piątek, 22 września 2017

To (2017)


Tytuł: To (It)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Andres Muschietti
Premiera: 8 września 2017 (Polska), 29 sierpnia 2017 (świat)
Ocena: 6/6


"The terror, which would not end for another twenty-eight years - if it ever did end - began, so far as I know or can tell, with a boat made from sheet of newspaper floating down a gutter swollen with rain." - tymi słowami Stephen King rozpoczyna jedną ze swoich najpopularniejszych i najlepszych powieści grozy w swoim niemałym dorobku. W 1990 roku "To" doczekało się całkiem wiernej ekranizacji, a wykreowany przez Tima Curry'ego Pennywise na stałe zapisał się w historii kina i popkulturze. 27 lat później "To" doczekało się remake'u, tym razem w wersji kinowej. Czy Andres Muschietti, reżyser "Mamy", podołał zadaniu i przeniósł koszmar z książkowego Derry na duży ekran?


W kanałach Derry mieszka zło w najczystszej postaci - tajemnicze To, karmiące się strachem uosobienie ludzkich lęków. Jego pierwszą ofiarą pada 6-letni Georgie, brat Billa Denbrougha. Mijają miesiące, a w mieście giną bez śladu kolejne dzieci. Tymczasem Bill nie może pogodzić się ze stratą brata i za wszelką cenę stara się dowiedzieć, co się z nim stało. Poszukiwania prowadzą jego i przyjaciół do podmiejskich kanałów, będących legowiskiem Tego. Postanawiają powstrzymać To, nim zaatakuje kolejne dziecko. Istota zna jednak ich słabości i nie zawaha się przywołać najgłębiej skrywanych przez nich lęków, by ich złamać i pokonać.


"Mama" Muschiettiego zgarnęła skrajnie różne opinie, ale jednego można być pewnym - w 2013 roku była kasowym hitem, niejednokrotnie zestawianym z pierwszą częścią "Obecności". Jednakże, ekranizacja jednej z najlepszych powieści jednego z najsłynniejszych pisarzy grozy to nie lada wyzwanie. Ponadto, robiąc remake, trzeba mierzyć się nie tylko z pierwowzorem książkowym, ale i filmowym. Z taką presją i ciężarem odpowiedzialności mogłoby sobie nie poradzić wielu doświadczonych reżyserów. Muschietti, nomen omen zaczynający swoją przygodę za kamerą, zrobił coś niemalże niemożliwego. Nie dość, że jego "To" świetnie przenosi powieść na duży ekran, to jeszcze jako remake wygrywa z wizją Tommy'ego Wallace'a.


"To" nie jest horrorem, po którym należy spodziewać się budowanego skrupulatnie napięcia, czy przerażającego demona mordującego poszczególnych bohaterów na wymyślne sposoby. To film, który brutalnie wwierca się w ludzką psychikę i wydobywa na światło dzienne najbardziej skrywane lęki. Jest to film, gdzie widz boi się samego strachu, a liczne jump scares stanowią wyłącznie dodatek. Psychodeliczne sceny tworzą zamęt, zacierając granice między fikcją a światem rzeczywistym. Muschietti bawi się konwencjami, łączy nostalgię z rasowym slasherem, stawia dziecięcą niewinność przeciwko brutalności świata. Wszystko dopracowane jest w najmniejszych detalach, od drobnych ujęć i gestów po epickie sceny, ruchy kamery, czy muzykę. Każda z postaci jest przemyślana i odpowiednio zarysowana, przez co bez problemu udaje się utworzyć więź z widzami. I, na domiar wszystkiego, Pennywise - jeszcze groźniejszy, jeszcze straszniejszy, jeszcze bardziej groteskowy i przerażający. Krótko mówiąc: istny majstersztyk!


Jednakże, film nie wywarłby takiego wrażenia, gdyby nie aktorzy. Okazało się, że i tu zadbano o najdrobniejsze detale. Obsada to kolejny doskonale pasujący element tej skomplikowanej układanki. Młodzi aktorzy - bez wyjątku - spisują się na medal. Widząc ich na ekranie ma się wrażenie, że bohaterowie żywcem zostali wyciągnięci z książki. Na specjalne wyróżnienie zasługuje jednak starszy członek ekipy - Bill Skarsgård (tak, tak, z tych Skarsgårdów!). Udało mu się doskonale odwzorować postać Pennywise'a, demonicznego klauna, którego samo pojawienie się na ekranie powoduje szybsze bicie serca. Choć, tak jak nie powinno się porównywać skrajnie różnych kreacji Jokera Nicholsona i Ledgera, tak nie porównywałbym Skarsgårda do Curry'ego. Obaj panowie przedstawili inne oblicze Tego, każde na swój sposób unikatowe i równie przerażające. Mówiąc kolokwialnie, Bill Skarsgård odwalił kawał dobrej roboty - i chwała mu za to!


Podsumowując, zło w Derry budziło się co dwadzieścia siedem lat. "To" Muschiettiego pojawiło się dwadzieścia siedem lat po telewizyjnej premierze obrazu Wallace'a. I straszy jeszcze bardziej! Tegoroczne "To" można zaliczyć do jednej z najlepszych ekranizacji prozy Stephena Kinga. Pozycja niezaprzeczalnie obowiązkowa nie tylko dla miłośników książkowego pierwowzoru. Strasznie polecam!

poniedziałek, 11 września 2017

Annabelle: Narodziny zła (2017)


Tytuł: Annabelle: Narodziny zła (Annabelle: Creation)

Gatunek: Horror
Reżyseria: David F. Sandberg
Premiera: 11 sierpnia 2017 (Polska), 19 czerwca 2017 (świat)
Ocena: 4+/6


Po sukcesie Marvela, coraz więcej wytwórni dąży do tego, by stworzyć nowe, rozbudowane uniwersa, mniej lub bardziej spajające liczne filmy w jedno. DC Comics na biegu zbudować to, co Marvel buduje od lat. Warner Brothers zabrało się za Uniwersum potworów, zapowiadając kolejne filmy z Godzillą i King Kongiem. Kino grozy nie mogło pozostać obojętne i tak oto na naszych oczach rozbudowuje się tzw. Uniwersum Conjuring. Czy sequel nieudanej "Annabelle" ma szansę na uratowanie tej podupadającej serii filmów?


Samuel Mullins jest znanym lalkarzem w niewielkiej miejscowości. Wraz z żoną i córką wiodą spokojne i szczęśliwe życie. Radość kończy się, gdy ich córka ginie w tragicznym wypadku. Mija wiele lat. Domu Mullinsów przybywa siostra Charlotte i dziewczynki z sierocińca, który został zamknięty. Dla wszystkich ma to być szansa na nowe życie. Okazuje się, że państwo Mullins skrywają mroczną tajemnicę, a zło, które przyzwali wiele lat temu, powróciło.


Davidowi Sanbergowi, reżyserowi słabego "Lights Out", udała się sztuka iście niemożliwa. Stanął za kamerą sequela jednej z największych komedii kina grozy ostatnich lat i stworzył... horror na wysokim poziomie! Tak, tak, kontynuacja "Annabelle" podnosi poziom upadającego Uniwersum Conjuring - i to dość wysoko. Działa tutaj prawie wszystko: misterne budowanie napięcia, zarysowanie historii, a także nienachalne, aczkolwiek naprawdę dobre nawiązania do całej serii. Pojawienie się oryginalnej lalki Annabelle to kolejny ze smaczków i ukłon w stronę fanów.


Sanberg postawił na klasykę - w końcu co może być straszniejszego od dzieci zamkniętych w starym, skrzypiącym domu na odludziu? Dodajmy do tego dziewczęcy pokój, w którym każda zabawka potrafi przyprawić o ciarki (z domkiem dla lalek na przedzie), skrytą w sypialni żonę, która komunikuje się ze światem za pomocą dzwoneczka, czy strach na wróble, wystarczająco przerażający nawet za dnia. Do tego całkiem przemyślany scenariusz, odpowiednia gra kamerą i oświetleniem oraz dopasowany soundtrack, który świetnie podkreślał panujący klimat. Odpowiednio ważone napięcie spowoduje, że nawet najbardziej zagorzały miłośnik kina grozy może się nieraz wystraszyć. Oczywiście, nie jest to poziom, który udało się uzyskać pierwszej części "Obecności", ale jest znaczna poprawa.


Jak zwykle przy filmach, w których w rolach głównych występują dzieci, istniało pewne ryzyko, że nie uda się w pełni odtworzyć mroku prezentowanej historii. Z Talithą Bateman i Lulu Wilson nie było tego problemu. Ta pierwsza świetnie wykreowała postać Janice i jej przemianę, ta druga - mimo młodego wieku - jest już zaprawiona w bojach i w końcu dostała rolę, która pozwoliła jej się wykazać. Razem z Bateman tworzą duet, który niejednego widza przyprawi o ciarki.


Podsumowując, sequel "Annabelle" jest nieporównywalnie lepszy od pierwszej części (a to się wyjątkowo rzadko zdarza). Mam nadzieję, że jest to oznaka powrotu do formy i Uniwersum Conjuring zaserwuje nam serię naprawdę dobrych horrorów z prawdziwego zdarzenia. Nie chcę jednak zapeszać, więc pozostaje mi polecić nową "Annabelle". I cierpliwie czekać na przyszłoroczną "The Nun".

wtorek, 5 września 2017

Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)


Tytuł: Valerian i Miasto Tysiąca Planet (Valerian and the City of a Thousand Planets)

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Luc Besson
Premiera: 4 sierpnia 2017 (Polska), 17 lipca 2017 (świat)
Ocena: 2+/6



Dane DeHaan ("Na śmierć i życie", "Kronika", "Diabelska przełęcz"), Cara Delevingne ("Twarz anioła", "Papierowe miasta", "Legion samobójców") oraz Clive Owen ("Bliżej", "Ludzkie dzieci", "Sin City") pod czujnym okiem Luca Bessona ("Nikita", "Leon zawodowiec", "Lucy") i przy budżecie blisko 200 milionów dolarów - ekranizacja "Valeriana" była wręcz skazana na kinowy sukces. Tymczasem... nawet się nie zwróciła. W kinie jest przesyt ociekających efektami blockbusterów, czy może nowy film Bessona jest rzeczywiście aż tak zły?


Major Valerian i sierżant Laureline to agenci, których zadaniem jest utrzymanie porządku w galaktyce. Pewnego dnia dostają tajną misję w Mieście Tysiąca Planet - kolebce ładu, spokoju i harmonii, gdzie liczne rasy współpracują ze sobą, wymieniają się wiedzą, doświadczeniami i odkryciami, by utrzymać panujący pokój. Na miejscu okazuje się, że w samym jądrze Miasta powstała skażona strefa, której rozprzestrzenienie zagraża życiu wszystkich mieszkańców. Valerian i Laureline muszą ochronić komandora Aruna Filitta i odkryć, kto stoi za atakiem na Miasto.


Niezaprzeczalnie "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" jest nakręcony z rozmachem, który nie odstępuje hollywoodzkim produkcjom. W końcu tytuł najdroższego filmu w historii kina europejskiego do czegoś zobowiązuje. Miłośnicy efektów specjalnych będą wniebowzięci - świat Bessona aż pęka w szwach od efektów specjalnych, fajerwerków i dopracowanych wizualizacji. W "Valerianie..." rzeczywistość przeplata się z bajkowymi wymiarami, które raz przypominają utopijny raj Pandory Camerona, a raz - podrasowane kino akcji sci-fi rodem z końca poprzedniego wieku. Francuski reżyser czerpie garściami z historii gatunku i wcale się z tym nie kryje - w końcu komiksowy pierwowzór powstał jeszcze przed epoką "Gwiezdnych Wojen" i "Star Treka". Luc Besson tak dużo uwagi poświęca na stronę wizualną swojego przedsięwzięcia, że aż zapomina najważniejszym - co tak naprawdę chce przedstawić.


W teorii "Valerian..." miał być zgrabnym mariażem egzytencjalnych przemyśleń z polityczną agitacją, odzianą w hipnotyzujące efekty, z domieszką akcji, humoru, brawury, romansu i przy akompaniamencie muzyki Alexadre'a Desplata. W praktyce nowe dzieło francuskiego reżysera nie tylko powiela błędy nieudanej "Lucy", ale przypomina istną puszkę Pandory, do której ktoś dodatkowo napakował niezliczoną ilość niedokończonych pomysłów. Besson tak bardzo chce pokazać ogrom i różnorodność swojego świata, że sam zaczyna się w nim gubić. Fabuła jest nieprzemyślana, a wątki wydają się być chaotyczne: w jednym miejscu dodane niepotrzebnie, w innym - za wcześnie urwane. Zabrakło tu miejsca na odpowiednie rozrysowanie bohaterów, nakreślenie poszczególnych relacji, czy też - co najważniejsze - zawiązanie jakiejkolwiek więzi z widzem. "Valerian..." przypomina wielkanocną pisankę, pięknie przystrojoną na zewnątrz, lecz pustą w środku. Trochę mniej czasu poświęconego na odpicowanie efektów i trochę więcej na podrasowanie scenariusza i Europa doczekałaby się w końcu własnego wysokobudżetowego filmu sci-fi wysokich lotów. A tak doczekała się obrazu co najwyżej na poziomie szeregowego blockbustera.

 

Trochę dziwić może udział w takiej (nie do końca przemyślanej) produkcji Dane'a DeHaana, który na propozycje narzekać (raczej) nie może, a i warsztat ma całkiem niemały i stać go na znacznie ambitniejsze role. Jego Valerian nie jest zły - ba, to jeden z nielicznych (poza efektami) plusów filmu - ale tak napisana postać nie wymagała od 31-latka zbyt wiele wysiłku. Znacznie gorzej miała Cara Delevingne, która - i tu miła niespodzianka - bardzo dobrze wypadła jako Laureline (a przynajmniej ta Laureline według scenariusza Bessona). Najlepiej ten skrajnie różny ciężar, jaki aktorzy włożyli w swoją pracę, by tak wypaść przed kamerą, opiszą niezapomniane słowa Zofii Nałkowskiej: "Co dla jednych jest sufitem, dla innych jest podłogą". Tym samym Delevingne życzę kolejnych ról, przy których będzie mogła się powoli rozwijać, a DeHaanowi - obsadzania w znacznie ambitniejszych produkcjach.


Podsumowując, miałem nadzieję, że "Lucy" to tylko niewielkie potknięcie i Luc Besson wróci na właściwy tor. Przy "Valerianie..." wygląda to raczej na twórczy upadek z dużej wysokości, zakończony bardzo bolesnym zderzeniem z ziemią. Mam nadzieję, że w tym przypadku powiedzenie "do trzech razy sztuka" sprawdzi się i kolejna propozycja sci-fi od Bessona będzie dużo lepsza. W przeciwnym wypadku francuski reżyser trafi na półkę wraz z innymi twórcami, którzy lata świetności mają dawno za sobą.