sobota, 14 października 2017

Kingsman: Złoty krąg (2017)


Tytuł: Kingsman: Złoty krąg (Kingsman: The Golden Circle)

Gatunek: Akcja/Komedia kryminalna
Reżyseria: Matthew Vaughn
Premiera: 22 września 2017 (Polska), 20 września 2017 (świat)
Ocena: 6/6


"Kingsman: Tajne służby" zrewolucjonizował kino szpiegowskie i wniósł powiew świeżości do mocno wyeksploatowanego gatunku. Ociekający groteską, czarnym humorem i posoką obraz Vaughna zdobył miłośników na całym świecie. Po trzech latach doczekaliśmy się kolejnej cześci przygód Eggsy'ego i Merlina. Czy pierwszy w karierze Vaughna sequel powtórzył sukces jedynki, czy też okazał się przeciągniętą struną?


Eggsy jest agentem tajnej organizacji szpiegowskiej Kingsman o pseudonimie Galahad. Pewnego wieczoru niespodziewanie zostaje zaatakowany przez dawnego rywala, Charliego, który cudem przeżył atak w siedzibie Valentine'a. Choć Eggsy'emu udaje się uciec, Charlie zdobywa to, po co został wysłany - informacje na temat Kingsmanów. Jego szefowa, królowa narkotykowego imperium, Poppy, przeprowadza skuteczny atak na siedzibę brytyjskich agentów. Eggsy i Merlin muszą znaleźć sprzymierzeńców z nowym, niebezpiecznym wrogiem. Udają się do Kentucky, by poznać swoich amerykańskich odpowiedników - agentów Statesman.


Matthew Vaughn pierwszą częścią "Kingsmanów" postawił tak wysoko poprzeczkę, że jej przeskoczenie było praktycznie niemożliwe. I, jak się można było spodziewać, sztuka ta nie udała się nawet brytyjskiemu reżyserowi. Druga część nie wywołuje takiego efektu WOW, jak jedynka trzy lata temu. Co nie znaczy, że "Złoty krąg" nie zachwyca. Wręcz przeciwnie. To nadal kino szpiegowskie na najwyższym poziomie, które zostawia konkurencję daleko w tyle. Vaughn ponownie serwuje ogromną dawkę akcji, nietuzinkowego humoru i cieszących oko efektów specjalnych.


Fabuła poprowadzona jest z rozmachem, bohaterowie pozytywnie przerysowani, a główny antagonista - śmiertelnie sympatyczny. To, co znamy z jedynki, zostało przeniesione do "Złotego kręgu" (przy czym, warto zaznaczyć, nie jest to pusta kopia), co maksymalizuje rozrywkę podczas seansu. Vaughn oferuje widzom nowych agentów, nowe żarty (w szczególności na polu stereotypowych różnic pomiędzy Brytyjczykami i Amerykanami), nowe wymyślne bronie i nowych, jeszcze groźniejszych wrogów. Fabularnie Vaughn poszedł bardziej w kierunku refleksji (głównie za sprawą motywów Poppy) aniżeli sztandarowej walki dobrych i złych, co wyszło zaskakująco dobrze. Niektóre wątki mogą się wydać zbyt naciągane, a nowy soundtrack może wywołać tęsknotę za perfekcyjnie dopasowaną muzyką z jedynki, jednakże nie zaważa to na ocenie całokształtu. A ten, co nie zdarza się często przy sequelach, jest naprawdę dobry. Kawał naprawdę dobrej roboty, panie Vaughn! Znowu!


"Złoty krąg" to istna śmietanka towarzyska utalentowanych aktorów. Niezastąpiony Taron Egerton jako Eggsy, niesamowity Mark Strong jako Merlin i powracający z zaświatów Colin Firth jako Harry. Tej wielkiej trójce towarzyszą tacy weterani kina, jak Jeff Bridges (jego Champ to istne ucieleśnienie nieokrzesanego Amerykanina oczami brytyjskiego dżentelmena), czy Julianne Moore (jako arcywróg Poppy, łącząca cukierkową kelnerkę z amerykańskich reklam lat 80. i sadystyczną wersję narkotykowego barona Pablo Escobara). Na dokładkę: Pedro Pascal (Oberyn!), Halle Berry (Storm!), Channing Tatum (Jenko!) oraz... Elton John (w niesamowicie barwnej i zabawnej kreacji!).


Podsumowując, druga część "Kingsmanów" nie przekroczyła mojej skali ocen (jak jedynka), jednakże wciąż to rozrywka na najwyższym poziomie. Był to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku i okazał się jednym z najlepszych filmów 2017. Panie Vaughn, gratulacje i oby tak dalej! Wszystkim serdecznie polecam seans na dużym ekranie (a w szczególności w IMAXie!).

piątek, 22 września 2017

To (2017)


Tytuł: To (It)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Andres Muschietti
Premiera: 8 września 2017 (Polska), 29 sierpnia 2017 (świat)
Ocena: 6/6


"The terror, which would not end for another twenty-eight years - if it ever did end - began, so far as I know or can tell, with a boat made from sheet of newspaper floating down a gutter swollen with rain." - tymi słowami Stephen King rozpoczyna jedną ze swoich najpopularniejszych i najlepszych powieści grozy w swoim niemałym dorobku. W 1990 roku "To" doczekało się całkiem wiernej ekranizacji, a wykreowany przez Tima Curry'ego Pennywise na stałe zapisał się w historii kina i popkulturze. 27 lat później "To" doczekało się remake'u, tym razem w wersji kinowej. Czy Andres Muschietti, reżyser "Mamy", podołał zadaniu i przeniósł koszmar z książkowego Derry na duży ekran?


W kanałach Derry mieszka zło w najczystszej postaci - tajemnicze To, karmiące się strachem uosobienie ludzkich lęków. Jego pierwszą ofiarą pada 6-letni Georgie, brat Billa Denbrougha. Mijają miesiące, a w mieście giną bez śladu kolejne dzieci. Tymczasem Bill nie może pogodzić się ze stratą brata i za wszelką cenę stara się dowiedzieć, co się z nim stało. Poszukiwania prowadzą jego i przyjaciół do podmiejskich kanałów, będących legowiskiem Tego. Postanawiają powstrzymać To, nim zaatakuje kolejne dziecko. Istota zna jednak ich słabości i nie zawaha się przywołać najgłębiej skrywanych przez nich lęków, by ich złamać i pokonać.


"Mama" Muschiettiego zgarnęła skrajnie różne opinie, ale jednego można być pewnym - w 2013 roku była kasowym hitem, niejednokrotnie zestawianym z pierwszą częścią "Obecności". Jednakże, ekranizacja jednej z najlepszych powieści jednego z najsłynniejszych pisarzy grozy to nie lada wyzwanie. Ponadto, robiąc remake, trzeba mierzyć się nie tylko z pierwowzorem książkowym, ale i filmowym. Z taką presją i ciężarem odpowiedzialności mogłoby sobie nie poradzić wielu doświadczonych reżyserów. Muschietti, nomen omen zaczynający swoją przygodę za kamerą, zrobił coś niemalże niemożliwego. Nie dość, że jego "To" świetnie przenosi powieść na duży ekran, to jeszcze jako remake wygrywa z wizją Tommy'ego Wallace'a.


"To" nie jest horrorem, po którym należy spodziewać się budowanego skrupulatnie napięcia, czy przerażającego demona mordującego poszczególnych bohaterów na wymyślne sposoby. To film, który brutalnie wwierca się w ludzką psychikę i wydobywa na światło dzienne najbardziej skrywane lęki. Jest to film, gdzie widz boi się samego strachu, a liczne jump scares stanowią wyłącznie dodatek. Psychodeliczne sceny tworzą zamęt, zacierając granice między fikcją a światem rzeczywistym. Muschietti bawi się konwencjami, łączy nostalgię z rasowym slasherem, stawia dziecięcą niewinność przeciwko brutalności świata. Wszystko dopracowane jest w najmniejszych detalach, od drobnych ujęć i gestów po epickie sceny, ruchy kamery, czy muzykę. Każda z postaci jest przemyślana i odpowiednio zarysowana, przez co bez problemu udaje się utworzyć więź z widzami. I, na domiar wszystkiego, Pennywise - jeszcze groźniejszy, jeszcze straszniejszy, jeszcze bardziej groteskowy i przerażający. Krótko mówiąc: istny majstersztyk!


Jednakże, film nie wywarłby takiego wrażenia, gdyby nie aktorzy. Okazało się, że i tu zadbano o najdrobniejsze detale. Obsada to kolejny doskonale pasujący element tej skomplikowanej układanki. Młodzi aktorzy - bez wyjątku - spisują się na medal. Widząc ich na ekranie ma się wrażenie, że bohaterowie żywcem zostali wyciągnięci z książki. Na specjalne wyróżnienie zasługuje jednak starszy członek ekipy - Bill Skarsgård (tak, tak, z tych Skarsgårdów!). Udało mu się doskonale odwzorować postać Pennywise'a, demonicznego klauna, którego samo pojawienie się na ekranie powoduje szybsze bicie serca. Choć, tak jak nie powinno się porównywać skrajnie różnych kreacji Jokera Nicholsona i Ledgera, tak nie porównywałbym Skarsgårda do Curry'ego. Obaj panowie przedstawili inne oblicze Tego, każde na swój sposób unikatowe i równie przerażające. Mówiąc kolokwialnie, Bill Skarsgård odwalił kawał dobrej roboty - i chwała mu za to!


Podsumowując, zło w Derry budziło się co dwadzieścia siedem lat. "To" Muschiettiego pojawiło się dwadzieścia siedem lat po telewizyjnej premierze obrazu Wallace'a. I straszy jeszcze bardziej! Tegoroczne "To" można zaliczyć do jednej z najlepszych ekranizacji prozy Stephena Kinga. Pozycja niezaprzeczalnie obowiązkowa nie tylko dla miłośników książkowego pierwowzoru. Strasznie polecam!

poniedziałek, 11 września 2017

Annabelle: Narodziny zła (2017)


Tytuł: Annabelle: Narodziny zła (Annabelle: Creation)

Gatunek: Horror
Reżyseria: David F. Sandberg
Premiera: 11 sierpnia 2017 (Polska), 19 czerwca 2017 (świat)
Ocena: 4+/6


Po sukcesie Marvela, coraz więcej wytwórni dąży do tego, by stworzyć nowe, rozbudowane uniwersa, mniej lub bardziej spajające liczne filmy w jedno. DC Comics na biegu zbudować to, co Marvel buduje od lat. Warner Brothers zabrało się za Uniwersum potworów, zapowiadając kolejne filmy z Godzillą i King Kongiem. Kino grozy nie mogło pozostać obojętne i tak oto na naszych oczach rozbudowuje się tzw. Uniwersum Conjuring. Czy sequel nieudanej "Annabelle" ma szansę na uratowanie tej podupadającej serii filmów?


Samuel Mullins jest znanym lalkarzem w niewielkiej miejscowości. Wraz z żoną i córką wiodą spokojne i szczęśliwe życie. Radość kończy się, gdy ich córka ginie w tragicznym wypadku. Mija wiele lat. Domu Mullinsów przybywa siostra Charlotte i dziewczynki z sierocińca, który został zamknięty. Dla wszystkich ma to być szansa na nowe życie. Okazuje się, że państwo Mullins skrywają mroczną tajemnicę, a zło, które przyzwali wiele lat temu, powróciło.


Davidowi Sanbergowi, reżyserowi słabego "Lights Out", udała się sztuka iście niemożliwa. Stanął za kamerą sequela jednej z największych komedii kina grozy ostatnich lat i stworzył... horror na wysokim poziomie! Tak, tak, kontynuacja "Annabelle" podnosi poziom upadającego Uniwersum Conjuring - i to dość wysoko. Działa tutaj prawie wszystko: misterne budowanie napięcia, zarysowanie historii, a także nienachalne, aczkolwiek naprawdę dobre nawiązania do całej serii. Pojawienie się oryginalnej lalki Annabelle to kolejny ze smaczków i ukłon w stronę fanów.


Sanberg postawił na klasykę - w końcu co może być straszniejszego od dzieci zamkniętych w starym, skrzypiącym domu na odludziu? Dodajmy do tego dziewczęcy pokój, w którym każda zabawka potrafi przyprawić o ciarki (z domkiem dla lalek na przedzie), skrytą w sypialni żonę, która komunikuje się ze światem za pomocą dzwoneczka, czy strach na wróble, wystarczająco przerażający nawet za dnia. Do tego całkiem przemyślany scenariusz, odpowiednia gra kamerą i oświetleniem oraz dopasowany soundtrack, który świetnie podkreślał panujący klimat. Odpowiednio ważone napięcie spowoduje, że nawet najbardziej zagorzały miłośnik kina grozy może się nieraz wystraszyć. Oczywiście, nie jest to poziom, który udało się uzyskać pierwszej części "Obecności", ale jest znaczna poprawa.


Jak zwykle przy filmach, w których w rolach głównych występują dzieci, istniało pewne ryzyko, że nie uda się w pełni odtworzyć mroku prezentowanej historii. Z Talithą Bateman i Lulu Wilson nie było tego problemu. Ta pierwsza świetnie wykreowała postać Janice i jej przemianę, ta druga - mimo młodego wieku - jest już zaprawiona w bojach i w końcu dostała rolę, która pozwoliła jej się wykazać. Razem z Bateman tworzą duet, który niejednego widza przyprawi o ciarki.


Podsumowując, sequel "Annabelle" jest nieporównywalnie lepszy od pierwszej części (a to się wyjątkowo rzadko zdarza). Mam nadzieję, że jest to oznaka powrotu do formy i Uniwersum Conjuring zaserwuje nam serię naprawdę dobrych horrorów z prawdziwego zdarzenia. Nie chcę jednak zapeszać, więc pozostaje mi polecić nową "Annabelle". I cierpliwie czekać na przyszłoroczną "The Nun".

wtorek, 5 września 2017

Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)


Tytuł: Valerian i Miasto Tysiąca Planet (Valerian and the City of a Thousand Planets)

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Luc Besson
Premiera: 4 sierpnia 2017 (Polska), 17 lipca 2017 (świat)
Ocena: 2+/6



Dane DeHaan ("Na śmierć i życie", "Kronika", "Diabelska przełęcz"), Cara Delevingne ("Twarz anioła", "Papierowe miasta", "Legion samobójców") oraz Clive Owen ("Bliżej", "Ludzkie dzieci", "Sin City") pod czujnym okiem Luca Bessona ("Nikita", "Leon zawodowiec", "Lucy") i przy budżecie blisko 200 milionów dolarów - ekranizacja "Valeriana" była wręcz skazana na kinowy sukces. Tymczasem... nawet się nie zwróciła. W kinie jest przesyt ociekających efektami blockbusterów, czy może nowy film Bessona jest rzeczywiście aż tak zły?


Major Valerian i sierżant Laureline to agenci, których zadaniem jest utrzymanie porządku w galaktyce. Pewnego dnia dostają tajną misję w Mieście Tysiąca Planet - kolebce ładu, spokoju i harmonii, gdzie liczne rasy współpracują ze sobą, wymieniają się wiedzą, doświadczeniami i odkryciami, by utrzymać panujący pokój. Na miejscu okazuje się, że w samym jądrze Miasta powstała skażona strefa, której rozprzestrzenienie zagraża życiu wszystkich mieszkańców. Valerian i Laureline muszą ochronić komandora Aruna Filitta i odkryć, kto stoi za atakiem na Miasto.


Niezaprzeczalnie "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" jest nakręcony z rozmachem, który nie odstępuje hollywoodzkim produkcjom. W końcu tytuł najdroższego filmu w historii kina europejskiego do czegoś zobowiązuje. Miłośnicy efektów specjalnych będą wniebowzięci - świat Bessona aż pęka w szwach od efektów specjalnych, fajerwerków i dopracowanych wizualizacji. W "Valerianie..." rzeczywistość przeplata się z bajkowymi wymiarami, które raz przypominają utopijny raj Pandory Camerona, a raz - podrasowane kino akcji sci-fi rodem z końca poprzedniego wieku. Francuski reżyser czerpie garściami z historii gatunku i wcale się z tym nie kryje - w końcu komiksowy pierwowzór powstał jeszcze przed epoką "Gwiezdnych Wojen" i "Star Treka". Luc Besson tak dużo uwagi poświęca na stronę wizualną swojego przedsięwzięcia, że aż zapomina najważniejszym - co tak naprawdę chce przedstawić.


W teorii "Valerian..." miał być zgrabnym mariażem egzytencjalnych przemyśleń z polityczną agitacją, odzianą w hipnotyzujące efekty, z domieszką akcji, humoru, brawury, romansu i przy akompaniamencie muzyki Alexadre'a Desplata. W praktyce nowe dzieło francuskiego reżysera nie tylko powiela błędy nieudanej "Lucy", ale przypomina istną puszkę Pandory, do której ktoś dodatkowo napakował niezliczoną ilość niedokończonych pomysłów. Besson tak bardzo chce pokazać ogrom i różnorodność swojego świata, że sam zaczyna się w nim gubić. Fabuła jest nieprzemyślana, a wątki wydają się być chaotyczne: w jednym miejscu dodane niepotrzebnie, w innym - za wcześnie urwane. Zabrakło tu miejsca na odpowiednie rozrysowanie bohaterów, nakreślenie poszczególnych relacji, czy też - co najważniejsze - zawiązanie jakiejkolwiek więzi z widzem. "Valerian..." przypomina wielkanocną pisankę, pięknie przystrojoną na zewnątrz, lecz pustą w środku. Trochę mniej czasu poświęconego na odpicowanie efektów i trochę więcej na podrasowanie scenariusza i Europa doczekałaby się w końcu własnego wysokobudżetowego filmu sci-fi wysokich lotów. A tak doczekała się obrazu co najwyżej na poziomie szeregowego blockbustera.

 

Trochę dziwić może udział w takiej (nie do końca przemyślanej) produkcji Dane'a DeHaana, który na propozycje narzekać (raczej) nie może, a i warsztat ma całkiem niemały i stać go na znacznie ambitniejsze role. Jego Valerian nie jest zły - ba, to jeden z nielicznych (poza efektami) plusów filmu - ale tak napisana postać nie wymagała od 31-latka zbyt wiele wysiłku. Znacznie gorzej miała Cara Delevingne, która - i tu miła niespodzianka - bardzo dobrze wypadła jako Laureline (a przynajmniej ta Laureline według scenariusza Bessona). Najlepiej ten skrajnie różny ciężar, jaki aktorzy włożyli w swoją pracę, by tak wypaść przed kamerą, opiszą niezapomniane słowa Zofii Nałkowskiej: "Co dla jednych jest sufitem, dla innych jest podłogą". Tym samym Delevingne życzę kolejnych ról, przy których będzie mogła się powoli rozwijać, a DeHaanowi - obsadzania w znacznie ambitniejszych produkcjach.


Podsumowując, miałem nadzieję, że "Lucy" to tylko niewielkie potknięcie i Luc Besson wróci na właściwy tor. Przy "Valerianie..." wygląda to raczej na twórczy upadek z dużej wysokości, zakończony bardzo bolesnym zderzeniem z ziemią. Mam nadzieję, że w tym przypadku powiedzenie "do trzech razy sztuka" sprawdzi się i kolejna propozycja sci-fi od Bessona będzie dużo lepsza. W przeciwnym wypadku francuski reżyser trafi na półkę wraz z innymi twórcami, którzy lata świetności mają dawno za sobą.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Atomic Blonde (2017)


Tytuł: Atomic Blonde

Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: David Leitch
Premiera: 28 lipca 2017 (Polska), 12 marca 2017 (świat)
Ocena: 5-/6

Ponownie David Leitch i ponownie kino akcji. Po debiutanckim "Johnie Wicku" powraca z kolejną propozycją. Tym razem, zamiast wendetty mścicela, pragnie zaserwować połączenie szpiegowskiego thrillera z kinem akcji zeszłego wieku. Czy w "Atomic Blonde" się sprawidzło, czy też to wyłącznie kolejna sieczka dla miłośników mordobicia na wielkim ekranie?


Czasy Zimnej Wojny. Na terenach Berlina ginie jeden z brytyjskich szpiegów, a wraz z nim niezwykle cenna lista wszystkich podwójnych agentów. Jeżeli lista trafi w niepowołane ręce, może stać się bronią przeciwko całej siatce wywiadowczej po obu stronach Muru. By do tego nie dopuścić, MI6 wysyła do akcji swojego najlepszego zawodowca - Lorraine. Musi dotrzeć do szpiegowskiego półświatka w komunistycznej części Berlina, by zdobyć listę, nim zrobią to wrogowie. Rozpoczyna się wyścig z czasem, a w świecie podwójnych agentów okazuje się, że Lorraine może liczyć wyłącznie na siebie.


"Atomic Blonde" perfekcyjnie wpasowuje się w trwający od pewnego czasu trend w światowym kinie, w którym zamiast ociekającego testosteronem macho w roli głównej występuje ostra jak brzytwa kobieta. I o ile ten zabieg czasem okazuje się przerysowany i karykaturalny, o tyle w "Atomic Blonde" sprawdza się wyśmienicie. David Leitch ponownie postawił na surowy obraz, klimat i realizm, po raz kolejny dając pstryczka w nos twórcom wysokobudżetowych blockbusterów i jednocześnie udowadniając, że nie samymi efektami komputerowymi człowiek żyje. Główna bohaterka krwawi, można ją zranić, a rzucona o ścianę traci dech w piersiach. I za to wielki plus, bo kino akcji (niestety!) przyzwyczaiło widza do nadnaturalnej odporności prezentowanych postaci. Obraz Leitcha, poza dużą dawką akcji, stanowi również zgrabne połączenie świetnych ujęć, klimatu lat 80. i 90., wyszukanej muzyki i przemyślanych dialogów.


Po "Johnie Wicku", w którym rozciągnięte w nieskończoność sceny walki były nie do zniesienia, Leitch wyciągnął lekcje i w "Atomic Blonde" serwuje znacznie bardziej wyważone proporcje. Fabuła nie ginie gdzieś pod toną walk, pojedynków i strzelanin, a wręcz przeciwnie - całkiem nieźle uzupełnia całość. Intryga, choć miejscami nazbyt rozdmuchana i zawiła, prowadzi do całkiem zaskakującego finału, który może wprawić w konsernację i osłupienie niejednego widza. Choć nie jest to jeszcze poziom, który można by nazwać przełomowym, "Atomic Blonde" niezaprzeczalnie wyróżnia się na tle innych propozycji z tego gatunku. I to na plus.


Obsadowo mamy iście wybuchową mieszankę. Charlize Theron staje się powoli kobiecą ikoną kina akcji, a jej niesamowita elastyczność i spory wachlarz umiejętności pozwoliły jej wykreować postać agentki, od której mogliby się uczyć Daniel Craig i Matt Damon. Sofia Boutella po raz kolejny udowadnia, że stać ją na więcej i nawet z roli drugoplanowej potrafi wykrzesać tyle, że po seansie zapada w pamięci bardziej, niż tacy weterani, jak John Goodman czy Toby Jones. Choć "Atomic Blonde" niezaprzeczalnie zdominowały kobiety, to James McAvoy znajduje dla siebie przysłowiowe pięć minut, by podkreślić, że nie da się zaszufladkować jako profesor Xavier.


Podsumowując, David Leitch zaskakuje i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. O ile "Johna Wicka" wolę omijać szerokim łukiem, o tyle "Atomic Blonde" jest filmem, który chętnie obejrzałbym jeszcze raz. Mam tylko nadzieję, że Leitch nie okaże się reżyserem jednego stylu. W końcu w przyszłym roku przyjdzie nam się zmierzyć z jego wizją kontynuacji "Deadpoola", która - w porównaniu do surowego "Johna Wicka" i równie surowej "Atomic Blonde" - może okazać się dla reżysera nie lada wyzwaniem.

piątek, 11 sierpnia 2017

Volta (2017)


Tytuł: Volta

Gatunek: Komedia kryminalna
Reżyseria: Juliusz Machulski
Premiera: 7 lipca 2017 (Polska), 20 czerwca 2017 (świat)
Ocena: 2+/6

"Vabank", "Kingsajz", "Seksmisja", "Kiler", "Pieniądze to nie wszystko" - to jedne z tych filmów, które bawiły, bawią i bawić będą. Klasyki polskiego kina, znane zarówno starszym, jak i młodszym widzom, które na stałe zapadły w ich pamięci. Wszystkie wyreżyserowane przez jednego z najwybitniejszych twórców polskiego kina - Juliusza Machulskiego. Ostatnio jednak można było zauważyć u niego pewien spadek formy. Po średnim "Ile waży koń trojański?" i nietrafionej "Ambassadzie", jego tegoroczna propozycja - "Volta" - miała stanowić swego rodzaju powrót do korzeni. Czy udany?


Bruno Volta jest mistrzem w odkrywaniu ludzi - ich cech, słabości i pragnień. Zaangażowany w kampanię nieokrzesanego Kazimierza Dolnego stara się go wynieść na fotel prezydencki. Pewnego dnia w dość niecodziennych okolicznościach poznaje Wiki, z którą szybko zaprzyjaźnia się jego partnerka, Aga. Okazuje się, że Wiki zajmuje się remontem i odnową mieszkania po swojej babci. Podczas pracy odnajduje ukrytą w ścianie koronę, która okazuje się być zaginioną setki lat temu koroną Kazimierza Wielkiego. Gdy te informacje docierają do Volty, postanawia zrobić wszystko, by przejąć bezcenne znalezisko i wykorzystać je w kampanii Dolnego.


Po zwiastunach można było odnieść wrażenie, że Machulski rzeczywiście wrócił do korzeni, a "Volta" to trafiona komedia omyłek z kryminalną nutą w tle. Niestety, rzeczwistość okazała się zgoła inna. Jako komedia nowy film Machulskiego wypada naprawdę słabo. Humoru można uraczyć tu tyle, co kot napłakał (i to w dodatku w wątku pobocznym, a nie przewodnim). Fabuła przypomina niezbyt przemyślany zlepek pomysłów, na siłę posklejany ze sobą i tworzący pozorną jedną całość. Przerysowane wstawki historyczne kontrastują z teraźniejszymi wątkami. Kryminalna nuta nie za wiele tu daje, bo Machulski co rusz traci tempo opowiadanej historii, przez co wiele fragmentów filmu wypada nazbyt rozwlekle i nużąco. Sami bohaterowie zaprezentowani są zbyt płytko i bez charakteru, jakby w ogóle nie byli zaangażowani w przedstawianą historię. Przez to wszystko finał, który miał przynieść fabularny twist i zaskoczenie, przynosi wytchnienie i ulgę, że udało się dotrwać do końca i zaraz pojawią się napisy końcowe.


"Volta" jednak miała też inne, ważne zadanie. Poprzez wątek karykaturalnej kampanii prezydenckiej Kazimierza Dolnego Machulski wygłasza krytykę tej części społeczeństwa, która patriotyczna jest wyłącznie na pokaz, a w rzeczywistości wykorzystuje pamięć o bohaterach i historię Polski do swoich własnych, stanowczo niechwalebnych celów. W czasach, gdy obnoszenie się polskością jest w modzie, a patriotyczne symbole wiszą na t-shirtach w sieciówkach, "Volta" jest solą w oku tych, którzy na nacjonalistycznej modzie chcą się wybić i/lub zarobić. Postać Dolnego i Volty perfekcyjnie naśladuje i wyśmiewa patriotów na pokaz, którzy są stali w swych przekonaniach niczym chorągiewki na wietrze. I ta krytyka, choć zaserwowana niewprost i obudowana słabą komedią, Machulskiemu się udała. Niestety, może być ona zbyt zawoalowana, przez co nie odbiorą jej ci, do których w rzeczywistości powinna trafić.


Jeśli chodzi o obsadę, to znanych polskich nazwisk w "Volcie" nie brakuje. I, choć fabularnie wydawać by się mogło, że film Machulskiego traktuje o silnych kobietach, to w rzeczywistości żeńska część obsady wypada blado przy kolegach z planu. Niezaprzeczalnie pierwsze skrzypce gra tutaj Jacek Braciak, bez którego przebrnięcie przez "Voltę" byłoby istną drogą przez mękę. Tuż za nim plasują się Michał Żurawski i Andrzej Zieliński. Duet Dycha-Zieliński, choć mocno wzorowany na "Kilerze" (Siara-Lipski), wypada całkiem nieźle. Wiele do życzenia pozostawia po sobie Olga Bołądź i Aleksandra Domańska. Ta pierwsza jako Wiki wypada mocno nieprzekonująco, ta druga jako Aga przypomina bohaterkę wyciągniętą z paradokumentów Polsatu. Kobiety, które mogłyby ten film udźwignąć - Joanna Szczepkowska i Katarzyna Herman - są niestety strącone na dalszy plan i niewiele mogą pomóc młodszym koleżankom.


Podsumowując, plus za odważną krytykę i plus za Jacka Braciaka. Niestety, całokształt wypada bardzo słabo. "Volta" spokojnie mogłaby posłużyć jako lek na bezsenność, a ilość zabawnych tekstów, które choć na chwilę zapadają w pamięci, można zliczyć na palcach jednej ręki. Może i Machulski chciał wrócić do korzeni, ale tego powrotu nie można zaliczyć do udanych. Zamiast tego utwierdził widzów w przekonaniu, że lata swojej świetności ma już dawno za sobą.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Król Artur: Legenda miecza (2017)


Tytuł: Król Artur: Legenda miecza (King Arthur: Legend of the Sword)

Gatunek: Dramat/Przygodowy
Reżyseria: Guy Ritchie
Premiera: 16 czerwca 2017 (Polska), 7 maja 2017 (świat)
Ocena: 2+/6

Ze świecą szukać osoby, która nigdy nie miała żadnej, nawet najmniejszej styczności z opowieściami o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Co jakiś czas twórcy dużego i małego ekranu sięgają po legendy o władcy Camelotu i jego kompanach, serwując widzom przeróżne wariacje na ten temat: od ociekającej angielskim humorem komedii ("Monty Python i Ś‌więty Graal"), poprzez młodzieżowe "Przygody Merlina" i disneyowskie "Liceum Avalon", po genialnego "Merlina" z Samem Neillem i nieudanego "Króla Artura" z Clivem Owenem. W tym roku Guy Ritchie (tak, to ten pan, co dał nam Sherlocka Holmesa z twarzą Roberta Downey Jr.) postanowił przedstawić swoją wersję przygód Artura. Czy powrót do Camelotu można uznać za udany?


Czarnoksiężnik Mordred buntuje magów przeciwko Królestwu i rusza na podbój Camelotu. Królowi Utherowi udaje się pokonać przeciwnika i przywrócić pokój. Nie może się z tym pogodzić Vortigern, który pragnie za wszelką cenę przejąć władzę. Dzięki spiskowi i czarnej magii udaje mu się osiągnąć cel. Z masakry w Camelocie przeżywa wyłącznie młody Artur, syn Uthera. Chłopiec trafia do Londonium, gdzie zmuszony jest walczyć o przetrwanie na ulicach miasta. Wiele lat później pod murami Camelotu objawia się wbity w skałę Excalibur. Król Vortigern rozpoczyna poszukiwania śmiałka, który wydobędzie magiczny miecz. Udaje się to Arturowi, czym sprowadza na siebie uwagę Vortigerna. Młodzieniec będzie musiał pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i stanąć do walki z wujem, by uratować bliskich i Królestwo.


Twórcy filmów i seriali przyzwyczaili nas do tego, że bardzo luźno podchodzą do tematu legend arturiańskich. Zbiór średniowiecznych legend wielokrotnie stanowił wyłącznie bazę, szkielet fabuły, sama zaś historia przedstawiona mocno różniła się od literackiego pierwowzoru. Przykładem tego, jak daleko pada jabłko od jabłoni, jest choćby "Król Artur" z 2004 roku, gdzie jedynym związkiem z pierwowzorem są imiona bohaterów. Guy Ritchie nie odszedł aż tak daleko. Zaprezentował widzom historię bardzo dobrze znaną - młody Artur, niepamietający swojej przeszłości, wyciąga ze skały Excalibur, za pomocą którego pokonuje tyranię, zasiada na tronie Camelotu i przywraca pokój w Królestwie. Ach, no i koniecznie tworzy Okrągły Stół (nierozerwalny motyw każdego króla Artura, niczym rozsypujące się perły matki Batmana). Tym samym nie dostajemy od Ritchiego niczego, czego już byśmy nie widzieli. No, może poza totalnym misz-maszem różnorakich wątków.


Bo tych w "Legendzie miecza" nie brakuje. Guy Ritchie tak bardzo nie mógł się zdecydować, jakie wątki znane z legend pokazać w filmie, że nawrzucał ich, ile tylko się dało. Powstała z tego fabularna katastrofa. Uther jest władcą nijakim, Mordred ginie w pierwszych minutach filmu, a Merlinowi nawet nie chciało się w tym wszystkim uczestniczyć, więc w zastępstwie wystawiono bezimienną czarodziejkę. Zamiast znanych rycerzy dostajemy zgraję złodziei i zawadiaków, a o Morganie czy Ginewrze możemy co najwyżej pomarzyć. Zwrotów akcji jest tu tyle, co ciepła w zerze skali Kelvina, a całość przypomina niskobudżetową produkcję telewizyjną (aż dziw, że ten film pochłonął 175 mln dolarów!). Efekty specjalne nie cieszą nawet na dużym kinowym ekranie (no, może poza początkową bitwą), muzyka - choć niezła - nie zapada w pamięci, a obniżenie granicy wiekowej spowodowało, że podczas walk i bitew nie uraczymy ani jednej kropli krwi, co przywodzi na myśl hity lat 90., jak "Herkules" czy "Xena - Wojownicza księżniczka". Jedynie humor gdzieniegdzie się udał, ale jest go za mało, by przykryć niezbyt pozytywne wrażenie po seansie.


Podejrzewam, że sporą część budżetu pochłonęły aktorskie gaże, bo parę naprawdę znanych nazwisk udało się Ritchiemu do swojej produkcji ściągnąć. W roli głównej znany z "Pacific Rim", "Hooligans", "Synów anarchii" i brytyjskiego "Queer as Folk" Charlie Hunnam - muszę przyznać, że jako zawadiacka wersja króla Artura 37-letni Brytyjczyk sprawdza się całkiem nieźle. W roli Uthera - Eric Bana ("Troja", "Kochanice króla", "Deadfall"), który do tej roli kompletnie nie pasował. Bliżej mu było do książątka z magicznym mieczem, aniżeli doświadczonego władcy, który zjednał sobie Królestwo. Jako "ten zły" - Jude Law ("A.I. Sztuczna inteligencja", "Wróg u bram", "Bliżej"), którego Ritchie ściągnął chyba po znajomości. Gdyby rozdawano nagrody za Największego Emo Króla, Vortigern Lawa znalazłby się na podium. Astrid Bergès-Frisbey w roli Czarodziejki sprawdza się najlepiej, gdy nie ma jej na ekranie. Trzy razy nie. Nie zapomnijmy, oczywiście, o Littlefingerze (Aidan Gillen) i Boltonie (Michael McElhatton), którym ewidentnie pomyliły się plany zdjęciowe. Jest też David Beckham w epizodycznej roli, choć przy natłoku tylu znanych nazwisk nie robi większego wrażenia.


Podsumowując, "Legenda miecza" nie jest ekranizacją przygód króla Artura, na jaką czekali miłośnicy opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu. Kiepsko prezentuje się też jako film przygodowy, bo jest po prostu zbyt pospolity - takich obrazów na dużym i małym ekranie było pełno. Przykro to stwierdzić, ale nowy "Król Artur", choć jest lepszy od tego z 2004 roku, nie porywa i nie zachwyca. Ot, prosta rozrywka dla niewymagających, której zaaplikowanie grozi wysokim stopniem znużenia.

wtorek, 11 lipca 2017

Spider-Man: Homecoming (2017)


Tytuł: Spider-Man: Homecoming

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Jon Watts
Premiera: 14 lipca 2017 (Polska), 28 czerwca 2017 (świat)
Ocena: 6/6

Mimo, że w ostatnim czasie DC Comics ostro wzięło się do roboty i po nieudanych "Batman v Superman" i "Suicide Squad" zaprezentował całkiem dobrą "Wonder Woman", to i tak do lidera komiksowych ekranizacji mu jeszcze daleko. Marvel ani myśli zwolnić tempa i co parę miesięcy serwuje widzom kolejny film ze swojego Uniwersum, który przyciąga tłumy i staje się kasowym hitem. Przy "Wojnie bohaterów" można było jednak odczuć pewien spadek formy, a sam obraz dało się zauważyć, że był zlepiany na siłę. Toteż tym większe moje obawy były przed kolejną (sic!) propozycją Człowieka-Pająka. Czy nowy i jeszcze młodszy Peter Parker był rzeczywiście konieczny?


Po Wojnie Bohaterów młody Spider-Man wraca do domu i z niecierpliwością czeka na kontakt od Tony'ego Starka. Niestety, mimo licznych wiadomości i telefonów ze strony Petera, Iron Man milczy. Parker nie mogąc do końca pogodzić się z powrotem do zwyczajnej rzeczywistości, przywdziewa strój Spider-Mana i pomaga okolicznym mieszkańcom. Pewnego wieczoru Peter jest świadkiem napadu na bank. Chcąc udowodnić, że nadaje się do Avengers, postanawia złapać złodziei. Okazuje się, że bandyci wyposażeni są w tajemniczą broń, stworzoną dzięki kosmicznej technologii. Spider-Man postanawia złapać grupę dostawców nieziemskiej technologii, którą dowodzi tajemniczy Volture. Próba wykazania się za wszelką cenę prowadzi Petera i jego bliskich do nieuchronnej katastrofy.


"Spider-Man" Sama Raimiego z 2002 roku pokazał, że fanów Człowieka-Pająka nie brakuje. Film stał się kasowym hitem i doczekał się dwóch kontynuacji. Mimo wyeksploatowania tematu, zabrał się za niego Sony, starając się go odświeżyć, odmłodzić (dosłownie!) i odziać w jeszcze więcej efektów specjalnych. Zabieg się udał, ale nie pozwolił na pobicie osiągnięć poprzednika. W końcu za Człowieka-Pająka zabrał się Marvel, dogadał się z Sony i, mimo posiadania już sporego wachlarza superbohaterów, dorzucił jeszcze jednego do swojego Uniwersum. Twist z Peterem Parkerem okazał się strzałem w dziesiątkę, a jego udział w "Wojnie bohaterów" był plusem tej średniej fabularnie produkcji. Czy jednak kolejny osobny film o przygodach Spider-Mana był potrzebny?


Zdecydowanie TAK! "Spider-Man: Homecoming" to nie jest ta sama historia Petera Parkera, którą znamy na pamięć, odpowiedziana na nowo przez kogoś innego. Nie wałkujemy po raz enty przemiany zwykłego nastolatka w posiadającego supermoce herosa, nie jest nam prezentowany kolejny radioaktywny pająk, nie poznajemy ponownie okoliczności śmierci wujka Bena ani nie  trafiamy na kolejną ciocię May, która co chwilę wpada w tarapaty. Ten film jest całkiem inny od swoich poprzedników i dzięki temu nie tylko przykuwa uwagę widza, ale perfekcyjnie wpasowuje się w dość rozbudowane MCU. Nawiązania do "Wojny bohaterów" idealnie komponują się z młodzieżowym wydźwiękiem całokształtu, gdzie Parker nie tylko musi się zmierzyć z uzbrojonym w kosmiczną broń wrogiem, ale przede wszystkim z samym sobą, by pogodzić rolę zwykłego, szarego ucznia liceum z byciem znanym z Youtube'a (tak, z Youtube'a!) superbohaterem. Słynne słowa, że "wielka moc wiąże się z wielką odpowiedzialnością", towarzyszą całej historii, ale nie są tutaj powtarzane niczym mantra. Sam wujek Ben odchodzi na odległy plan (a wręcz praktycznie nie ma o nim mowy w filmie), a jego miejsce zajmuje Tony Stark, który staje się dla nastolatka mentorem i niedoścignionym idolem w jednym. Zabieg bardzo ryzykowny i - o dziwo! - bardzo udany.


Trzeba tu jednak zaznaczyć, że Iron Man nie kradnie tego filmu. Ba, nie ma na to nawet najmniejszych szans. Udział Tony'ego Starka jest tu raczej symboliczny i mimo całej charyzmy tej postaci, to młody Peter kradnie całe show. W całym tym superbohaterskim MCU Spider-Man okazuje się najbardziej "ludzki" i najłatwiej nawiązać mu nić porozumienia z widzem. To samo można powiedzieć o jego przeciwniku - Volture nie jest tworem z tajnych laboratoriów Oscorp (jak to bywało dotychczas w serii o Człowieku-Pająku), ale zwykłym zjadaczem chleba, który dla dobra rodziny, nie mogąc pogodzić się z niesprawiedliwością świata, sam schodzi na ścieżkę zła. Ta idea uczłowieczenia superbohaterów udała się perfekcyjnie, a Parker i Volture potrafią skraść sympatię widzów. W połączeniu z niesztandarową (jak na Spider-Mana) historią i cieszącymi oko efektami, które towarzyszą filmowi, a nie go przesłaniają, twórcy prezentują blisko dwugodzinną gratkę nie tylko dla fanów MCU. Tu każdy element, każdy zwrot akcji (a jest kilka naprawdę dobrych!) i każdy wątek został dokładnie przemyślany, zaplanowany i doskonale zaserwowany. Gdyby tego było mało, to na widzów czeka naprawdę ogromna dawka humoru, sytuacyjnego, niebanalnego, takiego, z którego znane są nie tylko filmy Marvela, ale który towarzyszy Spider-Manowi od ponad 50 lat. Przy tym wszystkim muzyka Michaela Giacchino jest niczym wisienka na przysłowiowym torcie.


Sukcesem nowego "Spider-Mana" jest też obsada. Przed wszystkim Tom Holland, który po swoim debiucie w "Lo Imposible" Bayony pokazał, że o tym młodym aktorze warto pamiętać. Jako Peter Parker czuje się niczym ryba w wodzie, jakby to nie on grał Spider-Mana, ale postać Spider-Mana została stworzona dla niego. Tom gra tutaj pierwsze skrzypce i tacy weterani, jak Robert Downey Jr. czy Michael Keaton muszą zadowolić się co najwyżej drugim miejscem. Młodemu herosowi wtóruje Jacob Batalon, który świetnie odnajduje się w roli charyzmatycznego i zabawnego Neda. Na uwagę zasługuje również Zendaya, której Michelle - mam cichą nadzieję - dostanie więcej czasu antenowego w kolejnym filmie z serii (ma stanowczo zbyt duży potencjał na pozostanie na trzecim planie).


Podsumowując, "Spider-Man: Homecomimg" nie jest wyłącznie jednym z lepszych filmów Marvela. To przede wszystkim NAJLEPSZY (piszę to z pełną odpowiedzialnością) Spider-Man, jakiego do tej pory mieliśmy okazję oglądać na wielkim ekranie. Pozycja obowiązkowa dla fanów MCU, fanów Człowieka-Pająka, jak i fanów dobrego kina akcji sci-fi. Peter Parker podniósł tak wysoko poprzeczkę, że nie jestem pewny, czy cała Liga Sprawiedliwości od DC Comics da radę się do niej zbliżyć na tyle, by spróbować ją przeskoczyć.

poniedziałek, 20 marca 2017

Logan: Volverine (2017)


Tytuł: Logan: Volverine

Gatunek: Dramat/Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: James Mangold
Premiera: 3 marca 2017 (Polska), 17 lutego 2017 (świat)
Ocena: 2+/6

"Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym" - nieśmiertelna piosenka Perfectu mogłaby śmiało poprzedzać każdy wywiad i materiał filmowy, w którym powtarzano do znudzenia, że właśnie oto nadszedł kres Volverine'a. Hugh Jackman jasno podkreślił, że żegna się z postacią, w którą wcielał się przez całą filmową serię X-Menów. Na dokładkę, odejść postanowił też Patrick Stewart, zostawiając Profesora Xaviera młodszemu McAvoyowi. Czy James Mangold, reżyser "Volverine'a", sprostał zadaniu i zrobił Loganowi godne pożegnanie?



Niedaleka przyszłość. Nie ma już X-Menów. Ostatni z nich, Logan, żyje w ukryciu, dorabia jako szofer limuzyny i potajemnie opiekuje się schorowanym profesorem X. Jego pozorny spokój zostaje zmącony, gdy do ich kryjówki trafia młoda dziewczyna, Laura, poszukiwana przez bandę Pierce'a i doktora Rice'a. Gdy okazuje się, że dziewczyna jest mutantką, posiadającą zdolności Logana, postanawia jej pomóc. Wraz z Xavierem wyruszają w drogę, by dostarczyć Laurę do tzw. "Raju Mutantów". Po piętach depczą im Pierce i Rice, którzy chcą wykorzystać dziewczynę do swoich własnych celów.


James Mangold zrobił coś absolutnie niemożliwego. W dobie marvelowskiej fali, gdzie każdy kolejny film jest ociekającym efektami blockbusterem, reżyser "Volverine'a" zaprezentował widzom pierwszy z serii X-Men... dramat. A dokładniej, pełen egzystencjalnych rozważań i filozoficznych wstawek film drogi, który gdzieniegdzie przerywany jest strzępami akcji. I choć kategoria R, która w ostatnim czasie staje się przerażająco coraz bardziej popularna, wielce pomogła obrazowi, to całokształt wypada dosyć średnio. Trzeba przyznać, że gdy Logan lub jego podopieczna stają do walki, na ekranie leje się krew, kończyny fruwają, a wrogowie zabijani są na tyle sposobów, że niejeden twórca kina gore mógłby pozazdrościć inwencji. Dodatkowo, krwawą jatkę Mangold odziewa potem i łzami swoich bohaterów, przez co niektóre sceny akcji nabierają - w pewnym stopniu - realizmu. Piszę niektóre, bo w większości widoczne gołym okiem komputerowe efekty psują radość oglądania.


A fabuła? W końcu filmy drogi, w dodatku w kategorii sci-fi, to nie lada wyzwanie. Są one trudne, przeważnie ciężkie i mówią wiele o dojrzałości reżyserskiej twórcy. Potrzeba ogromu doświadczenia, by z takiego dramatu nie zrobić nużącej wydmuszki, w której następuje przerost formy nad treścią. Mangold udowodnił, że do filmów drogi się kompletnie nie nadaje. Gatunkowy miks nie trzyma się kupy, a rozstrzał wątków wskazuje, że reżyser sam do końca nie wiedział, jaki film chciał zaserwować. Całość mozolnie brnie do przewidywalnego finału, a ilość stereotypów i truizmów przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Perfekcyjnie pasują tu słowa mistrza Czechowa: "Jeśli w pierwszym akcie sztuki na ścianie wisi broń, to w ostatnim akcie koniecznie musi wystrzelić". Niestety, Mangold ślepo brnie utartymi ścieżkami w gatunku, na którym kompletnie się nie zna. Przez to seans dla widza miejscami może stać się mordęgą, niektórzy zaś mogą zwątpić, czy aby na pewno nie pomylili sal kinowych. Gwoździem do przysłowiowej trumny staje się ostatnia scena, ociekająca kiczem i takim poziomem infantylności, że można załamać ręce. Nigdy nie przepadałem za postacią Volverine'a, ale tak słabego końca mu nie życzyłem.


Widać, że Hugh Jackman tak bardzo chciał wyeksponować ból, rozpacz i cierpienie w osobie Logana, że aż zaczął przypominać przerysowanego DiCaprio ze "Zjawy". Szczerze, brakowało tu tylko, by postawili Volverine'owi niedźwiedzia za przeciwnika. Na dokładkę dostajemy Patricka Stewarta, który odstawia wzbudzającego politowanie staruszka z demencją, cieszącego się z każdej miłej chwili. Można by prawie kupić tę kreację, gdyby nie fakt, że co chwilę twórcy przypominają nam o mocach Xaviera, przez co cały czar pryska. O Dafne Keen złego słowa powiedzieć nie mogę, ale czy występ w "Loganie" otworzy drzwi do jej kariery aktorskiej ciężko stwierdzić. Jej osoba nie porywa publiki, a takie chyba było jej zadanie, skoro musi asystować dwóm zgryźliwym tetrykom i licznym aktorom pobocznym, robiącym za mięso armatnie.


Podsumowując, mimo osobistej antypatii do Volverine'a, liczyłem na naprawdę porządny finał jednego z najsłynniejszych X-Menów. Niestety, przeliczyłem się. Hugh Jackman wiedział, kiedy zejść ze sceny, bo "Logan" brzmi już jak przeciągnięta struna i dalsze rozwijanie tej postaci mogłoby się skończyć tylko gorzej. Film Mangolda zostawia serię X-Menów młodszemu pokoleniu. Czy będzie to dobra zmiana? Dowiemy się zapewne przy kolejnej produkcji z tej serii.