niedziela, 30 listopada 2014

Więzień labiryntu (2014)


Tytuł: Więzień labiryntu (The Maze Runner)
Gatunek: Thriller/Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Wes Ball
Premiera: 19 września 2014 (Polska), 11 września 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Po kasowym sukcesie, jaki odniosła fantastyczna seria o "Harrym Potterze" i wybuchowa mieszanka horroru z romansem "Zmierzch" (niszcząca przy okazji wykreowaną przez dekady wizję wampira), w kinie nastąpił boom na ekranizacje literatury młodzieżowej. W większości przypadków, przeniesienie tych powieści na duży ekran okazywał się niewypałem (jak drewniana "Akademia wampirów", kopiująca poprzedników "Niezgodna", czy nieudane "Dary anioła"). Wes Ball zasiadł za kamerą ekranizacji kolejnej książki młodzieżowej. Czy jego "Więzień labiryntu" zagrozi wiodącej dotychczasowy prym serii "Igrzysk śmierci"?


Nastoletni Thomas trafia do tajemniczej zony, otoczonej przez ogromny labirynt i zamieszkanej przez grupę chłopców, dowodzonych przez Alby'ego. Nie pamięta, kim jest i jak się tu znalazł, chce jednak jak najszybciej z tego więzienia uciec. Zadanie okazuje się trudne, bo nikt dotychczas nie znalazł wyjścia z labiryntu, który codziennie ulega zmianom i który nocą patrolowany jest przez zmutowane istoty. Gdy sytuacja zaczyna wydawać się beznadziejna, niespodziewanie do zony trafia dziewczyna, która zna Thomasa. Tymczasem Alby zostaje ciężko ranny przez jedną z bestii labiryntu, a nieufny Gally stara się przejąć kontrolę nad zoną.


"Więzień labiryntu" nie jest kolejną kopią schematu fabularnego "Igrzysk śmierci", jak "Niezgodna". Choć znowu mamy wybrańca, który może wywrócić do góry nogami całą, wydawać by się mogło solidną społecznością, to obraz Balla nie jest przykładem rewolucyjnego przewrotu, lecz ciężkiej walki grupy nastolatków z nieznanym przeciwnikiem. Reżyser świetnie skonstruował cały świat, od przypominającej sielankę zony po mroczny i iście zabójczy labirynt. Nie przesadza z komputerowymi efektami, bo to nie o nie tutaj chodzi. Fabuła wciąga od pierwszych minut, a z pozoru prosta tajemnica wcale taka nie jest. Ball buduje napięcie tam, gdzie trzeba, odpowiednio dawkuje akcję i z papierowych postaci stara się wykrzesać coś więcej. Z każdą kolejną sceną daje widzom niewielkie strzępy informacji, które pozwalają na rozwikłanie zagadki. Tylko, jak się okazuje, pozornie, bo cała historia nie jest tak prosta, a zakończenie - zwiastujące z pewnością sequel - burzy wszelkie dotychczas ułożone teorie i pozostawia widza z ogromem pytań. "Więzień labiryntu" nie słodzi mrocznego klimatu naprędce dodanym romansem, który kompletnie popsułby całe dobre wrażenie i - o zgrozo - zmienił walkę o przetrwanie w lukrowane romansidło pokroju "Zmierzchu". Z tegorocznych ekranizacji literatury młodzieżowej, film Balla wychodzi na prowadzenie, pozostawiając pozostałe tytuły daleko w tyle.


Dużym problemem w tego typu produkcjach jest obsada. Dotychczas jedynie "Igrzyska śmierci" utrzymały w miarę dobry poziom. I choć Dylan O'Brien to nie Jennifer Lawrence, w roli Thomasa spisuje się całkiem nieźle. Jednakże, to znany z "Gry o tron" Thomas Brodie-Sangster i młody Blake Cooper zapadają najbardziej w pamięci. Za bardzo skrzydeł nie rozwinęła Kaya Scodelario, ale ma potencjał, który - miejmy nadzieję - ujrzy światło dzienne w kontynuacji.
Podsumowując, "Więzień labiryntu" to naprawdę dobry film, intrygujący i wciągający. Gwarantuje rozrywkę na wysokim poziomie. I, co najważniejsze, zachęca do sięgnięcia po pierwowzór, pióra Jamesa Dashnera.

czwartek, 27 listopada 2014

Tom (2013)


Tytuł: Tom (Tom à la Ferme)
Gatunek: Thriller psychologiczny
Reżyseria: Xavier Dolan
Premiera: 16 maja 2014 (Polska), 2 września 2013 (świat)
Ocena: 6/6

O Xavierze Dolanie zrobiło się głośno w 2009 roku, kiedy w wieku zaledwie dziewiętnastu lat zaprezentował swój reżyserski debiut "Zabiłem moją matkę", zgarniając przy tym wiele nagród i zyskując uznanie krytyków. Okazało się, że Kanadyjczyk nie jest wyłącznie chwilowym objawieniem, a jego kolejne obrazy potwierdzają tylko jego talent. Choć za twórczość Dolana chciałem zabrać się znacznie wcześniej, nie udało mi się trafić na odpowiednią okazję. W końcu w moje ręce wpadł jego zeszłoroczny film, "Tom". Czy Xavier Dolan rzeczywiście okazał się tak dobrym reżyserem i aktorem, jak wychwalają go w licznych recenzjach i artykułach?


Tom jest projektantem, który po śmierci swojego współpracownika (i zarazem partnera) wyrusza na pogrzeb na wieś do jego rodziny. Tam poznaje jego rozchwianą emocjonalnie matkę i gwałtownego brata, Francisa. Tom odkrywa, że kobieta żyje w utworzonej przez starszego syna iluzji i nie zna całej prawdy. Francis nie ma zamiaru tego zmieniać i wymusza na Tomie poparcie jego wersji. Sytuacja się zagęszcza i główny bohater staje przed życiowym dylematem - wyjechać czy grać w tę grę na zasadach Francisa. Ostatecznie wybiera drugą opcję, nie zdając sobie do końca sprawy, jak groźnym graczem potrafi być Francis.


Jeżeli kiedykolwiek stwierdziłem, że wszelkie artykuły chwalące Dolana wydają się być przesadzone, cofam to! "Tom" nie tylko jest obrazem, który zostaje w pamięci, ale który zmusza widza do niezwłocznego sięgnięcia po pozostałą twórczość reżysera. Kanadyjczyk jest prawdziwym mistrzem ujęć, dzięki czemu można poczuć się, jakby się było bohaterem tego filmu. Na ogromnych, wiejskich przestrzeniach buduje klaustrofobiczną klatkę, z której nie ma ucieczki. Dolan serwuje nam rozbudowaną psychologię każdej postaci, z jednej strony skrajnie różną, z drugiej - nieprzerwanie się przenikającą. Fabuła, z pozoru prosta i oczywista, komplikuje się za pomocą urwanych dialogów i niedomówień. Mimo, że wątek homoseksualny jest oczywisty od samego początku filmu, nie jest prezentowany wprost. Tym samym za jego pomocą reżyser nie chce przyćmić prowadzonej na ekranie gry. Główny bohater coraz bardziej zatraca się w tym, co się dzieje, a idący za nim krok w krok widz przestaje w pewnym momencie odróżniać, co jest prawdą, co fikcją, a co wizualizacją myśli i pragnień samego Toma. Dolana nie charakteryzuje pośpiech, wręcz przeciwnie - powoli, lecz konsekwentnie, zagęszcza atmosferę, miesza intymność bohaterów z ich brutalnością, prowadząc do nieuchronnej konfrontacji, której wyniku nie da się przewidzieć. Samo zakończenie nie przynosi wszystkich odpowiedzi. Podobnie, jak na początku widz zostaje wprowadzony jakby w środku historii, tak na koniec zostaje z niej wyrwany, pozostając sam z własnymi myślami. "Tom" nie jest kinem łatwym, co tylko podkreśla geniusz Kanadyjczyka, zaś mnogość interpretacji jego dzieła rośnie wprost proporcjonalnie do ilości osób, które film obejrzały.


Reżysera, który jednocześnie potrafi udźwignąć cały film (i to taki film!) jako pierwszoplanowa postać, można by ze świecą szukać. Tymczasem Xavier Dolan nie ma z tym najmniejszych problemów, łącząc symboliczne ujęcia z własną grą. Jego bohater wywołuje tyle skrajnych emocji, przy czym jest tak prawdziwy i naturalny, że aż dziw bierze, iż za wszystko (włącznie z przygotowaniem scenariusza) odpowiadała jedna osoba (tym bardziej młoda osoba, która nie ma za sobą kilkudziesięciu lat doświadczenia). Jednakże, "Tom" to nie tylko Tom. Psychologiczna gra nie udałaby się tak perfekcyjnie bez Francisa, w którego wciela się Pierre-Yves Cardinal. Do kompletu dochodzi Lise Roy jako Agathe - kobieta tak zmienna emocjonalnie, że sympatia i współczucie miesza się z niechęcią i niedowierzaniem - a także Évelyne Brochu w roli Sary, która z postaci drugoplanowej potrafi wykreować bohaterkę, niejednokrotnie grającą pierwsze skrzypce.
Podsumowując, "Tom" jest pozycją obowiązkową dla miłośników dobrego, nietuzinkowego kina. Jeżeli ktoś już miał do czynienia z twórczością Dolana, ten film go nie powinien zawieść. Dla reszty będzie motorem napędowym, by sięgnąć po wcześniejsze obrazy Kanadyjczyka.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Diabelska plansza Ouija (2014)


Tytuł: Diabelska plansza Ouija (Ouija)
Gatunek: Horror
Reżyseria: Stiles White
Premiera: 24 października 2014 (Polska), 23 października 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Rok 2014 wielkimi krokami zbliża się ku końcowi, a dobrych horrorów jest jak na lekarstwo. 2013 przyniósł "Oculus", "Obecność" i "Mamę", stawiając tym samym poprzeczkę tak wysoko, że tegoroczni twórcy nie mogą się nawet do niej zbliżyć. "Babadook", "Uśpieni", czy "Diabelskie nasienie" to jedne z wielu tytułów, które w mniejszym lub większym stopniu nie wyszły. Najnowszy film Stilesa White'a (scenarzysty "Kroniki opętania") na pierwszy rzut oka miał szansę przełamać złą passę kina grozy. Czy z niej skorzystał?


Laine i Debbie to przyjaciółki od dziecka. Jedną z ich zabaw była gra w planszę Ouija, dzięki której - jeśli wierzyć przesądom - można komunikować się z duchami zmarłych. Po latach Debbie ginie w tajemniczych okolicznościach. Choć wszystkie znaki wskazują na samobójstwo, Laine nie może się z tym pogodzić. W pokoju zmarłej przyjaciółki odnajduje planszę Ouija. Nakłania znajomych, by za jej pomocą skomunikować się z Debbie. Niewinna z pozoru gra zamienia się w koszmar, gdy udaje im się uzyskać połączenie z mściwym duchem.


Sam pomysł, by planszę Ouija, która wielokrotnie przewijała się we wcześniejszych horrorach, umieścić w centrum fabuły, był naprawdę interesujący. Choć grupa nastolatków-niedowiarków, stary, skrzypiący dom i groźna zjawa to motywy oklepane, to przy pomocy diabelskiej (chwała wenie polskich tłumaczy!) planszy mogły one zyskać "nowe życie". I rzeczywiście, podczas scen gry White'owi udaje się zbudować gęsty, mroczny klimat, gdzie nawet cichy szmer potrafi przyprawić o szybsze bicie serca. Podczas gdy Laine i jej przyjaciele starają się skomunikować z duchem Debbie, napięcie sukcesywnie rośnie, lecz - niestety - reżyser zbyt szybko je rozładowuje. Nie dość, że rozładowuje, to jeszcze na pojawienie się wcześniej wspomnianych scen widz musi sporo poczekać, zaznajamiając się z wątkami, które można było nie tylko skrócić, ale i wyrzucić (bo z horrorem i grozą nie mają za wiele wspólnego). Gdy w końcu udaje się poczuć trochę klimatu, White rozpoczyna nadnaturalną walkę z mściwym duchem, która przypomina schemat scenariusza "Pamiętników wampirów" (bohaterowie znajdują sposób na pokonanie wroga, wykorzystują go, po czym okazuje się, że zawiódł, szukają więc innej metody - i tak w kółko, aż do finału). Sama zjawa, będąca skrzyżowaniem parodii Samary z "The Ring" z opętaną Mią z zeszłorocznego remake'u "Martwego zła", w pewnym momencie zaczyna bardziej bawić, niż straszyć, co tylko pogarsza całą filmową sytuację. Można by pominąć przewidywalność fabuły, gdyby nie fakt, że reżyser swoją nieoryginalność stara się podkreślić tyle razy, ile tylko się da. Parę przyprawiających o gęsią skórkę scen nie wynosi tego filmu wiele wyżej ponad przeciętną średnią.


O ile liczne błędy można jeszcze wytłumaczyć niewielkim doświadczeniem reżysera (dla którego "Ouija" to debiut za kamerą), tak na to, co zaprezentowała obsada, nie znajdzie się żadnego wyjaśnienia. Beznamiętna Olivia Cooke, choć tym razem nieco żwawsza niż w "Uśpionych" i "The Signal", nadal nie jest przekonująca w tym, co robi. Sztuczny strach miesza się z wymuszoną odwagą, a kamienna twarz niezależnie od otaczających zdarzeń ma grymas dramatu i rozpaczy. Podobnie Ana Coto, której bohaterka wyróżnia się wyłącznie gotyckim stylem i niespotykanymi brwiami, ma niewiele więcej do pokazania. Daren Kagasoff, Douglas Smith i Bianca Santos są tylko po to, by reżyser miał kogo zabijać na ekranie. Największym jednak zawodem była Lin Shaye, która dotychczas tworzyła wyjątkowe kreacje. Tym razem, jako Paulina Zender, która spędziła większość swojego życia w zakładzie psychiatrycznym, kompletnie się pogubiła. Jej postać jest równie nierealna i nieudolna, co duch Doris.
Podsumowując, kilka dobrych scen pokazało potencjał White'a (nawet jeśli opierał się na utartych schematach, potrafił tchnąć w nie delikatny powiew świeżości), lecz nie uratowało to całego projektu. Przez większość czasu na widzów czeka albo ckliwy dramat pełen lukrowanej sztuczności, albo kiczowata walka ze zjawą, której nie powstydziliby się twórcy serii "Strasznych filmów". Trzeba szukać dalej i, choć trochę jeszcze tytułów zostało, to czas się kończy, a zeszłoroczne "Oculus" i "Obecność" niezagrożone trzymają się twardo na podium.

niedziela, 23 listopada 2014

Grace: Opętanie (2014)


Tytuł: Grace: Opętanie (Grace: The Possession)
Gatunek: Horror
Reżyseria: Jeff Chan
Premiera: 21 października 2014 (świat)
Ocena: 3/6

Ponad 40 lat temu William Friedkin zaprezentował "Egzorcystę", ekranizację kontrowersyjnej powieści Williama Blatty'ego, zapisując się tym samym na stałe na kartach historii kina. Od tamtej pory twórcy filmów o opętaniach starali się powtórzyć sukces amerykańskiego reżysera. Wynajdując coraz to bardziej nieprawdopodobne historie (bo w końcu obraz musi być oparty na faktach!), powielając utarte schematy i - nierzadko - bawiąc widzów absurdalnymi scenami, nie udało im się choćby zbliżyć do jednego z największych klasyków kina grozy. Ponoszone każdego roku porażki nie zniechęcają jednak twórców do wypuszczania kolejnych pozycji z egzorcyzmami lub opętaniem w tytule. Z tematem postanowił zmierzyć się debiutujący za kamerą Jeff Chan. Jego "Grace: Opętanie" wyróżnia się z tłumu, czy też w nim ginie?


Po śmierci matki Grace wychowywana jest przez fanatycznie religijną babcię. Gdy dziewczyna wyprowadza się z domu i udaje się do college'u, zaczyna miewać straszne wizje i koszmary. Po incydencie na jednej z imprez, babcia wypisuje ją ze szkoły i zabiera z powrotem do domu. Jest już jednak za późno, a złe moce zdobywają coraz większą władzę nad nieświadomą Grace. Jedynym ratunkiem dla dziewczyny są egzorcyzmy.


Ostatnimi czasy modne w horrorach stało się kamerowanie wszystkich zdarzeń amatorskim sprzętem. Jeff Chan poszedł znacznie dalej i całą historię przedstawił... oczami głównej bohaterki (a raczej demona, który ją opętał). Zabieg odważny, wymagający dbania o szczegóły, ale jednocześnie oryginalny i niespotykany. Trzeba przyznać, że w przypadku licznych, podobnych tematycznie tytułów, taki sposób "prezentacji" przykuwa uwagę i wyróżnia. Jak na debiutanta, Chan radzi sobie naprawdę dobrze i, pomijając kilka drobnych wpadek, film oglądany oczami głównej bohaterki wypada bardzo naturalnie. Reżyserowi udaje się też gdzieniegdzie widza zaskoczyć, a mroczny klimat, jaki panuje w domu Helen, potrafi trzymać w napięciu. Niestety, Chan poległ na tym samym, co jego liczni poprzednicy, począwszy od Friedkina - w momencie, gdy do głosu dochodzi demon, film zamienia się w komedię. Friedkin jednak potrafił tak manewrować klimatem, że w ostatecznym rozrachunku wyszedł z tej walki obronną ręką. Chanowi zabrakło tego doświadczenia. Wszystko zaczyna się psuć, gdy będąca dziewicą główna bohaterka kusi młodego księdza (notabene, który nieudolnie się opiera). Później mamy już równię pochyłą, po której z prędkością światła stacza się zbudowany uprzednio klimat, a w jego miejsce zjawia się fabularnie podziurawiona historia z magicznymi egzorcyzmami w tle. Film przecieka Chanowi między palcami, by ostatecznie rozlecieć się na zakończeniu i pozostawić po sobie spory niesmak. Wielka szkoda, bo film zapowiadał się naprawdę dobrze.


Duże wyzwanie stanęło przed Alexią Fast, odtwórczynią głównej roli. Jako "żywa kamera" rzadko kiedy pojawia się na ekranie, więc jedynie głos i drobne gesty mogły posłużyć jej do odegrania wszelkich emocji - i, trzeba przyznać, całkiem nieźle sobie z tym poradziła. Alan Dale (znany głównie z serialu "LOST: Zagubieni") niewiele miał do pokazania i też nadzwyczaj się nie wysilał, by wyjść przed szereg i dać się zapamiętać. Podobnie Joel David Moore, który przed kamerą wypada wyjątkowo sztywno. Po raz kolejny najbardziej daje o sobie znać Lin Shaye ("Naznaczony", "The Signal"), tym razem jako fanatyczka religijna, mocno przypominająca słynną rolę Piper Laurie w "Carrie" z 1976 roku.
Podsumowując, film Chana to obraz, jakich wiele, choć wyróżniający się sposobem pokazania historii. Na niewiele to się zdało, bo debiutujący za kamerą reżyser nie poradził sobie z utrzymaniem klimatu - problemem, z którym przegrało wielu twórców kina grozy (nie tylko tych o opętaniu). Do obejrzenia na raz i wrzucenia do jednego worka z pozostałymi tytułami. Jestem tylko ciekaw, kiedy twórcy porzucą amatorskie kamery na rzecz "oczu bohaterów", bo to, że porzucą, jest niemalże pewne.

piątek, 21 listopada 2014

Bobry zombie (2014)


Tytuł: Bobry zombie (Zombeavers)
Gatunek: Horror/Komedia
Reżyseria: Jordan Rubin
Premiera: 19 kwietnia 2014 (świat)
Ocena: 1/6

Twórcy horrorów wielokrotnie udowadniali, że nie ma w tym gatunku rzeczy niemożliwych. W szczególności upatrzyli sobie świat zwierząt, które, po uprzednim zmodyfikowaniu, dokonują rzezi na ekranie. Mieliśmy już do czynienia z gigantycznymi anakondami, zmutowanymi pająkami, krwiożerczymi ptakami, morderczymi pszczołami, wściekłymi psami, eksperymentalnymi nietoperzami, przerażającymi piraniami i zabójczymi ryjówkami. Przyszedł w końcu czas na Bogu ducha winne bobry - i to nie byle jakie, bo bobry zombie! Już sam tytuł debiutanckiego filmu Jordana Rubina powala na łopatki. Czy to kino klasy B ma w sobie cokolwiek, czym może się obronić?


Po tym, jak Jenn zrywa ze swoim chłopakiem, Samem, przyjaciółki zabierają ją na "babski wypad" nad jezioro. Mają zamiar odpocząć od cywilizacji i codziennych problemów. Pierwszego wieczoru niespodziewanie zjawiają się ich partnerzy. Jenn z początku nie jest zachwycona wizytą Sama, lecz ulega namowom przyjaciółek, by chłopacy zostali. Nie spodziewają się, że z początku sielankowy wypad, pełen alkoholu i seksu, zmieni się w ich najgorszy koszmar.


Ja rozumiem, że kino klasy B rządzi się własnymi prawami. W szczególności niskobudżetowe kino klasy B. W tym przypadku jednak Rubin posunął się stanowczo za daleko. Pod względem fabuły, która okazała się być połączeniem taniego kina gore z tandetną podróbką tekstów z "American Pie", film ledwo trzyma się kupy. Słaby scenariusz reżyser starał się przesłonić półnagimi aktorkami, te zaś starał się przyćmić wątpliwym humorem o seksie. Gdyby tego było mało, efekty specjalne w tym filmie przypominają kino sprzed ponad 50 lat. Tytułowe bobry są tak naturalne, jak futrzane manekiny na kijach w "Zabójczych ryjówkach" z 1959 roku. Motywy kina gore, jak rozpruwane flaki, czy wyjadanie twarzy (żywcem!), nie ruszą nawet najdelikatniejszych widzów. Rubinowi marzyło się chyba powtórzenie "sukcesu" (o ile można to tak nazwać) "Piranii 3DD", jednakże na filmie Johna Gulagera można się było chociaż czasami uśmiechnąć. Tutaj powodów do śmiechu można ze świecą szukać, a jedynym momentem, kiedy usta delikatnie drgną jest końcówka, tzw. "making-of". Na całe szczęście, twór Rubina trwa niewiele ponad godzinę, więc przy odpowiednio silnej woli udaje się wytrzymać do napisów końcowych.


Po kinie klasy B nie spodziewałem się wybitnego kunsztu aktorskiego, ale w tym przypadku obsada przypomina największy zlot drewnianych postaci, jakie dotychczas widziałem. Gwiazda Disneya, Hutch Dano, chciał iść śladami poprzedników i odciąć się od lukrowanej szuflady macierzystej wytwórni. Nie jestem do końca pewien, czy udział w tego typu produkcji to był strzał w dziesiątkę, bo bardziej przypomina to wyuzdaną karierę Miley Cyrus, aniżeli zdobywanie aktorskiego doświadczenia jak Zac Efron. Jake Weary robi sztuczny tłum na ekranie, a Peter Gilroy w roli wygadanego Bucka usilnie stara się być zabawny, lecz na staraniach się kończy. Z żeńskiej części obsady wyróżnia się Cortney Palm - i to tylko dzięki paradowaniu toples w kilku scenach. Sztuczną grą dorównuje koleżankom z planu - posiadaczce jednego wyrazu twarzy Lexi Atkins i niespotykanie drewnianej Rachel Melvin.
Podsumowując, poza tym, że bobry dołączyły do grona zmodyfikowanych zwierząt w horrorach, Jordan Rubin nie zrobił nic. Przy tak wątpliwej reżyserii, przyprawiających o ból oczu efektach, fabularnej nicości i aktorskiej amatorszczyźnie, nawet najwięksi miłośnicy kina klasy B mogą poczuć się rozczarowani. "Bobry zombie" to tytuł, który powinno się omijać szerokim łukiem.

środa, 19 listopada 2014

Podaj mi dłoń (2008)


Tytuł: Podaj mi dłoń (Donne-moi la main)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Pascal-Alex Vincent
Premiera: 19 listopada 2010 (Polska), 27 listopada 2008 (świat)
Ocena: 5/6

Kino drogi jest kinem specyficznym i zdecydowanie trudnym, zarówno dla twórców, jak i dla odbiorców. Te filmy nie charakteryzują się wartką akcją ani prostą problematyką. Tu widz musi się wysilić, by z przedstawionego obrazu, strzępów rozmów i reżyserskich wskazówek odczytać całe przesłanie. Jako przykłady można podać dwa skrajne przypadki - genialny "Wszystko za życie" Penna i rodzimą produkcję, niezbyt udaną i trafioną, "Baby są jakieś inne" Koterskiego. W którym kierunku poszedł Pascal-Alex Vincent we francusko-niemieckiej produkcji "Podaj mi dłoń"?


Quentin i Antoine to osiemnastoletni bliźniacy, którzy pewnego dnia uciekają z domu ojca, by piechotą i stopem dostać się do Hiszpanii na pogrzeb matki.. Ich podróż pełna jest przygodnych znajomości, a także licznych, braterskich konfliktów. Pewnego dnia zatrudniają się przy żniwach, by zarobić na dalszą drogę. Podczas wieczoru jeden z braci odkrywa tajemnicę drugiego, co prowadzi do kłótni i rozłąki. Dotarcie do celu staje pod wielkim znakiem zapytania.


Vincent jest mistrzem w ukazywaniu krajobrazu. Towarzysząca w podróży braciom natura odgrywa tutaj trzeciego bohatera - raz świadka wydarzeń, a raz narratora. Jednocześnie, reżyser nie przytłacza przyrodą i nie stara się przesłonić opowiadanej historii. Historii, która nie należy ani do najprostszych, ani do najbardziej oczywistych. Motyw przewodni podróży dwójki braci - pogrzeb matki - wydaje się zwyczajny. Okazuje się, że ten ledwie wytłumaczony fragment jest jedynie motorem napędowym do przemiany bohaterów, poznania samych siebie i okiełznania własnych demonów. Jednak główną szpilą, którą reżyser wbija w ogólną koncepcję widza, jest rozmowa w pociągu jednego z braci z nieznajomą kobietą, rzucającą absolutnie nowe światło na prezentowaną historię. Idąc tym torem, "Podaj mi dłoń" to nie tyle opowieść o bliźniakach, ale o dwóch przeciwnych stronach charakteru jednej osoby. Bracia - identyczni z zewnątrz, skrajnie różni wewnątrz - stanowią perfekcyjną metaforę walki ze swoim "ja" i morałem, że taka walka nie może wyłonić zwycięzcy. Należy się pogodzić z własnym dualizmem, podać sobie tytułową dłoń i stawić czoło przeciwnościom. Vincent trochę szokuje, trochę zaskakuje, ale przede wszystkim moralizuje i edukuje. Film, mimo gatunku, który potrafi się dłużyć i nużyć, wciąga swoją tajemniczością, niedopowiedzeniami i otwartością interpretacji.


Kino drogi to nie tylko wyzwanie dla reżysera, ale i aktorów, na barkach których spoczywa ciężar całego projektu. Bracia Carril, Victor i Alexandre, z którymi Vincent miał już okazję współpracować, spisują się naprawdę dobrze. Choć zdarzyły im się wpadki i widać delikatne warsztatowe braki, to jak na takie trudne przedsięwzięcie spisali się na medal. O pozostałej obsadzie nie można wiele powiedzieć, bo bracia Carril wiodą prym praktycznie w każdej scenie.
Podsumowując, film Vincenta to kino drogi z prawdziwego zdarzenia - specyficzne, trudne, niejednoznaczne. Dla jednych będą to cechy nie do przeskoczenia i zrezygnują z seansu w pierwszych dziesięciu minutach. Reszta "Podaj mi dłoń" zapamięta na długo, a mnogość interpretacji zapewni temat do rozmów na wiele godzin.

niedziela, 16 listopada 2014

Strażnicy Galaktyki (2014)


Tytuł: Strażnicy Galaktyki (Guardians of the Galaxy)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: James Gunn
Premiera: 1 sierpnia 2014 (Polska), 21 lipca 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Marvel idzie za ciosem. Kolejne części X-Menów i Avengersów wytwórnia rozplanowała na następne kilka lat. Nie poprzestaje jednak tylko na tym i na duży ekran przenosi, co tylko się da (chociażby na przyszły rok zapowiedziany jest "Ant-man"). "Strażnicy Galaktyki" to trzecia, po "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" i "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", marvelowska produkcja 2014. Za sterami kamery James Gunn ("Świt żywych trupów", "Scooby-Doo"). Jak na tle licznej konkurencji wypadła adaptacja tego komiksu?


Będąc dzieckiem, Peter Quill został porwany z Ziemi przez statek kosmiczny. Wiele lat później, podczas jednego ze zleceń, wykrada tajemniczą kulę. Okazuje się, że artefaktem zainteresowani są jego dawni kompani, możni i ekscentryczni kolekcjonerzy, a także siejący postrach we wszechświecie Ronan. Uciekając przez łowcami nagród - Rocketem i Grootem - oraz wysłanniczką Ronana, Gamorą, wpada w ręce policji i wraz z nimi trafia do więzienia. Tam poznają potężnego Draxa i zawiązują wątpliwy sojusz - Gamora chce sprzedać kulę i podzielić się z pozostałymi sowitą nagrodą, zaś Drax pragnie zemsty na Ronanie, który zabił jego rodzinę. Dzięki sprytnemu planowi Rocketa udaje im się uciec z więzienia. Niestety, sprawy przestają układać się tak, jak powinny, a w rękach Petera i jego towarzyszy spoczywają losy całej Galaktyki.


Po niedawnym seansie "Wojowniczych żółwi ninja" byłem przekonany, że ten rok nie przyniesie filmu bardziej bogatego w akcję i niesamowite efekty specjalne. Film Gunna nie dość, że przebija jego wcześniejsze, nieudane produkcje, to serwuje widowisko, przy którym reszta filmów akcji/s-f i tegoroczne marvelowskie twory zostają daleko w tyle. "Strażnicy Galaktyki" to kino, w którym odnajdą się zarówno młodsi, jak i ci starsi widzowie. Na tych pierwszych czeka sporo akcji, graficznych upiększeń i niewymagająca fabuła, dla tych drugich - soczysty żart, ironia w każdym calu i perfekcyjna podróż w czasie do klasyków gatunku z lat 80-tych. W tym ostatnim pomaga świetnie oddająca klimat "tamtych czasów" muzyka, puszczana z walkmana głównego bohatera. Kolejne piosenki służą reżyserowi jako idealny "narrator", dosadnie komentujący mające miejsce na ekranie sytuacje. Dopracowane dialogi, cięte riposty i sytuacyjne żarty spowodują, że tylko osoba kompletnie pozbawiona poczucia humoru nie zaśmieje się choć raz podczas tego dwugodzinnego seansu. "Strażnicy Galaktyki" to rozrywka najwyższych lotów, gdzie słowo "nuda" zostało skutecznie wykreślone ze słownika.


Przewrotnym zabiegiem obsadowym było umieszczenie dwóch najsłynniejszych nazwisk produkcji - Coopera i Diesela - wyłącznie w roli głosu, podkładanego do komputerowych postaci. I, co najciekawsze, to właśnie ci bohaterowie skradają cały film. Rocket (Cooper) wypada tak genialnie, jak Osioł ze "Shreka" z głosem Stuhra. Groot, będący połączeniem humanoida z drzewem i powtarzający ciągle jedno zdanie, jest chodzącym żartem samym w sobie (zarówno jako postać, jak i metafora umiejętności aktorskich Diesela). Na drugim planie - o dziwo - znajduje się główny bohater, w którego wciela się Chris Pratt. Wypada całkiem dobrze, tylko czasami za bardzo próbuje skopiować Hana Solo Forda. Zoe Saldana przypomina niegrzeczną wersję swojej Neytiri z "Avatara", zaś Dave Bautista udowadnia, że nie jest tylko biegającą kupą mięśni i robi wszystko, by nagła przemiana jego bohatera wypadła jak najbardziej wiarygodnie.
Podsumowując, "Strażnicy Galaktyki" to wizualna perła okraszona nietuzinkowym żartem w wyjątkowej, muzycznej oprawie. Z niecierpliwością wyglądał będę kontynuacji, której niezaprzeczalnie można się spodziewać.

wtorek, 11 listopada 2014

Dracula Historia Nieznana (2014)


Tytuł: Dracula Historia Nieznana (Dracula Untold)
Gatunek: Fantasy/Horror
Reżyseria: Gary Shore
Premiera: 17 października 2014 (Polska), 1 października 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Choć twórcą pierwszego utworu o Dzieciach Nocy jest John Polidori, to irlandzki pisarz Bram Stoker wykreował najsłynniejszego wampira w historii - Drakulę. Po 25 latach od wydania powieści doczekano się pierwszej próby przeniesienia jej na duży ekran. Tak powstał jeden z największych klasyków kina - niemiecki "Nosferatu - symfonia grozy". Dziewięć lat później pojawił się amerykański "Książę Dracula" z niepowtarzalną (i chyba najsłynniejszą) rolą Beli Lugosi. W 1958 roku za temat wzięli się Brytyjczycy, "Horrorem Draculi" rozpoczynając serię filmów z Christopherem Lee w roli głównej. Przez lata Dracula był praktycznie wszędzie - nawet na Dzikim Zachodzie w westernie "Billy the Kid kontra Dracula". Lata 90. przyniosły słynnego "Drakulę" Coppoli i komedię "Dracula - wampiry bez zębów". Dalej twórcy prześcigali się w interpretacji bohatera książki Stokera. Do wyścigu w tym roku dołączył Gary Shore, debiutant, który za cel postawił sobie opowiedzenie historii, której jeszcze - podobno - nie znaliśmy. Czy jego wersja ma szanse mierzyć się z klasykami kina?


Po latach tureckiej niewoli, Vlad zwany Palownikiem obejmuje władzę w swoim kraju, dając poddanym dziesięć lat pokoju i dobrobytu. Wszystko ulega zmianie, gdy podczas święta Wielkiej Nocy do zamku przybywa turecka delegacja, która - poza coroczną daniną - żąda od Vlada tysiąca chłopców, którzy mają zasilić ich armię. Odmowa Vlada ściąga na jego kraj gniew Mehmeda, władcy Turków, który wypowiada Palownikowi wojnę. W akcie desperacji Vlad wyrusza do mieszkającego w pobliskich górach potwora. Dobija z nim targu, wypija jego krew i zyskuje nadludzką siłę, odporność, szybkość i... łaknienie krwi. Vlad musi pohamować swoje pragnienie przez trzy dni, w przeciwnym razie zostanie wampirem na zawsze. Gdy wydaje się, że Drakuli uda się obronić kraj i wrócić do roli śmiertelnika, sprawy zaczynają przyjmować niekorzystny obrót.


Po "Królu Arturze" i "Herculesie" mamy okazję poznać bardziej "ludzką" stronę Drakuli. I pisząc o tym nie przesadzam, bo Gary Shore z krwawego i okrutnego pierwowzoru Vlada Palownika tworzy miłującego pokój obrońcę, zdolnego do niesamowitych poświęceń dla swojego ludu. Gloryfikacja tyrana przypomina trochę stalinowską propagandę - Shore nawet z brutalnej rzezi i nabijania na pal stworzył wzniosłą ideę narodowego bohatera. Jak od strony wizualnej "Draculi Historii Nieznanej" nie można niczego zarzucić (a liczne przemiany głównej postaci w chmarę nietoperzy podczas walki są naprawdę efektowne), tak od strony fabularnej film totalnie poległ. Począwszy od starego wampira, mieszkającego w pobliskich górach (o którym wiedzą miejscowi kapłani, ale dla Vlada jego obecność jest zaskoczeniem), poprzez zbytnie uproszczenia, skróty i niepotrzebne wątki, po nadnaturalne moce samego Drakuli (przy panowaniu nad pogodą zamiana w chmarę nietoperzy wydaje się być dziecinną zabawą). Shore ma ogromny problem z wprowadzaniem kolejnych postaci - pojawiają się one znikąd, nie do końca wiadomo, kim i po co są, a ich odejście nierzadko może zostać zwyczajnie przeoczone. Reżyser imieniem najsłynniejszego wampira chciał chyba wyłącznie przyciągnąć widzów do kin, bo sam Dracula z pierwowzorem Stokera ma niewiele wspólnego. Zakończenie prawdopodobnie - o zgrozo! - zwiastuje sequel, choć, niestety, Shore pokazał, że po jego Drakuli nie można spodziewać się niczego, poza efektownym widowiskiem. To jednak stanowczo za mało, by mierzyć się z klasykami.


Największym plusem obsadowym okazuje się być polski akcent w tej amerykańskiej produkcji. Jakub Gierszał w epizodycznej roli podwładnego Mehmeda jest tak charakterystyczny, że niejednokrotnie skrada całe sceny. Żeby było ciekawiej, przyćmiewa nawet beznamiętną rolę Dominica Coopera, którego postać Mehmeda wypada po prostu tragicznie. Luke Evans natomiast przegrywa ze swoją filmową żoną, Sarą Gadon. Charles Dance, znany szerszemu gronu jako lord Tywin z "Gry o tron", w filmie Shore'a chciał chyba stworzyć uwspółcześnioną wersję Nosferatu - niestety, wypada co najwyżej komicznie.
Podsumowując, tytułowa "historia nieznana" okazała się dobrze znaną wpadką fabularną i rewelacyjnym widowiskiem wizualnym. Właśnie to ostatnie mocno dźwiga ocenę do góry i może zadowolić tych widzów, którzy liczą wyłącznie na kilka ciekawych efektów. Dla zagorzałych miłośników Drakuli, film Shore'a może okazać się ogromną pomyłką i nieporozumieniem.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Epicentrum (2014)


Tytuł: Epicentrum (Into the Storm)
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: Steven Quale
Premiera: 8 sierpnia 2014 (Polska), 28 lipca 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Kiedy mam podać przykład kina katastroficznego, bez zastanowienia przychodzi jeden z największych klasyków gatunku - zrealizowany czterdzieści lat temu, wielokrotnie nagradzany "Płonący wieżowiec" Allena i Gullermina. I choć dawniej tego typu filmy cieszyły się dużą popularnością, aktualnie jest ich, jak na lekarstwo. Na dodatek, pomimo możliwości technicznych, nie mają za wiele do pokazania, gdyż wpadają do worka produkcji niskobudżetowych. Gdy Quale zaprezentował swój najnowszy film "Into the Storm" (jakże dzielnie przetłumaczony na "Epicentrum"), miałem cichą nadzieję na wielki powrót przysłowiowej katastrofy na duży ekran. Czy reżyserowi udało się przywrócić gatunkowi dawną świetność?


Pete dowodzi grupą badaczy, którzy polują i nagrywają tornada w Stanach Zjednoczonych. Jego współpracownica, Allison, odkrywa w Silverton natężenie atmosferycznych warunków, sprzyjających powstaniu trąb powietrznych. Ich pościg za sławą i potęgą żywiołu przerośnie ich oczekiwania, gdy na niewielkie miasteczko uderzy największe od lat tornado. W tym czasie Gary, pracownik miejscowej szkoły, po ataku żywiołu będzie musiał odnaleźć syna, Donniego, który zniknął podczas zamieszek. Wraz z drugim synem, Troyem, trafią na grupę Pete'a. Razem będą musieli stoczyć walkę z potężnym tornadem, by uratować nie tylko Denniego, ale i siebie samych.


Film Quale'a ma jeden, znaczący plus - nie można się przy nim nudzić. Choć znajdą się wciśnięte na siłę momenty, w których reżyser stara się rozczulić (niepotrzebnie) widza, to nie zaburzają one głównego wątku fabuły - niszczycielskiego żywiołu. A tu Quale dał popis technicznych możliwości speców od efektów, bo tornada, od małych trąb na początku po olbrzymi huragan w finale, robią naprawdę wrażenie. Gdy jedna z trąb w pewnym momencie pochłania ogień, rozpętując wokół istne piekło, na widzów czeka wizualna ekstaza. Niestety, co dobre, szybko się kończy. Quale wprowadza jedno tornado po drugim, by zaraz, jak za odjęciem magicznej różdżki, dosłownie je rozwiać. Przez to "Epicentrum", zamiast budować napięcie i eksplodować w finale, serwuje kilkanaście mniejszych atrakcji po drodze, przerwami i postojami dziurawiąc akcję niczym ser szwajcarski. Reżyser starał się, by jego obraz był relacją uczestników zdarzenia, a widziane tornada - obrazami zarejestrowanymi przez nich samych. Motyw kompletnie poległ w obliczu wizualnego dopieszczenia, na które pokusili się graficy - raczej nikt nie uwierzy w to, że w obliczu zbliżającego się tornada żadnemu z "operatorów kamery" nie zatrzęsła się ręka, a obraz jest piękny i przejrzysty. W dodatku, Quale nie pokusił się na żadną większą inwencję ponad przekopiowanie utartych schematów i motywów. Jeżeli jeden z synów oddziela się od reszty, na bank wpadnie w tarapaty; jeżeli jeden z kamerzystów ma wątpliwości i niemalże siłą przekonują go do pozostania, to na pewno nie czeka go szczęśliwy koniec; jeżeli ktoś jest nastawiony tylko na zysk, pod koniec musi poświęcić życie w imię wyższych wartości. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność, przez co produkcja Quale'a przypomina pozszywany efektami specjalnymi zlepek ostatnich kilkudziesięciu lat kina katastroficznego. Rozumiem, że w tym gatunku nie stworzy się całkiem nowej fabuły (zresztą, nie o to tutaj chodzi), ale żywa kalka upiększona umiejętnościami grafików to trochę za mało, by "Epicentrum" zapadło w pamięci na dłużej.


Wśród rozkołysanych drzew, latających pojazdów i tańczących po ulicach tornad, obsada aktorska wypada wyjątkowo... sztywnie. Gwiazda "Hobbita", Richard Armitage, o niebo lepiej spisuje się wymachując toporem, aniżeli w roli twardego ojca, który w obliczu kataklizmu przechodzi wewnętrzną przemianę. Jeszcze gorzej wypada Sarah Wayne Callies, znana ze "Skazanego na śmierć" i "The Walking Dead". Stoi w rozkroku między tęskniącą za córką matką a odważną badaczką - w efekcie nie stoi nigdzie i służy chyba jedynie jako przykład zachowania parytetów. Jedynym, który jakoś tam się wyróżnia z tłumu, jest Max Deacon, którego bohater z nieśmiałego fajtłapy zmienia się w rycerskiego wybawcę i zarazem jest jedyną postacią, z którą - choć na chwilę - widz może uzyskać jakąkolwiek więź w tym widowisku marionetek.
Podsumowując, "na bezrybiu i rak ryba", więc miłośnicy kina katastroficznego po wieloletnim wyposzczeniu znajdą w "Epicentrum" w końcu coś dla siebie. Niestety, jest to tylko zaspokojenie apetytu na chwilę, a najbliższe filmowe zapowiedzi nie dają wielkich nadziei na rychłą poprawę sytuacji. Pozostaje tylko wierzyć, że kino katastroficzne z prawdziwego zdarzenia nie skończyło się na przełomie lat 80./90. i znajdą się twórcy, którzy sięgną po ten gatunek.

niedziela, 9 listopada 2014

Mercy (2014)


Tytuł: Mercy
Gatunek: Horror
Reżyseria: Peter Cornwell
Premiera: 7 października 2014 (świat)
Ocena: 3+/6

Dotychczas Stephen King słynął nie tylko z wciągających powieści i opowiadań, ale również z wyjątkowego szczęścia do ich ekranizacji. Niezwykle wierne "To", niepowtarzalnie zagrane "Lśnienie" i genialnie odtworzona "Misery" to jedne z licznych tytułów, które z sukcesem udało się przenieść na duży ekran. Ostatnio, po niepotrzebnie zrealizowanym remake'u "Carrie", dobra passa Kinga została zachwiana. Czy Peter Cornwell, reżyser "Udręczonych" i serialu grozy "Hemlock Grave", przywrócił ją na dobry tor?


George jest bardzo związany ze swoją babcią, Mercy. Gdy ta dostaje udaru i wymaga stałej opieki, chłopiec pierwszy chce jechać jej pomóc. Wraz z matką i starszym bratem wprowadzają się do Mercy, by się nią opiekować. Pewnego dnia podczas porządków George znajduje w podłodze skrytkę, a w niej tajemniczą księgę. Okazuje się, że Mercy jest czarownicą i wiele lat temu oddała się we władanie złym mocom. George stara się uratować swoją babcię. Nie wie jednak, że gra toczy się nie o życie Mercy, lecz o jego własne.


Nie jest łatwo z krótkiego opowiadania stworzyć pełnometrażowy film (choć przykład Petera Jacksona, który z dwustu stron "Hobbita" wyprodukował trzy prawie trzygodzinne obrazy, pokazuje, że w kinie nie ma rzeczy niemożliwych). Twórca "Udręczonych" nie miał problemu z budową klimatu. Stary dom na odludziu, dziwnie zachowująca się starsza pani i młody chłopiec, który widzi duchy - mamy wszystko, co potrzebujemy do przyprawiającego o gęsią skórkę horroru. Niestety, Cornwell nazbyt rozwałkował całą historię. Choć film ma dobry start, to na "coś więcej" widz musi poczekać niemalże do samego końca. Pomiędzy początkiem a finałem reżyser niemiłosiernie przedłużał, przedstawiając swoich bohaterów, łączące ich relacje, wujków, ciotki i sąsiadów, a także powoli odkrywając rodzinną tajemnicę. Taki zabieg uraczymy w niejednym horrorze, jednakże w większości przypadków twórcy przeplatają wątki z chwilami grozy, gdzie nagle gaśnie światło, coś gdzieś skrzypi lub pojawiają się niewyjaśnione cienie i dźwięki. Cornwell absolutnie z tego zrezygnował i na parę strasznych momentów każe długo czekać, przez co można zapomnieć, że w końcu ogląda się horror, a nie pewnego rodzaju mroczne fantasy. Niestety, po tych kilku dobrych chwilach następuje finał, który wyszedł reżyserowi iście zabawnie i przez to rozładowuje całe, cudem wykreowane napięcie. Niestety, ale proza w tym przypadku znowu góruje nad ekranizacją, a dobra passa Kinga nie wróciła na odpowiednie tory.


Trzeba jednak zaznaczyć, że dużym plusem "Mercy" jest jej obsada. Shirley Knight świetnie spisuje się jako tytułowa bohaterka, nie mając problemu z przyjmowaniem kilku skrajnych postaw w jednym filmie. Równie wiarygodnie i dobrze przed kamerą spisuje się Chandler Riggs. Gwiazdor "The Walking Dead" miał na swoich barkach ciężar udźwignięcia całej produkcji i naprawdę podołał zadaniu. Grając pierwsze skrzypce pokazał, że to nie babcia jego bohatera jest główną postacią "Mercy", lecz on sam i jego przemiana z nieśmiałego, bitego przez kolegów chłopca w rezolutnego, odważnego i walczącego o swoje nastolatka.
Podsumowując, jako horror film Cornwella nie spełnia oczekiwań, jednakże jako lekki obraz do obejrzenia w wolny wieczór sprawdza się całkiem dobrze. Historia potrafi wciągnąć, a klimat przypomina gdzieniegdzie starą, dobrą szkołę. Choć "Mercy" do poprzednich ekranizacji Kinga daleko, to "nie taki diabeł straszny, jak go malują".

środa, 5 listopada 2014

Wezwanie (2014)


Tytuł: Wezwanie (The Calling)
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Jason Stone
Premiera: 5 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 4-/6

W świetnym thrillerze sądowniczym "Diabelska przełęcz" Egoyan zebrał sporą listę znanych nazwisk, które przyciągnęły widzów do mało znanego tytułu. Tym tropem postanowił pójść Jason Stone i do swojego pełnometrażowego debiutu zgarnął jeszcze większą aktorską śmietankę. Czy "Wezwanie" oferuje sobą coś więcej, niż kilka znanych nazwisk?


Hazel Micallef jest dobrą panią inspektor, mieszkającą z matką i nie stroniącą od alkoholu. Pewnego dnia dostaje wezwanie do domu sąsiadki, która od pewnego czasu nie dawała rodzinie znaku życia. Na miejscu Hazel zastaje makabryczną scenę - będąca przyjaciółką jej matki sąsiadka nie żyje, a ktoś z chirurgiczną precyzją poderżnął jej gardło. Wkrótce okazuje się, że jest to jedna z wielu ofiar seryjnego mordercy. Inspektor Hazel stara się odkryć motyw zabójcy, by uchronić jego kolejne potencjalne ofiary.


Stone'owi udaje się przez większość filmu utrzymać zarówno napięcie, jak i zaciekawić widza. Wolno odkrywana tajemnica, skrupulatnie znajdowane i łączone elementy układanki nadają całej historii dodatkowego smaku. Nie jest to film z cyklu "dużo akcji, dużo strzelanin", lecz detektywistyczna gra zabójcy z panią inspektor. Gdy w pewnym momencie reżyser odkrywa główną kartę i zdradza twarz mordercy, wydawać by się mogło, że nie zostało już nic do opowiedzenia. Bardzo mylne wrażenie, bo Stone ma jeszcze kilka asów w rękawie. I choć w pewnym momencie "Wezwanie" za bardzo zaczyna być inspirowane mistrzowskim "Siedem" Finchera, to największym grzechem reżysera okazuje się finał całej historii. To, co udało się zbudować w pierwszej części filmu, rozpada się momentalnie i zostaje zastąpione przez przewidywalną do bólu fabułę, przy zakończeniu której ma się ochotę powiedzieć "wiedziałem, że tak będzie". W dodatku ostatnia scena, nadająca całemu krwawemu rytuałowi nadnaturalny wydźwięk, była absolutnie niepotrzebna i psuje resztki klimatu, które do niej dotrwały. Zabrakło Stone'owi doświadczenia - mając do dyspozycji naprawdę dobry materiał na film i dysponując doświadczoną obsadą, nie potrafił w pełni wykorzystać potencjału swojej produkcji.


Zdobywczyni Oscara Susan Sarandon wypada naprawdę dobrze. Tak doświadczona aktorka nie miała większych problemów, by wskoczyć w skórę uzależnionej od leków przeciwbólowych i alkoholu błyskotliwej pani inspektor. Wtóruje jej inna zdobywczyni Oscara, Ellen Burstyn - istna kobieta o stu twarzach, dla której nie ma ról niemożliwych. Choć w "Wezwaniu" nie miała za wielkiego pola do popisu jako matka głównej bohaterki, to wielokrotnie skradała sceny i ujęcia, dzięki czemu jej postać była bardziej wyrazista, niż innych osób, mających więcej miejsca w scenariuszu. Christopher Heyerdahl przypomina fanatycznie religijnego Marcusa Volturi ze "Zmierzchu" - wiecznie z tą samą miną cierpiętnika. W miarę dobrze sprawdza się Topher Grace, choć reżyser niepotrzebnie na siłę starał się zrobić z niego zniewieściałą wersję detektywa Millsa z "Siedem". Donald Sutherland definitywnie jest w tym filmie wyłącznie po to, by być - przy pozostałych wypada zdecydowanie najsłabiej.
Podsumowując, ciekawy pomysł, dobra obsada, lecz zawiodła trochę strona realizatorska, gdzie widać ewidentny brak doświadczenia reżysera. Mimo wszystko, jako debiut wypada całkiem nieźle i całkiem przyjemnie się go ogląda. Kto wie, może Stone przy kolejnych produkcjach jeszcze pokaże, na co go naprawdę stać - oby tylko w pozytywnym sensie.

wtorek, 4 listopada 2014

Musimy porozmawiać o Kevinie (2011)


Tytuł: Musimy porozmawiać o Kevinie (We Need to Talk About Kevin)
Gatunek: Dramat/Psychologiczny
Reżyseria: Lynne Ramsay
Premiera: 13 stycznia 2012 (Polska), 12 maja 2011 (świat)
Ocena: 6/6

Mało kto może kojarzyć, że Macaulay Culkin wsławił się nie tylko rolą w nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat powtarzanym w każde święta filmie "Kevin sam w domu". Do jednej z jego najlepszych (i chyba jedynej niekomediowej) postaci należy Henry Evans, główny bohater filmu Josepha Rubena "Synalek". To właśnie tam pod niewinną miną małego chłopca skrył się sadystyczny zbrodniarz, a role Culkina i Elijaha Wooda zapadły w pamięci na lata. Podobny, lecz bardziej "dojrzały" temat wybrała Lynne Ramsay. Czy jej obraz również pozostanie w pamięci na dłużej?


Kiedy Eva zachodzi w ciążę, nie wie jeszcze, że jej przyszłe dziecko stanie się jej największym koszmarem. Kevin to z pozoru miły, spokojny, małomówny chłopiec. Jednakże, pod tą maską uroczej obojętności kryje się pozbawiona uczuć istota, której demoniczną naturę dostrzega tylko matka. Nikt niestety nie podziela obaw Evy co do syna - wszyscy uważają, że przesadza i jest przewrażliwiona. Gdy okazuje się, że kobieta miała rację, jest już za późno.


Choć można dostrzec inspiracje filmem Rubena, to Ramsay całą fabularną konstrukcję, od małych gestów po wielkie czyny, zbudowała od podstaw. Daje nam przekrój osobowościowy kilku różnych od siebie postaci, jednakże skupia się głównie na zachwianej relacji między matką a synem. To tutaj dostrzegamy największe psychologiczne starcie bohaterów. To tutaj Kevin wystawia swoją najcięższą artylerię, by doszczętnie zniszczyć i tak już zachwianą emocjonalnie Evę. To tutaj ma miejsce fenomenalna gra masek, gdzie pod warstwą obojętności kryją się dwie skrajne postaci - jedna pełna czuć do otoczenia, druga - sadystycznej wendety przeciw światu. Takie starcie nie może skończyć się dobrze i nie wyłoni wygranych i przegranych - tu mogą być wyłącznie przegrani. Sama fabuła, jakby ją poskładać z chaotycznej opowieści w chronologiczną całość, byłaby przewidywalna i nużąca. Na szczęście, reżyserka prowadzi narrację tak, że ciężko oderwać się od ekranu. Sposób opowiadania historii przywodzi na myśl jeden z najlepszych thrillerów ostatniej dekady - "21 gramów". Chronologia wydaje się być wyrazem obcym w słowniku Ramsay, a widz zmuszony jest oglądać wszystko uważnie i skrupulatnie zbierać strzępy wątków, by nie zagubić się w czasowym kontinuum. Reżyserka perfekcyjnie skacze między czasem teraźniejszym a retrospekcjami (i retrospekcjami retrospekcji), by prostą historię wrzucić w wir nieokiełznanego chaosu, intrygującego na równi z bohaterami. Dużym plusem są dialogi, fragmenty rozmów przerywane niedomówieniami, które na stałe wypalają piętno w pamięci widza, fascynując i przerażając jednocześnie. "Musimy porozmawiać o Kevinie" to nie tylko głośna przestroga, lecz mroczna wizja teraźniejszości, gdzie w dobie popkultury i konsumpcjonizmu w ludziach rodzą się demony, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.


"Musimy porozmawiać o Kevinie" to niezaprzeczalnie popis reżyserskich umiejętności Ramsay. Niewiele jednak udałoby jej się zdziałać, gdyby nie duet Tildy Swinton i Ezry Millera. Ta dwójka na ekranie kreuje tak wyjątkowo wyrazistych bohaterów, że reszta obsady mogłaby praktycznie nie istnieć. Oni nie muszą dużo mówić, by każda scena z ich udziałem była wyjątkowa i dostawała dodatkowego wydźwięku, a jeżeli już mówią, to każde słowo nadaje głębszy sens całej historii. To oni napędzają klimat, emocje i psychologiczną dramaturgię całego filmu.
Podsumowując, choć "Synalek" Rubena wywoływał delikatnie lepsze wrażenie, to obok filmu Ramsay nie da się przejść obojętnie. Reżyserka stanęła na wysokości zadania, tworząc obraz, o którym długo się będzie pamiętać i o którym długo można by dyskutować. Gorąco polecam tym, którzy szukają kina ambitniejszego, niełatwego, dającego do myślenia.