wtorek, 3 marca 2015
Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015)
Tytuł: Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Shades of Grey)
Gatunek: Melodramat
Reżyseria: Sam Taylor-Johnson
Premiera: 13 lutego 2015 (Polska), 9 lutego 2015 (świat)
Ocena: 4/6
Rekord wszech czasów wśród filmów wchodzących do kin w President Day Weekend w USA (81,7 mln dolarów!), drugi najlepszy wynik otwarcia w lutym i czwarty w kategorii R. Weekend otwarcia w Polsce to 835 tys. widzów, w tym 420 tys. w same Walentyki, co dało łącznie 17,2 mln zł wpływu. Sam obraz na świecie zarobił już przeszło 485 mln dolarów, co przy budżecie zaledwie 40 mln robi niemałe wrażenie. Mimo ogromnego spadku w USA w drugi weekend emisji (o 70%!), wciąż utrzymał się na pozycji lidera z zyskiem 23,3 mln dolarów. Cokolwiek by nie mówić, ale "Pięćdziesiąt twarzy Greya" to niezaprzeczalny kinowy fenomen, przy którym mania na sagę "Zmierzch" wypada dość mizernie. Jak pierwsza część bestsellerowej trylogii E.L. James (ponad 100 mln sprzedanych egzemplarzy!) sprawdza się na dużym ekranie?
Anastasia Steele, młoda studentka literatury, zgadza się zastąpić współlokatorkę w przeprowadzeniu wywiadu z przedsiębiorcą i multimilionerem, Christianem Greyem. Dziewczyna z każdą kolejną chwilą jest coraz bardziej zafascynowana przystojnym rozmówcą. Po zakończeniu wywiadu stara się jednak o nim zapomnieć. Niespodziewanie, Grey zjawia się u niej w pracy. Pozornie niewinne spotkania przeradzają się w poważniejszą relację, a Anastasia poznaje drugą stronę Christiana, która kompletnie nie pasuje do eleganckiego i poważnego przedsiębiorcy. Steele sukcesywnie wkracza w nieznany jej dotąd świat seksu, pożądania i głęboko skrywanych pragnień.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że powieści E.L. James nie czytałem, więc nie będę oceniał filmu pod względem zgodności (lub niezgodności) z książkowym pierwowzorem. Muszę przyznać, że Sam Taylor-Johnson miała niemały orzech do gryzienia - w końcu na jej barkach spoczęło przeniesienie wizji milionów czytelniczek na całym świecie na duży ekran. Premierę podgrzewały coraz to pikantniejsze szczegóły o pozornie wyuzdanych scenach, które są szokującym przełomem w historii kina. No cóż, jeśli ktokolwiek uważa, że te kilka grzecznych scen niegrzecznych igraszek za bardzo ocieka erotyką (a wręcz pornografią!), to zapraszam do seansu "Nimfomanki" von Triera czy "Klipu" Miloš (o "Srpskim filmie" Spasojevicia nawet nie wspomnę, bo groziłoby to masowymi zawałami). W "Pięćdziesięciu twarzach Greya" seks nie jest wulgarnym dodatkiem lub szokującą wstawką - to bardzo estetyczna i dopracowana gra ciał (widoczna w szczególności w scenie "tego pierwszego razu", gdzie nad nadzwyczajną synchronizacją postaci czuwał chyba sztab ekspertów i choreografów).
Choć fabularnie "Greya" można by wcisnąć gdzieś pomiędzy Harlekiny a czasopismo "Wamp", to całokształt sprawdza się jako niewymagająca opowiastka dla dorosłych. Losy bohaterów wydają się przewidywalne, lecz z czasem - głównie dzięki sadomasochistycznej grze - intrygują ciągłym przesuwaniem swoich granic. Postać Anastasii początkowo kojarzyć się może z Bellą Swan ze "Zmierzchu" (niepozorna dziewczyna, która jest adorowana przez niemalże wszystkich mężczyzn z otoczenia - od szkolnych znajomych po przystojnego multimilionera), lecz - na całe szczęście - osoba Greya i jego złożoność szybko pozwalają zapomnieć o tym porównaniu (bo Edward Cullen co najwyżej składał się z pięćdziesięciu twarzy depresji i melancholii). Obraz Taylor-Johnson ogląda się dla samej rozrywki oglądania (w szczególności, że autorce scenariusza humoru nie brakowało!), aniżeli w poszukiwaniu głębszych przesłań, ukrytych znaczeń, czy budowaniu więzi i relacji z prezentowanymi bohaterami. Bez seksualnych perwersji tytułowego bohatera, film byłby jedną z wielu wyidealizowanych historii o biednym Kopciuszku, który spotkał swojego Księcia. Niewątpliwym plusem opowieści jest to, że determinuje ona poziom romantyzmu i słodyczy, którymi niejednokrotnie przesadnie ociekają melodramaty (to minimalne minimum w "Greyu" sprawia, że całość jest o wiele bardziej strawna). Dodatkowo, wisienką na torcie jest niesamowity soundtrack, który zapada w pamięci chyba nawet bardziej, niż sam film.
Patrząc na to, ile nazwisk było branych pod uwagę przy obsadzeniu głównych bohaterów, to Johnson i Dornan mogą czuć się, jakby wygrali na loterii. Dodatkowo sądzę, że wybór niezbyt popularnych nazwisk dobrze zrobił całej produkcji (na przykład, wyobrażacie sobie igraszki Katniss Everdeen z Damonem Salvatorem?). Dakota Johnson pokazywała już nie raz, że potrafi zrobić coś z niczego (choćby jej desperackie próby ratowania "Chłopaków do wzięcia"). Jamie Dornan dotychczas najbardziej znany był z kampanii reklamowych Calvina Kleina, Armaniego i Diora oraz związku z Keirą Knightley, dzięki której dostał angaż do "Marii Antoniny" Coppoli. Jako filmowy Grey pokazał, że nie potrzeba wielkich gestów i czynów, by stworzyć postać charakterystyczną. Mimika Dornana świetnie sprawdza się przed kamerą, dzięki czemu sam bohater wypada wiarygodnie i naturalnie.
Podsumowując, nie zgodziłbym się z niechlubnym określeniem "Greya" jako "porno dla mamusiek", bo ani to dla "mamusiek", ani koło porno nie stało. Ot, dobry melodramat okraszony delikatną pikanterią, z ogromną kampanią reklamową i zapleczem marketingowym. Na pewno wyróżnia się na tle innych melodramatów, jednakże - mimo pobitych rekordów - zapewne przeminie równie szybko, jak poprzednie sezonowe fascynacje. Ciekawe, czy kontynuacjom uda się utrzymać równie dużą popularność i oglądalność.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz