sobota, 22 sierpnia 2015

Infini (2015)


Tytuł: Infini

Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Shane Abbess
Premiera: 11 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 4/6

Kino australijskie potrafi być prawdziwym polem bitwy na umiejętności twórców i polem popisu dla aktorów zarówno o znanych nazwiska i obytych przed kamerą, jak i dla stawiających swoje pierwsze kroki. No i najważniejsze - to tutaj możemy znaleźć to, czego wielokrotnie już brakuje w amerykańskich produkcjach: dobrej historii. Z Australii trafiałem przede wszystkim na dramaty i thrillery, więc gdy ujrzałem produkcję sci-fi (nawet niskobudżetową!), postanowiłem zaryzykować. Co też Shane Abess, twórca świetnego "Gabriela", zaprezentował tym razem?


Przyszłość. Dzięki nowatorskiej i kontrowersyjnej metodzie, można błyskawicznie "przesłać" człowieka na drugi koniec Galaktyki. Mimo, że metoda jest wadliwa i może spowodować trwałe uszczerbki na zdrowiu, najbiedniejsi mieszkańcy Ziemi gotowi są pracować dla dużych firm, by na zlecenie przesyłać siebie w celu wykonywania misji. Whit Charmichael jest żołnierzem, który ma wyruszyć w swoją ostatnią misję. Przed przesłaniem dochodzi jednak do tragedii, a oddział Whita zostaje zaatakowany. Jego dowódca postanawia zaryzykować i wysłać jedynych ocalałych do ostatniej zapamiętanej przez komputer lokacji. Tam czeka na Whita prawdziwe piekło.


W swoim debiutanckim "Gabrielu" Abbess pokazał, że nawet bez wielomilionowego budżetu można stworzyć dobre, mroczne kino fantasy. Teraz australijski reżyser postanowił zrobić ukłon w kierunku kina sci-fi. I tym razem też klimat filmu nie jest tworzony przez ogrom efektów specjalnych (miłośnicy blockbusterów nie znajdą tu za wiele uciechy), lecz przez złożone postaci i chłodne ściany stacji kosmicznej. "Infini" z jednej strony to popularno-naukowa psychologia obłędu, z drugiej - mroczny thriller, którego gęstą atmosferę można ciąć nożem. Od pierwszych chwil na stacji wiadomo, że nic nie pójdzie zgodnie z planem bohaterów.


Wielu twórców wcześniej prezentowało różne formy komunikacji między ludźmi a obcymi. Abbess w "Infini" skorzystał w pewnym stopniu z pomysłu, przedstawionego w "Kuli" Levinsona. W obrazie z 1998 roku naukowcy odkryli tytułową kulę, dzięki której mogli stworzyć wszystko, lecz ich umysły zaczęły urzeczywistniać ich najskrytsze lęki, doprowadzając tym samym do tragedii. W "Infini" tajemniczy wirus, przenoszony podczas kontaktu z krwią zarażonego, nasilał w bohaterach pierwotne, zwierzęce instynkty i agresję. Obcy chcieli zrozumieć człowieka, ale odwołali się do jego najgorszych cech. Niestety, Abbess im bardziej brnie w swoją historię, tym ciężej udaje mu się ją utrzymać w ryzach. Koncepcja obcych pasożytujących na ludziach świetnie sprawdziła się u Ridleya Scotta, ale tutaj wydaje się być mocno naciągana. Otwarte zakończenie kompletnie nie pasuje do hermetycznej historii całości. Jednoznaczne zakończenie, bez niedomówień i domysłów, sprawdziłoby się o wiele sensowniej.


Wśród obsady można wyróżnić dwa nazwiska - niezbyt znany Daniel MacPherson i mistrz ról drugo- i trzecioplanowych Luke Ford. Ten pierwszy doskonale odnajduje się w roli Whita, niezłomnego żołnierza, którego złożona żonie obietnica powrotu do domu trzyma przy życiu i nie pozwala poddać się wirusowi. MacPherson świetnie łączy stereotyp niepokonanego bohatera z walczącym z własnym obłędem człowiekiem. Gdy jednak na ekranie pojawia się Luke Ford, to zagarnia dla siebie całą uwagę. Jego bohater potrafi wywołać w widzu pełną gamę emocji, od sympatii po wściekłość. Przy tej dwójce reszta obsady, z Lukem Hemsworthem (z tych Hemsworthów) na czele, spada na dalszy plan.


Podsumowując, "Gabriel" to nie jest, ale jak na niskobudżetowe kino sci-fi sprawdza się całkiem nieźle. Gdzieś pod koniec projekt się wykoleił, ale całość ogląda się całkiem dobrze i z zainteresowaniem.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Ostatnia dziewczyna (2015)


Tytuł: Ostatnia dziewczyna (Final Girl)

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Tyler Shields
Premiera: 14 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 2-/6

Jeśli jeden scenariusz piszą aż cztery osoby, a za kamerą siada niezbyt doświadczony reżyser, to znak, że można spodziewać się wszystkiego. W przeważającej większości nic dobrego z tego nie wynika. Czy Tyler Shields udowodnił, że w tym przypadku jest inaczej?


Po śmierci rodziców mała dziewczynka, Veronica, trafia pod opiekę Williama, który szkoli ją na zabójczynię. Trzynaście lat później mentor przygotowuje ją do ostatecznej próby. Tymczasem w niewielkim miasteczku czwórka bogatych nastolatków - Jameson, Shane, Nelson i Danny - urządza nietypowe polowania. Zwabiają dziewczyny do pobliskiego lasu, gdzie je ścigają, a następnie mordują. William postanawia, że będą oni indywidualnym zadaniem Veroniki. Dziewczyna ma ich powstrzymać, nim dorwą kolejną ofiarę.


Zarys fabuły wydaje się interesujący. Mamy tajemniczego nauczyciela, Williama. Obok Veronikę, czyli chodzącą maszynę do zabijania z twarzą niewiniątka. Po drugiej stronie czwórka bogatych nastolatków z zaburzeniami, którzy parają się naprawdę niecodziennym i sadystycznym hobby. Gdyby za obraz odpowiadali twórcy kina gore, mielibyśmy na ekranie krwawą łaźnię (nawet przy niskim budżecie!). Jak się okazało, Tyler Shields do takowych nie należy. Reżyser chciał chyba pójść w kierunku trzymającego w napięciu thrillera z psychologiczną głębią w tle. Ambitny cel, ale w tym przypadku całkowicie Shieldsa przerósł. Ten film jest tak pełny absurdów i błędów, że znalezienie plusów przypomina poszukiwania igły w stogu siana. Powiedzieć, że ten film jest o niczym, to i tak powiedzieć o nim za dużo.


Zacznijmy od tego, że nikt nie spieszy się z jakimkolwiek wyjaśnieniem, kim jest William i dla kogo pracuje (o ile dla kogokolwiek). Jak trafił na Veronikę? Jakie misje wykonywali? Czemu tym razem musiała wszystko zrobić sama? Pytania można mnożyć na potęgę, a odpowiedzi jak nie było, tak nie ma i nie będzie. Do tego mamy niewielki bar, w którym czwórka ociekających pieniędzmi chłopaków w garniturach nie wywołuje żadnego zdziwienia. Nikt też nie łączy faktu, że zamordowane dziewczyny były ostatni raz widziane właśnie z nimi (bo nastolatkowie wcale się nie kryją i zabierają dziewczyny prosto z tego baru!). Policja wydaje się być mitem i legendą. Ogólnie rzecz ujmując, dziur w fabule jest więcej, niż w szwajcarskim serze, a liczne błędy (jak znikający i pojawiający się pasek, czy też gruby sznur, który bohaterka znajduje w środku lasu nie wiadomo skąd) tylko to jeszcze uwypuklają. Gdy dodamy do tego brak jakiegokolwiek napięcia i zwrotów akcji, pełną przewidywalność, nielogiczny brak krwi (bo nie uwierzę, że ktoś dostanie kilka ciosów w twarz i nie ma nawet siniaka), idiotyczne do potęgi dialogi, pseudo psychologiczny rys bohaterów i zakończenie bez ładu i składu (o puencie nie mówiąc), to dostaniemy obraz nędzy i rozpaczy. Innym słowy: kwintesencję "Final Girl".


Na koniec o jedynym plusie, który udało mi się znaleźć w obrazie Shieldsa. Jest to gra aktorska Logana Huffmana i Alexandra Ludwiga. Ten pierwszy to urodzony psychopata. Już sama mimika twarzy i wieczne ADHD świadczą, że nie mamy do czynienia z osobą normalną. Huffman świetnie wczuł się w swojego bohatera (i, nie ukrywajmy, został też dobrze dopasowany do roli). Ludwig prezentuje nam dwie twarze swojej postaci. Z jednej strony to pewny siebie Jameson, syn bogatych rodziców, który ma jedną minę cwaniaka i jeden gest ręki założonej za oparcie. Z drugiej jednak udowadnia, że jakiś tam warsztat ma, przed kamerą ukazując oblicze Jamesona-sadysty. Śmiało mógłby konkurować z Huffmanem o tytuł nastoletniego psychopaty. Szkoda, że z całej obsady tylko ta dwójka potrafiła coś pokazać i się dopasować. Abigail Breslin wypada w roli zabójczyni, jak trędowaty w konkursie piękności. Wes Bentley na planie "Igrzysk śmierci" dostał chyba jakiegoś udaru, bo od czasu Seneki Crane'a jego twarz nie zmieniła wyrazu. Cameron Bright i Aelxander Weber w terminologii kina grozy zostaliby określeni mianem "mięsa armatniego" - są tu tylko po to, by główna bohaterka miała kogo zabijać, a reżyser miał czym zapełnić taśmę filmową.


Podsumowując, gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Czterech scenarzystów stworzyło kompletnie nieskładną historię z taką ilością luk, że musiałyby powstać co najmniej trzy sequele, by je zapełnić. Niedoświadczony reżyser dopełnił tylko czarę goryczy i brakiem doświadczenia pogrążył i tak kiepską opowieść. A szkoda, bo pomysł był całkiem ciekawy.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Ciastka i potwory (2013)


Tytuł: Ciastka i potwory (Monster Pies)

Gatunek: Dramat/Romans
Reżyseria:
Lee Galea
Premiera: 24 marca 2013 (świat)
Ocena: 5-/6

W 2011 roku belgijski reżyser Bavo Defurne zabrał nas w przeszłość, by za pomocą magii gestów i muzyki opowiedzieć historię 16-letniego Pima, jego znajomych i rodziny w "Morze Północne, Teksas". U Daniela Ribeiro o cofaniu się w czasie mowy nie było, za to "W jego oczach" tryskał nieograniczonymi pokładami pozytywnej energii. Mischa Kamp swój "Jongens" odziała w lekkie, acz nazbyt wyidealizowane barwy. Australijski reżyser Lee Galea zabrał widzów do początku lat 90. Czy jego "Ciastka i potwory" dobrze spisują się na tle konkurencji?


Mike jest uczniem szkoły średniej na przedmieściach Melbourne. Nie należy do zbyt popularnych osób - jest wyalienowany i szykanowany przez rówieśników. Jego jedyną przyjaciółką jest Jenine. Sytuacja zmienia się, gdy do klasy Mike'a dołącza nowy chłopak, Will, a nauczycielka angielskiego przydziela im wspólny projekt na zaliczenie semestru. Nastolatkowie szybko nawiązują nić porozumienia i odkrywają, że łączy ich coś więcej, niż wspólna praca domowa. Tymczasem Mike będzie musiał stawić czoła oprawcom ze szkoły i zazdrosnej o nowego kolegę Jenine, zaś Will - ukrywać swoją prawdziwą twarz przed ojcem alkoholikiem.


Głównym motywem przewodnim filmu jest szekspirowski dramat "Romeo i Julia". To właśnie na ten temat Mike i Will mają zrobić swój projekt i to ich interpretacja dramatu determinuje całą historię. Obaj tworzą film o zakazanej miłości Frankensteina i wilkołaka. Fabuła tego projektu stanowi metaforę ich własnego życia. Z jednej strony mamy Mike'a, który niczym Frankenstein jest wyobcowany i szkalowany przez otoczenie. Potwór w tej symbolice oznacza od urodzenia świadomego swojej seksualności geja, który nie pasuje do innych. Will zaś to wilkołak, dopiero poznaje swoją drugą stronę. Początkowo broni się przed nią, nie akceptuje, stara się za wszelką cenę ukryć. Choć nie chce tego przyznać, boi się, jak zareagują inni, gdy pokaże światu swoje prawdziwe "ja". I tak jak na Romea i Julię nie czekało szczęśliwe zakończenie, tak Mike'owi i Willowi nie przyjdzie "żyć długo i szczęśliwie". Melodramat, który serwuje Galea, jest pozornie lekki, lecz ma drugie dno.


Choć reżyser umiejscowił swoich bohaterów w latach 90., to metaforyczne nawiązania do historii Romea i Julii w odniesieniu do dramatycznych losów Mike'a i Willa nadają całości ram opowieści parabolicznej. Galea nie skupia się jednak tylko na problemie akceptacji nastoletnich gejów. "Monster Pies" to także tragiczna historia Willa, nastolatka, który musiał przedwcześnie dorosnąć, zaopiekować się chorą matką i żyć z ojcem-alkoholikiem (i to właśnie na tej postaci spoczął główny, emocjonalny ciężar filmu), oraz Mike'a, walczącego z własną nieśmiałością, któremu życie szykuje swój największy sprawdzian. Jednakże, mimo naprawdę dobrej historii, Galea nie uniknął potknięć. Po pierwsze, niektóre wątki wydają się być dodane na siłę (jak choćby konflikt Mike'a z Jenine), inne zaś reżyser wprowadza, by zaraz je urwać. Po drugie, w finale, który potrafi zwalić z nóg i wywołuje ogromne emocje, reżyser za bardzo poszedł w kierunku wyidealizowanego rozwiązania niektórych kwestii. Przez to obraz traci trochę na swoim ciężarze i wraca do lekkiej opowiastki z początku. Potknięcie może i nie zaważa nad towarzyszącymi zakończeniu emocjami (gdzie szok miesza się ze wzruszeniem), lecz na pewno rzuca się w oczy i powoduje, niestety, niższą notę.


Po trzecie, obsada. Trio w postaci dwóch chłopaków i zazdrosnej przyjaciółki mieliśmy u Ribeiro. Tam Ghilherme Lobo wyszedł na prowadzenie i udźwignął niemalże cały film, znajomych z planu zostawiając w tyle. Podobnie jej w "Monster Pies". Podczas, gdy Lucas Linehan - debiutujący w tak dużej roli - okazuje się świetnym aktorem dramatycznym, który swoją naturalnością i wczuciem się w rolę od razu potrafi zbudować więź z widzem, to Tristan Barr ledwo za nim nadąża. Katrina Maree praktycznie jest wykluczona z tego zestawienia, bo nie dość, że jej wątek i pretensje są równie bezsensowne, jak u Tess Amorim, to jeszcze aktorka kompletnie nie odnajduje się w postawionych przed nią zadaniach. Przed każdym z trójki głównych bohaterów jeszcze dużo pracy, by doszlifować swój warsztat, ale Lucas Linehan to osoba, której karierę filmową warto będzie śledzić.


Podsumowując, "Ciastka i potwory" to godny polecenia film, który potrafi wciągnąć i wzruszyć. W dodatku Galea skrupulatnie odtwarza uroki lat 90. (jak słuchanie kaset z walkmana), dzięki czemu możemy poddać się magii kina i przenieść się w czasie. Wśród wymienionych na początku filmów, "W jego oczach" wciąż pozostaje faworytem, lecz australijska produkcja jest niewiele gorsza. Naprawdę warto zobaczyć.

piątek, 7 sierpnia 2015

Projekt Almanach: Witajcie we wczoraj (2014)


Tytuł: Projekt Almanach: Witajcie we wczoraj (Project Almanac)

Gatunek:
Thriller/Sci-Fi
Reżyseria: Dean Israelite
Premiera: 13 listopada 2014 (świat)
Ocena: 5-/6

Kto z nas nie chciałby cofnąć się w czasie, by naprawić błędy przeszłości, źle podjęte decyzje, spotkać dawnego idola lub uczestniczyć w ważnych wydarzeniach? Kino sci-fi od lat porusza tematykę podróży w czasie, jej możliwości i idących za nią konsekwencji. Dean Israelite nie dość, że postanowił zabrać widzów w taką podróż, to jeszcze zafundował ją za pomocą coraz popularniejszej koncepcji "found footage". Czy powrót do przeszłości, rejestrowany amatorską kamerą przez nastolatków, okazał się udanym projektem?


David Raskin to utalentowany uczeń liceum, starający się o stypendium w jednej z prestiżowych uczelni fizycznych. Wraz z siostrą odkrywają na strychu starą kamerę ich zmarłego ojca, na której nagrane zostały urodziny Davida sprzed 10 lat. W pewnym momencie chłopak zauważa na filmie coś nieprawdopodobnego - samego siebie z teraźniejszości. By wyjaśnić zagadkę, udają się wraz ze znajomymi do piwnicy, gdzie mieścił się warsztat ojca. Tam odkrywają tajne rządowe plany budowy wehikułu czasu. Grupa nastolatków postanawia zrealizować projekt. Gdy wszystko kończy się powodzeniem, zyskują nieograniczone możliwości poprawy swojej sytuacji: zdania egzaminów, uczestniczenia w koncertach, wygrania na loterii. Niestety, każda zmiana w przeszłości ma wpływ na ich teraźniejszość, co prowadzi do tragedii.


Gruber i Bess w 2004 roku dali widzom porządną lekcję, że podróże w czasie to nie zabawa, a ich "Efekt motyla" stał się cenionym i popularnym filmem na całym świecie. Nic więc dziwnego, że zeszłoroczny "Projekt Almanach" wygląda jak nastoletnia wersja hitu sprzed lat. Jednakże, fabularnie film Israelite'a bardziej przypomina zabawy Hermiony Zmieniaczem Czasu, aniżeli dramat Evana Treborna. Sam pomysł znalezienia tajnych rządowych dokumentów i prototypów w piwnicy wydaje się być mocno naciągany. Jakby twórcy liczyli na dziecinną naiwność widzów lub na to, że kiepski motyw zostanie niezauważony. Do gigantów gatunku "Projektowi Almanach" jest daleko, lecz jako nastoletni dramat sprawdza się naprawdę nieźle. Porusza problemy młodzieży - pierwszej poważnej miłości, trudnych zaliczeń, chęci bycia popularnym i pokonania szkolnych rywali - w dość nietypowy i oryginalny sposób.


Zamiast ckliwego dramatu mamy rasowy film sci-fi (przy którym spece od efektów zadbali o najdrobniejsze szczegóły, a od rozładowań elektromagnetycznych stają włosy na głowie), zaś w miejsce pełnego banalnych morałów finału dostajemy tragiczne wybory głównego bohatera, który wpadł w pułapkę podróży w czasie. Co ciekawsze, bardzo dobrze sprawdza się tutaj również koncepcja "found footage". Ilość momentów, w których trzymanie kamery jest wręcz irracjonalne, została ograniczona do minimum. Wiele cięć, urwanych scen i braków obrazu nadaje pewnego "realizmu", o który w końcu w całej metodzie chodzi. Całość wypada dobrze, jest warta obejrzenia, lecz większych fajerwerków.


Aktorsko rewelacji nie ma, ale i obyło się bez dramatu. Każdy z piątki głównych bohaterów (Weston, Black-D'Elia, Gardner, Lerner, Evangelista) dobrze odnalazł się w swojej roli. Zagrane poprawnie, bez większych błędów. Nikt ani nie próbował wyjść przed szereg, ani pozostawać za nim. Ot, tacy aktorzy, którzy nie psują filmu podczas seansu, ale równocześnie po filmie ciężko będzie przypomnieć sobie ich twarze.


Podsumowując, choć osobiście bardziej (fabularnie i aktorsko) przekonała mnie do siebie "Kronika" Tranka w kwestii filmu sci-fi z koncepcją "found footage", to "Projekt Almanach" też jest ciekawą pozycją. Dla miłośników podróży w czasie wręcz obowiązkową. I trzeba przyznać, że jak na film za 12 mln dolarów, to efekty przy uruchamianiu wehikułu są naprawdę imponujące.