wtorek, 30 czerwca 2015

Jurassic World (2015)


Tytuł: Jurassic World

Gatunek: Przygodowy/Sci-Fi
Reżyseria: Colin Trevorrow
Premiera: 12 czerwca 2015 (Polska), 29 maja 2015 (świat)
Ocena: 4+/6
"Jurassic Park" to jeden z najbardziej kultowych obrazów Stevena Spielberga, który doczekał się licznych nagród (w tym Oscara za efekty specjalne) i dwóch kontynuacji. Po 22 latach Colin Trevorrow zabrał nas ponownie na wycieczkę po Isla Nublar, gdzie możemy znowu stanąć oko w oko z prehistorycznymi drapieżnikami. Czy reżyser kina niezależnego poradził sobie z hollywoodzkim blockbusterem i wskrzesił magię Jurajskiego Parku?


Po latach od tragedii, na Isla Nublar ponownie rozkwita jurajski park rozrywki. Claire Dearing stara się za wszelką cenę spełnić ambicje szefa i zachcianki widzów, przywołując do życia coraz to nowsze i groźniejsze dinozaury. W laboratorium doktora Henry'ego Wu udaje im się stworzyć całkiem nowy gatunek, który niedługo ma stać się największą atrakcją parku. Na Isla Nublar przybywa jej dwóch siostrzeńców - Zach i Gray - by spędził z nią rodzinny weekend. Natłok obowiązków Claire powoduje, że chłopcy zostają pozostawieni sami sobie. Tymczasem, zmodyfikowany genetycznie dinozaur wydostaje się na wolność i zaczyna siać spustoszenie. Jedynym, który może uratować Claire, jej siostrzeńców i turystów, jest pomagający przy tresurze welociraptorów Owen Grady. Sytuacja komplikuje się, gdy do akcji wkracza armia, dowodzona przez Vica Hoskinsa.


Trevorrow już w pierwszych kilku scenach udowadnia, że jego "Jurassic World" nie będzie niczym nowym, a jedynie kopią poprzednika. Liczne odniesienia do filmu Spielberga (od wspólnych wątków po autoironiczne komentarze) pokazują, że na Isla Nublar czeka nas więcej tego samego. Trevorrow bez skrupułów korzysta z możliwości technologicznych grafików, by jego dinozaury były "jak żywe", jednocześnie starając się przesłonić ociekającą wtórnością fabułę i liczne absurdy. Do tych ostatnich zaliczyć można niezaprzeczalnie niezniszczalne szpilki głównej bohaterki, w których biega przez cały film w warunkach, jakim nie sprostałoby niejedno obuwie wojskowe. Nawet sam Trevorrow postanowił wyśmiać swój irracjonalny pomysł, robiąc zbliżenie na słynne buty podczas ucieczki przed T-Rexem.


"Jurassic World" to jednak przesiąknięte efektami widowisko, zapewniające sporo rozrywki. Trevorrow pewnie łączy akcję z budowaniem napięcia, nie przesadzając w żadną ze stron. Dwugodzinny seans mija błyskawicznie i po wszystkim pozostaje niemały żal, że znowu trzeba opuścić Isla Nublar. Wizualną całość uzupełniają naprawdę dobre efekty 3D - jest to jeden z nielicznych obrazów, gdzie trójwymiarowość nie jest tylko na papierze i warto wydać kilka złotych więcej na bilet. "Jurassic World" w dużej mierze obronił też zdobywca Oscara za "Odlot", Michael Giacchino. Choć swoją muzyką musiał mierzyć się z taką legendą, jak John Williams, to trzeba przyznać, że stanął na wysokości zadania.


Aktorsko "Jurassic World" nie przynosi żadnych niespodzianek. Chris Pratt, który po "Strażnikach Galaktyki" staje się powoli nową twarzą kina akcji sci-fi, spisuje się całkiem nieźle jako nieustraszony wybawiciel. Asystuje mu równie nieugięta Bryce Dallas Howard, której bohaterka staje na rozdrożu między pracą a rodziną (oczywiście, na szpilkach!). Vincent D'Onofrio to schematyczny przykład wojskowego, któremu ambicja przesłania rozsądny osąd sytuacji. Całkiem dobrze na ekranie radzi sobie młode pokolenie - Nick Robinson jako Zach i Ty Simpkins jako Gray. Szkoda tylko, że Trevorrow nie postawił na głębsze rozbudowanie swoich postaci (co przecież potrafi), a skupił się wyłącznie na szablonowych postawach.


Podsumowując, "Jurassic World" nie jest filmem, który da nam coś, czego jeszcze nie widzieliśmy. Jest to natomiast obowiązkowa pozycja dla wszystkich miłośników dinozaurów Spielberga i tych, poszukujących miażdżącego efektami kina akcji. Film Trevorrowa trzeba zobaczyć na dużym ekranie (i to w 3D!), więc jeśli ktoś jeszcze zastanawiał się, czy warto, niech lepiej rezerwuje termin i wyrusza do kina.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Niedokończony interes (2015)


Tytuł: Niedokończony interes (Unfinished Business)

Gatunek: Komedia
Reżyseria: Ken Scott
Premiera: 3 marca 2015 (świat)
Ocena: 2/6

Horror to nie jedyny gatunek, który w ostatnim czasie przechodzi pewien kryzys. To samo spotkało komedie, które - niestety - idą albo w kierunku przesadnie słodkich romantyzmów, albo pieprznych żartów poniżej pasa, które dawno przestały wywoływać jakikolwiek uśmiech na twarzy. Na "Niedokończony interes" zwróciłem uwagę przez Vince'a Vaughna. Choć nie jest to taki komediowy weteran, jak Seth Rogen, to jednak ma na swoim koncie kilka ciekawych ról (choćby "Polowanie na druhny"). Czy najnowszy film Kena Scotta potrafi rozbawić do łez?


Po kłótni z szefową odnośnie zarobków, Daniel rzuca pracę, by założyć własny biznes. Do swojej firmy zatrudnia emerytowanego Timothy'ego i żółtodzioba Mike'a. Po roku działalności Daniel dostaje okazję podpisania intratnego kontraktu. Wraz ze współpracownikami wyrusza do Europy, by dopiąć do końca umowę. Na miejscu okazuje się, że musi konkurować ze swoją byłą szefową. Postawiony pod ścianą nie ma zamiaru się poddawać i robi wszystko, by dostać kontrakt.


Wystarczy kilka pierwszych minut by wiedzieć, że Scott nie ma zamiaru raczyć widza niczym nowym. Jego historia i sposób jej przedstawienia to typowy szkielet komedii omyłek, gdzie nie tyle zaskakiwać może zakończenie (wiadome od początku), a perypetie głównych bohaterów. To tutaj reżyser i odpowiedzialny za scenariusz Steve Conrad mieli największe pole do popisu. Okazało się jednak, że ani jeden, ani drugi nie był do końca zdecydowany, co z "Niedokończonego interesu" ma wyjść i kto ma być jego grupą docelową. Nieudana mieszanka "Family Guy" z "Eurotripem" eksploduje w pierwszej połowie filmu, resztę pozostawiając w zwęglonych strzępach.


Scott i Conrad nie przebierają w środkach i starają się rozbawić widza wszystkim - od wyuzdanych marzeń podstarzałego męża po intelektualne zacofanie młodzieńca. Może i w filmie trafią się zabawne teksty (choćby stereotypy dotyczące Europy, Ameryki i języka niemieckiego), ale nie mają one żadnej siły przebicia. W szczególności, że reżyser nie chce wyłącznie śmieszyć, ale i pouczać. W taki oto sposób serwuje widzom słabą komedię z oklepanym dramatem, którego głównym tematem są więzi rodzinne. Cała problematyka przedstawiona jest zbyt lekko, by ktokolwiek mógł się nią przejąć. W efekcie, widza nie przyciągną ani problemy Daniela z dziećmi, ani nie poruszy walka o podpisanie kontraktu, od którego zależy przyszłość jego firmy.


To Vince Vaughn przyciągnął mnie do "Niedokończonego interesu" i - co najciekawsze - wypadł on w całej produkcji najsłabiej. Prym wiedzie tutaj Dave Franco, który rolą Mike'a pokazuje nam całkiem nową twarz, jakże odmienną od jego kreacji w "Sąsiadach", "Iluzji" czy "21 Jump Street". Udowadnia tym samym, że drzemie w nim spory potencjał i potrafi do roli włożyć sporo pracy (nawet jeśli całokształt produkcji jest na wyjątkowo niskim poziomie). Nieco gorzej, ale wciąż lepiej od Vaughna, prezentuje się Tom Wilkinson (kojarzony m. in. z roli ojca Moore'a z "Egzorcyzmów Emily Rose"). Jego postać, będąca wyważoną mieszanką szaleństwa i powagi, niejednokrotnie staje się motorem napędowym opowieści.


Podsumowując, "Niedokończony interes" to nie był najlepszy wybór. Dla Vaughna jest to na pewno jeden z najgorszych filmów w karierze, o którym każdy na jego miejscu chciałby jak najszybciej zapomnieć. Jeśli ktoś ma ochotę pośmiać się z europejskich stereotypów, lepiej sięgnąć kolejny raz po "Eurotrip", aniżeli tracić czas na wątpliwej jakości dzieło Scotta.

wtorek, 23 czerwca 2015

Furia (2014)


Tytuł: Furia (Fury)

Gatunek: Dramat/Wojenny
Reżyseria: David Ayer
Premiera: 24 października 2014 (Polska), 15 października 2014 (świat)
Ocena: 5/6

O Davidzie Ayerze zrobiło się ponownie głośno, gdy stanął za kamerą oczekiwanego przez fanów uniwersum DC Comics "Suicide Squadu". Warto jednak nadmienić, że to jednak ten pan odpowiadał za scenariusz do pierwszej odsłony "Szybkich i wściekłych" i "S.W.A.T." oraz wyreżyserował "Ciężkie czasy" i "Bogów ulicy". Po latach romansu z kinem akcji i sensacji, Ayer spróbował swoich sił z dramatem wojennym. Czy w "Furii" czuć prawdziwe kino batalistyczne, a może kicz hollywoodzkiego patosu?


Rok 1945, wojska alianckie zmierzają na Berlin. Młody Norman przez przypadek trafia do załogi doświadczonego w boju i bezkompromisowego Wardaddy'ego, dowodzącego "Furią" - jednym z nielicznych ocalałych czołgów. Po zajęciu jednego z miast, Wardaddy staje na czele niewielkiej grupy tanków, która ma wykonać tajną misję. Od jej powodzenia zależeć mogą dalsze losy alianckich wojsk, walczących na terytorium wroga.


Ayer jest tak daleki od Annauda i Baya, jak tylko się da. Zamiast serwować swój film w białych rękawiczkach, by widz mógł oglądać wojnę przez różowe okulary i w sterylnych warunkach, amerykański reżyser nie szczędzi brudu, krwi, brutalnych scen i ostrego języka swoich bohaterów. W miejsce krajobrazów, których widmo wojny jest wyłącznie malowniczym dodatkiem, Ayes prowadzi nas w sam środek piekła. Nie ma tu miejsca na litość i głoszenie wzniosłych idei, a chwila zawahania może kosztować życie towarzyszy broni. Młodzieńcza niewinność, którą uosabia Norman, szybko zostanie zderzona z bezlitosną rzeczywistością i przezeń zdeptana. Tu nie ma miejsc na kompromisy i półśrodki - życie albo śmierć, bohater lub tchórz, przyjaciel lub wróg.


Ayerowi świetnie udaje się wpleść dramatyczną więź, łączącą załogę "Furii", z licznymi walkami i batalistycznymi scenami. Dzięki temu zabiegowi, udało się uniknąć reżyserowi jakichkolwiek dłużyzn (nawet wizyta w domu dwóch Niemek przypomina siedzenie na tykającej bombie). Każdy miłośnik kina wojennego znajdzie tutaj coś dla siebie (co, najważniejsze, pozbawione będzie lukrowej otoczki grzecznego Hollywoodu). Choć razić może kilka scen, które w tym gatunku powtarzano stanowczo za wiele razy, a salwy pocisków przypominają bardziej miotacze z "Gwiezdnych wojen", aniżeli broń II WŚ, całokształt spisuje się naprawdę dobrze. Ayer potrafi porwać z miejsc, wzruszyć, zszokować i dać do myślenia - a wszystko to jeszcze zanim opadnie kurz po ostatniej bitwie.


Bohaterowie u Ayera potrafią zarówno wzbudzać sympatię, jak i antypatię (i to w bardzo krótkich odstępach czasu). Takie role nie mogły trafić do przypadkowych osób. Wybór z obsady, choć z początku mógł zaskakiwać, okazał się strzałem w dziesiątkę. Michael Peña ("Bogowie ulicy") miał w karierze swoje wzloty i upadki, ale udowodnił wielokrotnie, że jest dość wszechstronnym aktorem (co też jeszcze raz pokazuje w "Furii"). O swojej wszechstronności stara się od jakiegoś czasu przekonać Shia LaBeouf, który desperacko próbuje odczepić od siebie łatkę Sama z serii "Transformers", i - co ciekawe - całkiem mu to wychodzi. Nie wyobrażam sobie innej osoby na miejscu Coon-Assa, niż Jon Bernthal - jakby rola była pisana dla tego konkretnego aktora. Brad Pitt był największym pewniakiem i choć nie zawodzi oczekiwań, to Wardaddy niezaprzeczalnie przegrywa z Aldo Rainem z "Bękartów wojny". Największym zaskoczeniem - i do tego w pozytywnym tego słowa znaczeniu - okazał się być Logan Lerman. Dotychczas gwiazda "Percy'ego Jacksona" nie pokazywała się od najlepszej strony ("Noah", "The Perks of Being a Wallflower"). Tymczasem u Ayera dwoi się i troi, by dorównać bardziej doświadczonym kompanom na ekranie i - o dziwo - dotrzymuje im kroku.


Podsumowując, Polacy mają "Rudego", Amerykanie - dzięki Ayerowi - zyskali "Furię". Jedna z najciekawszych pozycji kina wojennego ostatnich lat. Polecam, bo jest to obraz, do którego będą wracać z chęcią nie tylko miłośnicy gatunku.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Loft (2014)


Tytuł: Loft (The Loft)

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Erik Van Looy
Premiera: 20 lutego 2015 (Polska), 14 października 2014 (świat)
Ocena: 5-/6

To, że Amerykanie uwielbiają remaki, wiadomo nie od dziś. Raz wychodzą z tego zamiłowania wersje lepsze od oryginału ("The Ring"), jak i te niezbyt udane ("Kwarantanna" na podstawie hiszpańskiego "REC"). Chyba jednak nigdy nie spotkałem się, by jakikolwiek reżyser tworzył remake swojego własnego filmu. W szczególności, że ten już takowego remake'u się doczekał. Taki właśnie jest "Loft" - nakręcony przez belgijskiego twórcę Van Looya w 2008, odtworzony w Holandii w 2010 i... ponownie nakręcony przez Van Looya, tym razem po amerykańsku. Czy trzecia wersja tej samej historii potrafi widza zaciekawić?


Pięciu przyjaciół - Vincent, Chris, Luke, Philip i Marty - wynajmuje luksusowy apartament w tajemnicy przed swoimi żonami. Tam spotykają się z kochankami, czując się zupełnie bezkarni. Każdy z nich posiada jeden z pięciu kluczy do apartamentu i zna kod do wyłączenia alarmu. Ich sielanka kończy się, gdy pewnego dnia Luke znajduje w lofcie ciało nieznanej kobiety. Wiedząc, że tylko oni mieli dostęp do apartamentu, przyjaciele zaczynają wzajemnie się obwiniać o morderstwo.


Mimo, że remaki dokonywane przez reżysera oryginału należą do rzadkości, w przypadku "Loftu" wyszło to wszystkim na dobre. Po pierwsze, Van Looy, zaznajomiony już ze swoją historią, potrafi pokazać ją jeszcze raz w odświeżony i - przede wszystkim - wciąż ciekawy sposób. Liczne retrospekcje ponownie zmuszają widza do skupienia i łączenia faktów, a prawda nie jest tak prosta i oczywista, jakby się z początku wydawała. Po drugie, delikatne skrócenie całości (o prawie 20 minut!) powoduje, że film utrzymuje wartkie tempo (bez zbędnych pauz i dłużących się rozważań), a gęstą atmosferę i napięcie udaje się zbudować praktycznie od początku do końca. Oczywiście, ci, co oglądali poprzednie wersje, nie znajdą tu za wielu nowości, ale - nie oszukujmy się - w końcu to remake. Tu chodzi o odświeżenie w nieznany sposób znanej historii i to się Van Looyowi udało.


Szkoda tylko, że w tempie, jakie narzucił belgijski reżyser, zabrakło miejsca dla budowania więzi widza z bohaterami. Van Looy co chwilę zmienia punkt narracji, stawiając jednego z pięciu przyjaciół w głównej roli, lecz nie rozbudowuje rysu żadnego z nich. Bohaterowie są zaszufladkowani według - przeważnie - jednej konkretnej cechy, co nie pozostawia wiele przestrzeni dla złożonych charakterów (co, tym bardziej, gryzie się ze złożonością samej intrygi). W tym rozdaniu wygrywa znacząco oryginał sprzed siedmiu lat. Suma sumarum, nowy "Loft" ma w sobie to coś, przez co nie można oderwać od niego oczu. Stu minutowy seans mija błyskawicznie i (ponownie) udowadnia, że kłamstwo ma krótkie nogi.


Do remake'u swojego thrillera Van Looyowi udało się zebrać kilka znanych twarzy - Karl Urban (Éomer z "Władcy Pierścieni" Jacksona), Wentworth Miller (Michael Scofield z serialu "Prison Break"), James Marsden (Cyklop z serii "X-Men"), Matthias Schoenaerts (ponownie wcielający się w rolę Philipa) i Eric Stonestreet ("Modern Family"). Każdy z nich gra poprawnie, lecz nie prezentuje jakiegoś wybitnego warsztatu aktorskiego (no, może poza Schoenaertsem, któremu udało się stworzyć bardziej rozbudowaną postać, niż kolegom z planu). Licząc, że "Loft" to typowo męski film (jednocześnie mężczyzn krytykujący), nie pozostało wiele miejsca dla żeńskiej części obsady. Na wyróżnienie zasługują Kali Rocha (Mimi, żona Marty'ego) i Rachael Taylor (jako Anne Morris), które udowadniają, że nawet po męskiej produkcji można przejść na wysokim obcasie.


Podsumowując, "Loft" to naprawdę dobra propozycja na wieczór. Intryguje, potrafi zaskoczyć (a już na pewno, jeśli ktoś nie oglądał poprzednich wersji) i zapewnia wysokiej jakości rozrywkę. Van Looy pokazał, że można nakręcić remake własnego filmu w taki sposób, żeby był naprawdę godny polecenia, a nie tylko żerował na znanym tytule.

piątek, 12 czerwca 2015

Śmiercionośne reguły (2014)


Tytuł: Śmiercionośne reguły (The Rules of the Game)

Gatunek: Akcja/Komedia/Thriller
Reżyseria: Edward McGown
Premiera: 1 lipca 2014 (świat)
Ocena: 1/6

Po blockbusterach, kasowych hitach i głośnych produkcjach mam ochotę czasem sięgnąć po coś niszowego, nierzadko niskobudżetowego, co rozeszło się bez większego echa. Choć przeważnie kończy się to na oglądaniu kina klasy B lub popadaniu w coraz głębszy stan odmóżdżenia (pozdrawiam twórców "Bobrów zombie"!), to można trafić na naprawdę ciekawą produkcję (choćby "Gabriel" Abbessa). Dlatego postanowiłem dać szansę kompletnie nieznanemu mi reżyserowi, jakim jest Edward McGown, i porwałem się na jego zeszłoroczny film. Czy "The Rules of the Game" (lub "Bachelor Games" lub - według polskich tłumaczy - "Śmiercionośne reguły") warte są poświęcania im prawie 80 minut swojego czasu?


Grupa przyjaciół wyrusza na wieczór kawalerski jednego z nich w argentyńskie góry. Na miejscu dowiadują się, że szczyty okryte są złą sławą, a wybrany przez nich szlak wiedzie przez ziemie legendarnego Łowcy - mściwego ducha, polującego na ludzi o nieczystym sercu. Przyszły pan młody dąży jednak do zrealizowania wyprawy, gdyż potajemnie chce się odegrać na swoim drużbie. Prosty plan komplikuje się, gdy jeden z nich zostaje ranny, a okoliczna legenda okazuje się zabójczo prawdziwa.


Mimo pozytywnego nastawienia i stawiania naprawdę niewygórowanych wymagań, nie można w tej produkcji znaleźć wielu plusów. Początkowo zapowiada się to na niskobudżetową wersję "Kac Vegas" (gdzie zamiast luksusowych hoteli i wielkomiejskich świateł mamy mały zajazd pośrodku pustkowia), nad którą zaczyna wisieć widmo równie niskobudżetowego slashera. Jedno byłoby do przełknięcia, drugie mogło stanowić prostą rozrywkę. Niestety, Edward McGown ze scenariuszem Hilla i Michella nie potrafił zrobić niczego, co choćby na chwilę potrafiło przykuć większą uwagę widza. Kompletnie nic się tutaj nie klei, a śladowe - że tak zażartuję - zwroty akcji są gorsze nawet od wcześniej wspomnianych "Bobrów zombie".


Mroczna i krwawa legenda zostaje podana w najmniej odpowiednim momencie i można ją przeoczyć. Plan zemsty niedoszłego pana młodego jest tak irracjonalny, że aż trudno uwierzyć, iż przekonał i zaangażował do niego trzech innych kolegów. Gdy w końcu pojawia się gwiazda wieczoru - Łowca - reżyser serwuje nam tyle napięcia, ile przysłowiowy kot napłakał. Kolejne zgony następują bez większego ładu i składu, a morderczy duch (będący połączeniem zabójcy z "Kolekcjonera", zjawy z "Klątwy" i Winnetou) to chodząca (a wręcz pełzająca) parodia. Gdzieś w ferworze kolejnych bezsensownych ujęć ginie głębsza ideologia, kierująca Łowcą, a w jej miejsce wkracza istota, której pojawienie się na ekranie nie wywołuje żadnych emocji. Jeśli już o emocjach mowa, to nie wywoła ich również jakakolwiek inna scena w tym filmie, bo jest on tak płytki, jak tylko płytkie może być coś, co da radę nakręcić kamerą.


Jakim cudem Charlie Bewley znalazł się w obsadzie tego filmu, wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Aktor, który zasłynął jako Demetri w sadze "Zmierzch" i pokazał niemały warsztat w "Hammer of the Gods", u McGowna po prostu się marnuje. W szczególności, że ma u swego boku taki chodzący okaz sztuczności, jak Jack Gordon ("Raz dwa trzy umierasz ty"), Jack Doolan ("Cockneys vs Zombies"), czy kompletnie nie odnajdujący się w roli Obi Abili (miniserial "Injustice"). Mam nadzieję, że następnym razem Bewley trafi do lepszych produkcji, w których będzie mógł się wykazać.


Podsumowując, gdyby ten film puszczono w "Mam talent", dostałby błyskawicznie potrójne NIE. Najlepiej omijać produkcję McGowna szerokim łukiem i nie tracić czasu. "Śmiercionośne reguły" nie mają ani dobrego startu, ani wciągającej historii, ani ciekawych zwrotów akcji, ani nawet sensownego zakończenia. Nawet odmóżdżyć się przy tym nie da. Kompletna strata czasu.

czwartek, 11 czerwca 2015

Chappie (2015)


Tytuł: Chappie

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Neill Blomkamp
Premiera: 13 marca 2015 (Polska), 4 marca 2015 (świat)
Ocena: 4-/6

Wpierw "Automata" Ibáñeza, później "Ex Machina" Garlanda, na końcu "Chappie" Blomkampa - kino sci-fi pełną parą ruszyło wgłąb sztucznej inteligencji i komputerowej świadomości. Reżyser "Elizjum", w przeciwieństwie do poprzedników, nie dał widzom gotowego produkcji "myślącej maszyny", lecz skupił się na jej rozwoju od pierwszego włączenia. Czy tytułowy Chappie ma szanse podbić ludzkie serca?


Policja Johannesburga zakupuje serię robotów do zadań specjalnych, by walczyć z przestępczością. Przetarg okazuje się sukcesem, a informatyczna korporacja prowadzona przez Michelle Bradley zyskuje światową sławę. Jeden z jej pracowników, Deon Wilson, stara się jednak rozwinąć swój wynalazek i stworzyć robota, który posiada własną świadomość. Choć badania kończą się sukcesem, spotyka się z krytyką swojej szefowej i zakazem prowadzenia dalszych doświadczeń. Deon nie daje tak łatwo za wygraną i wykrada jednego z robotów, przeznaczonego do zniszczenia, by wszczepić mu nowe oprogramowanie. Zbieg okoliczności powoduje, że wpada w ręce trójki gangsterów, którzy chcą wykorzystać jego projekt do swoich celów. Tak rodzi się Chappie, pierwszy w pełni myślący robot, który przez nowych opiekunów wchodzi na przestępczą ścieżkę. Sytuację stara się wykorzystać rywal Deona, Vincent, by przeforsować własny projekt - zabójczą maszynę bojową o nazwie Moose.


Neill Blomkamp po "Dysktrykcie 9" i "Elizjum" pokazał, że całkiem zdolna z niego bestia. Tym optymistyczniej podchodziłem do jego nowego obrazu i tym bardziej odczułem, że nie dostaję w sumie niczego nowego. Koncepcja stworzenia myślącej maszyny od podstaw wydaje się być początkowo ciekawa. Tytułowy Chappie na starcie zachowuje się jak wystraszone zwierzątko, by przerodzić się w ciekawe świata i pełne dziecięcej naiwności stworzenie, które czeka ciężka lekcja w kontakcie z brutalną rzeczywistością. Blomkamp jako kolejny z twórców przedstawia ludzi w złym świetle, jako istoty zawładnięte przez własne żądze i pasje. Większość z nich to metaforyczne uosobienie biblijnych siedmiu grzechów głównych, a znalezienie osoby prawej i dobrej graniczy z cudem. Co do odniesień religijnych i filozoficznych, u Blomkampa znajdziemy ich pod dostatkiem - od sensu egzystencji po nieodpartą chęć człowieka zostania nowym Stwórcą. Najgorsze jest to, że Chappie chłonie otaczające zepsucie niczym gąbka i pomimo całej swojej niewinności zaczyna uczestniczyć w przestępczym światku. Blomkamp brutalnie depcze po tej niewinności, piętnując puste zachowania ludzkiego gatunku.


Niestety, reżysera w wielu miejscach za bardzo ponosi fantazja. O ile na fabularne niedociągnięcia można by przymknąć oko, o tyle obok niektórych wątków i motywów ciężko przejść obojętnie. Blomkamp w pewnych miejscach naciągnął swoją fabułę do granic absurdu, czego zwieńczeniem staje się ludzka świadomość, nagrana na pendrive (czyżby inspiracja "Lucy" Bessona?). Komputery u Blomkampa mają taką moc obliczeniową, że NASA może co najwyżej pomarzyć, a lekcja moralności, jakiej reżyser chce udzielić, ocieka wtórnością i modnymi hasełkami. Podczas, gdy pierwsza część filmu dłuży się niemiłosiernie, bo Blomkamp nie oferuje niczego, czego widz by się nie spodziewał, druga chce chyba konkurować z głośnymi kinowymi blockbusterami pokroju "Transformers". Choć sporej ilości efektów przy stosunkowo niewielkim budżecie "Chappiemu" odmówić nie można, to nie o to chyba reżyserowi chodziło, by stworzyć prostą wizualną rozrywkę dla niewymagającego kinomana. Za dużo Blomkamp chciał na raz pokazać i od tego przybytku niejednego może rozboleć głowa.


Ciekawe jest, że wśród obsady najbardziej charakterystycznymi i wyróżniającymi się postaciami są... muzycy z zespołu "Die Antwoord". Ninja i Yo-Landi, którzy grają u Blomkampa samych siebie, uraczą widza nie tylko oryginalnym wizerunkiem, ale również ciekawym i naprawdę dobrym warsztatem aktorskim. Przy tej dwójce znany ze "Slumdoga" Dev Patel wypada wyjątkowo blado, a jeszcze gorzej na ekranie wychodzą prawdziwi kinowi weterani - Sigourney Weaver, której kompletnie nie leży rola surowej szefowej wielkiej korporacji, i Hugh Jackman, któremu bliżej do poligonu i wojennej ścieżki, aniżeli bycie niespełnionym geniuszem komputerowym.


Podsumowując, z wymienionej na samym początku trójki filmów sci-fi o sztucznej inteligencji, Garland bez większych problemów utrzymał pozycję lidera i jego "Ex Machina" to najlepszy wybór. Blomkamp uplasował się niewiele wyżej od Ibáñeza i to raczej przez osobistą sympatię do tytułowego Chappiego, niż przez bardziej wzniosłą treść, jaką chciano przekazać. Nie jest to zły obraz, lecz na pewno nie taki, który pozostanie na długo w pamięci i do którego będzie się chciało często wracać.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ex Machina (2015)


Tytuł: Ex Machina

Gatunek: Thriller/Sci-Fi
Reżyseria: Alex Garland
Premiera: 20 marca 2015 (Polska), 21 stycznia 2015 (świat)
Ocena: 5+/6

W 1950 roku Alan Turing, wybitny matematyk i kryptolog, jeden z twórców informatyki, zaproponował test, dzięki któremu miałoby się udowodnić, że dana maszyna potrafi myśleć jak człowiek. Polega on na rozmowie z automatem. Jeżeli człowiek nie będzie w stanie określić, z kim lub z czym rozmawia, znaczy, że maszyna przeszła test pozytywnie. W 2011 roku w czasie festiwalu Techniche program CleverBot prawie przeszedł test Turinga (59,3% rozmówców myślało, że jest człowiekiem; dla porównania człowiek uzyskał wynik 63,3%). Tematykę testu Turinga i sztucznej inteligencji postanowił poruszyć Alex Garland w swoim reżyserskim debiucie. Czy "Ex Machina" przeszła test?


Caleb jest uzdolnionym programistą, pracującym w jednej z największych firm internetowych. Pewnego dnia wygrywa pracowniczą loterię, dzięki której zostaje zaproszony na tygodniowy pobyt w domu-laboratorium prezesa firmy, Nathana. Caleb jest podekscytowany możliwością poszerzenia wiedzy pod okiem swojego idola. Okazuje się, że Nathan ma wobec chłopaka inne plany. Zdradza, że udało mu się stworzyć sztuczną inteligencję, Avę. Nathan chce, by Caleb przeprowadził test Turinga i po tygodniu badań nad automatem stwierdził, czy udało mu się zdać. Okazuje się jednak, że twórca Avy nie jest z Calebem do końca szczery. Chłopak musi odkryć tajemnicę swojego prezesa nim będzie za późno.


Na początku powiem, że jeśli ktoś sięgnął po "Ex Machinę", bo spodziewał się fajerwerków, to może mocno się rozczarować. Debiut Garlanda daleki jest od wysokobudżetowych blockbusterów, gdzie świat przedstawiony pęka od efektów specjalnych. Zamiast tego brytyjski reżyser postawił na minimalizm. Mamy tu czterech bohaterów zamkniętych w ścianach domu (rezydencji?) na odludziu. Zamiast barokowego przepychu dostajemy modernistyczne wnętrza. Mimo tego, że przestrzeni w naszpikowanym nowoczesnymi technologiami domu Nathana nie brakuje, ujęcia mają charakter klaustrofobiczny, a coraz bardziej gęstniejącą atmosferę można ciąć nożem. Garland świetnie spisuje się za kamerą, chwytając dobre ujęcie za ujęciem i wolno, acz sukcesywnie, budując napięcie.


"Ex Machina" okazuje się być nie tylko wciągającym thrillerem sci-fi, gdzie nie ma jednoznacznego podziału na dobrych i złych. To także przestroga przed ślepym dążeniem do stworzenia prawdziwie myślącej sztucznej inteligencji. Podczas, gdy Ibáñez w swoim obrazie "Automata" postawił na utratę odpowiednich wartości, jakimi powinien kierować się człowiek, tak Garland skupił się na emocjach. Po seansie ciężko od razu i jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, kto - według Brytyjczyka - był tym złym. Tak jakby Garland przeprowadzał test Turinga nie między Calebem a Avą, a między widzami i bohaterami. Bo choć podział na ludzi i roboty jest z góry narzucony, to pod względem uczuć, zachowań i złożoności różnica zdaje się zacierać. Garland zostawia widza z przeświadczeniem, że wygra najsilniejszy i, co gorsza, niekoniecznie musi to być człowiek.


Z doborem obsady reżyser trafił w dziesiątkę. Każdy z aktorów miał niełatwe zadanie - zbudowanie od podstaw każdej z postaci i za jej pomocą utrzymanie pełnego napięcia thrillera przez prawie dwie godziny to nie lada wyczyn. Domhnall Gleeson, niesłusznie zdegradowany przez Jolie do postaci drugoplanowej w "Niezłomnym", daje prawdziwy popis niemałych umiejętności. Z Alicią Vikandel ("Son of a Gun") tworzą duet, który zawiera w sobie całą konstrukcję filmu (od chłodnej analizy po głębokie uczucia). Na dokładkę dochodzi Oscar Isaac ("Sucker Punch"), kreując ekscentrycznego Nathana, który łączy w sobie cechy godne zarówno największego podziwu, jak i najgorszej pogardy. Last but not least dociera Sonoya Mizuno, która swoją osobą, tańcem i gestami wprowadza do całego projektu pewną surrealistyczną groteskę - z jednej strony wydaje się absolutnie nie pasować do całości, z drugiej idealnie tę całość uzupełnia.


Podsumowując, co Ibáñezowi wymknęło się spod kontroli w "Automacie", to Garland utrzymał mniejszym kosztem i pewniejszą ręką. "Ex Machina" nie jest filmem, obok którego przejdzie się obojętnie. I nie jest historią, po której sięgnie się po kolejną podobną, bo równie dobrych, intrygujących i minimalistycznie bogatych można by ze świecą szukać. Gorąco polecam wszystkim tym, którzy w kinie s-f nie szukają wyłącznie efektownych walk robotów i wielogodzinnych prac grafików.