w zamieci" to kolejne podkreślenie stylu reżysera, czy też zwykły "przerost formy nad treścią"?


Kat Connor stoi na progu dorosłości, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jej matka, Eve. Dziewczyna, która nie miała z nią najlepszych relacji, uznaje więc, że Eve, znudzona prowadzeniem domu i rodziną, uciekła. Tymczasem sprawa okazuje się nie być taka prosta, a Kat będzie musiała zmierzyć się z licznymi insynuacjami i zmową milczenia wśród najbliższych.


Araki nie jest reżyserem, który ciężkie tematy owija w bawełnę, by złagodzić odczucia widza. Jego bohaterka - nastolatka wkraczająca w dorosły świat - nie jest osobą, którą można by polubić. Za jej pomocą ukazuje społeczną degrengoladę, gdzie brak rodzinnej więzi przeplata się z nieokiełznanym napięciem seksualnym. Piramida wartości jest tu kompletnie wywrócona i pozornie niewinna bohaterka absolutnie sucho i bez większych emocji zdaje relację z małżeństwa swoich rodziców, zimno analizując rodzinny dramat. Jednocześnie, dystansując się od matki, prezentuje z nią wiele wspólnych cech, głównie opartych na łóżkowej frustracji. Podczas, gdy Eve czuła się niespełniona w małżeństwie ze zbyt monotonnym dla niej partnerem i szukała odskoczni w sporo od siebie młodszym chłopaku, Kat nie spełnia się w swoim związku, bez krępacji kierując swoje zainteresowania ku starszemu detektywowi. Seks i związane z nim doznania nie są tutaj tematem tabu, zaś miłość i wszelkie uczucia wydają się być przereklamowanymi archaizmami.


Jako dramat, rozkładający ludzką obojętność na czynniki pierwsze, "Biały ptak w zamieci" spisuje się świetnie. Niestety, Araki, skupiając się na cielesności i seksualności bohaterów, zapomniał trochę o motorze napędowym swojej opowieści - zniknięciu Eve i tajemniczych okolicznościach z tym związanych. Z rasowego thrillera, trzymającego w napięciu, uraczymy tutaj tyle co nic, a reżyser, mimochodem powracający co jakiś czas do historii matki Kat, gra z widzem w zbyt otwarte karty, przez co całość traci wiele ze swej aury tajemniczości. O ile to, jak zniknęła Eve, jest wiadome dosyć szybko, o tyle prawdziwy motyw jest naprawdę zaskakujący. Utrzymany niemalże do ostatniej sceny, obraca całą opowieścią o sto osiemdziesiąt stopni i potrafi porwać z siedzeń. Całość rewelacyjnie utrzymana jest w klimacie przełomu lat 80. i 90., co podkreślają nie tylko dawno nie widziane sprzęty, style i ubiory, ale przede wszystkim doskonale dobrany soundtrack.


W swoistym połączeniu baśni dla dorosłych z dramatem nastolatków Arakiego każdy z aktorów miał swoją kluczową rolę. Wystarczyłoby jedno potknięcie, by idealnie dopasowana konstrukcja runęła błyskawicznie. Największe zadanie spoczęło na Shailene Woodley i Evie Green. Ta pierwsza zaskoczyć może całkowicie odmienną (i poniekąd odważniejszą) kreacją od tych, do których przyzwyczaiły widzów głośniejsze tytuły z jej udziałem - "Niezgodna" i "Gwiazd naszych wina". Eva Green, ustępując nieco młodszej koleżance z planu, nie da się zamknąć w ramach mało widocznej postaci drugoplanowej. Jej Eve to perfekcyjne uosobienie zderzenia kobiecych marzeń z monotonną rzeczywistością. Jej osobisty upadek pociągnie za sobą wszystkich, a konsekwencje mogą się okazać katastrofalne w skutkach. Genialnie odnajduje się w swojej roli zdobywczyni Złotego Globu Angela Bassett - jako pani psycholog, słucha i próbuje dotrzeć do nastoletniej Kat, jednocześnie jej nie oceniając (to zostało pozostawione w pełni widzom). Ciekawie prezentuje się także Shiloh Fernandez, dotychczas występujący w mało wymagających obrazach (jak "Martwe zło" czy "Dziewczyna w czerwonej pelerynie") - u Arakiego mógł w końcu trochę rozwinąć skrzydła.


Podsumowując, kino Arakiego nie jest kinem masowym, dla wszystkich, a "Biały ptak w zamieci" jest tego kolejnym przykładem. Choć starsze produkcje amerykańskiego reżysera wydają się być bardziej udane, Araki pokazuje, że wcale nie stracił formy. "Biały ptak w zamieci" to film, który nie znika z głowy wraz z pojawieniem się napisów końcowych i daje wiele powodów do przemyśleń, debat i dyskusji.