wtorek, 30 września 2014

Pod Mocnym Aniołem (2014)


Tytuł: Pod Mocnym Aniołem
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Wojciech Smarzowski
Premiera: 17 stycznia 2014 (Polska), 17 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Wojciech Smarzowski przyzwyczaił już widzów, że jego kino nie należy do lekkich. Reżyser nie raz potrafił rzucić na ziemię, przygnieść i na koniec przydeptać. Takimi tytułami, jak "Dom zły", "Róża", czy "Drogówka", ugruntował sobie pozycję w polskim kinie jako twórca o indywidualnym stylu. Co tym razem zaprezentował w swoim najnowszym filmie "Pod Mocnym Aniołem"?


Jerzy jest sławnym pisarzem, zmagającym się z problemem alkoholu. Pewnej nocy, będąc kompletnie pijanym, poznaje młodą dziewczynę, w której się zakochuje i przez którą postanawia zerwać z nałogiem. Okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Kolejne odwyki nie dają oczekiwanych efektów, a i sam Jerzy nie ma wystarczającego samozaparcia, by się zmienić. W efekcie, zamiast poprawy, pisarz z każdą kolejną butelką stacza się na dno.


Podobnie, jak w poprzednich swoich filmach, Smarzowski nie ma zamiaru "cackać się" z widzami. Rzuca ich w sam środek alkoholowego ciągu, przez który zaboli niejedna głowa i zaprotestują wątroby. Początkowo w punkcie centralnym stawia Jerzego jako stała w wirującym otoczeniu, gdzie rzeczywistość łączy się z majakami, a zaburzona chronologia, ilość urywanych scen i chaos retrospekcji rosną wraz z każdą kolejną wypitą butelką. W końcu, w tym morzu alkoholu, utonie nawet Jerzy, udowadniając, że nad nałogiem nikt nie ma kontroli. Smarzowski potrafi wciągnąć widza w dramat swoich bohaterów, ale nie pozwala im współuczestniczyć. Uczucie bezsilności odzwierciedla stany ukazanych postaci, którzy potrafią się upodlić przez kolejny kieliszek wódki. Reżyser perfekcyjnie gra scenami, przeplatając pijacką fikcję z wyrzutami sumienia bohaterów, ich udawaną siłę i lekkoducha z brutalną rzeczywistością. Z tej wszechogarniającej beznadziei nie ma ratunku i Smarzowski nie ma zamiaru wyciągać pomocnej dłoni. Zakończenie - metaforyczny i dosłowny rozstaj dróg - nie daje jednoznacznych odpowiedzi i wielkich nadziei. "Pod Mocnym Aniołem" potrafi przyprawić o porządnego kaca moralnego i, podobnie jak "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Koterskiego, dawać do myślenia. Jedyne, o co można mieć pretensje w tym obrazie, to stałość samego reżysera. Smarzowski błyskawicznie wspiął się na wyżyny realizatorskiego talentu i tam spoczął na laurach. Nie spada, to fakt, ale też nie stara się wznieść jeszcze wyżej. W pewnych momentach wydawać się może, że reżyser powiela siebie samego i, choć jest to jeszcze zjadliwe, może go zaprowadzić nad filmową przepaść.


Mocną stroną tego "Mocnego Anioła" jest niezaprzeczalnie obsada, perfekcyjnie wyselekcjonowane grono z polskiej tłuszczy aktorskiej. Przede wszystkim Robert Więckiewicz, po raz kolejny dający popis swojego nietuzinkowego talentu. Gdy świat zaczyna wirować, jego bohater wiruje razem z nim, a z nim - widzowie. Jego tragedię uzupełniają aktorzy drugoplanowi, których postaci, skrajnie różnorodne, zmagają się z tym samym nałogiem. I tak w walce z alkoholem (a ponownie u Smarzowskiego) widzimy genialnego Jakubika, powracającego do formy Dziędziela, niesamowitego Braciaka, niezapomnianą Preis i wielu innych. W odwyku pomagają im niepowtarzalna Kuna w roli nieustępliwej Katarzyny i Andrzej Grabowski, którego podwójna rola wyłamuje go ze schematycznych postaci, w które ostatnio przyszło mu się wcielać. Gdzieś w tej plejadzie gwiazd zaginęła Julia Kijowska, której bohaterka - przy tylu wyrazistych postaciach w filmie - pozostaje daleko w tyle, ledwo zauważalna.
Podsumowując, "Pod Mocnym Aniołem" to szczera do bólu tyrada o jednym z poważniejszych, acz nie do końca dostrzeganych, problemów w Polsce: uzależnienia od alkoholu. Obraz Smarzowskiego to ciężki dramat, którego brutalny wydźwięk może przyprawić o silnego kaca i poważny mętlik w głowie.

czwartek, 25 września 2014

Dawca pamięci (2014)


Tytuł: Dawca pamięci (The Giver)
Gatunek: Dramat/Sci-Fi
Reżyseria: Phillip Noyce
Premiera: 22 sierpnia 2014 (Polska), 11 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

W momencie, gdy światowe kina nie ochłonęły jeszcze po "Niezgodnej" (kiepskiej, acz przyciągającej rzesze fanów książki), a premiera pierwszej części "Kosogłosa" zbliża się wielkimi krokami, Phillip Noyce sięga po tytuł sprzed 20 lat i przenosi go na duży ekran. Po człowieku, który dał nam "Czas patriotów", "Martwą ciszę", "Kolekcjonera kości", czy też "Salt", można było spodziewać się wciągającego filmu pełnego akcji. Czy słusznie?


Świat został podzielony na Społeczności, których mieszkańcy pozbawieni są uczuć i emocji, a życiowe wybory dokonywane są za nich przez Starszyznę, przypisującą odpowiednie role według wybranych cech. Bohater filmu, Jonas, dostaje wyjątkowe zadanie - ma zostać Biorcą Pamięci, jedyną osobą, która posiada wspomnienia, zna przeszłość i ma służyć radą przywódcom. Trafia do podstarzałego Dawcy Pamięci, dzięki któremu poznaje prawdziwy świat. Nowa wiedza okaże się zarówno fascynująca, jak i przerażająca, a w rękach Jonasa spocznie los Społeczności, w której się wychował.


Fatalistyczna wizja przyszłości, w której żądzą żelazne zasady, ludzie posługują się ściśle określonym słownictwem, mają z góry przypisane role i za sprawą codziennie zażywanego leku nie posiadają niemalże żadnych emocji, byłaby ciekawa i innowacyjna... 20 lat temu. I gdzieś o tyle spóźnił się Noyce z ekranizacją powieści Lois Lowry. Po drodze były już "Equilibrium" Wimmera, dwie części "Igrzysk śmierci" z waleczną Katniss Everdeen, a nawet "Niezgodna", w której Neil Burger pozlepiał kilka tytułów razem. Na tle takiej konkurencji Phillip Noyce mógł zrobić tylko dwie rzeczy, by się wybić: albo zaserwować wizualną ucztę dla oka, albo zamontować tyle wartkiej akcji, ile tylko się dało. "Dawca pamięci" efektów ma tyle, co kot napłakał (i w dodatku takich, które wołają o pomstę do nieba), zaś więcej wartkiej akcji i wciągającej fabuły możemy uraczyć na maratonie "Mody na sukces". Choć film niesie ze sobą pewien przekaz, to zanika on gdzieś przy nieustannym ziewaniu i walce z ciężkimi powiekami. A najgorsze jest to, że im dalej brniemy w fabule, tym bardziej staje się ona coraz bardziej odrealniona. Bo motyw, że główny bohater idzie przez pustynię, spada do wartkiej rzeki z kilkunastu metrów, a następnie pokonuje góry w śnieżnej zawiei (a wszystko z niemowlakiem na rękach!), urąga inteligencji widza. Pojawienie się napisów końcowych po do bólu przewidywalnym finale stanowi nie tylko ulgę, ale i rozczarowanie (w związku z nieodwracalną stratą ponad 90 minut swojego życia).


Jedynym plusem, który ratuje ten obraz przed totalną katastrofą, są starania obsady. I nie mam tu na myśli Brentona Thwaitesa, którego postać Jonasa przechodzi wewnętrzną przemianę z kamienną twarzą bez wyrazu, ani Odei Rush, która wypada tragiczniej od Camerona Monaghana (a to już nie lada wyczyn!). Choć "Dawca pamięci" należy do ekranizacji literatury typowo młodzieżowej, prym wiodą w nim starsi aktorzy. Niezawodna Meryl Streep jako Przewodnicząca Rady, niemalże niezachwiany czarny charakter całego filmu (która, niestety, mięknie na finiszu, jak Alexis w "Dynastii"). Jej filmowe przeciwieństwo, Jeff Bridges, spisuje się równie dobrze (i śmiało można powiedzieć, że gdyby nie on, przesłanie obrazu byłoby zupełnie niezauważalne). Na dokładkę dochodzi Katie Holmes w rewelacyjnej kreacji fanatycznie poprawnej politycznie matki Jonasa, jak i Alexander Skarsgård jako ojciec (który, żyjąc w pełnej nieświadomości popełnianych czynów, stanowi chodzącą metaforę wad ideologii Społeczności).
Podsumowując, ktokolwiek chciałby się zabrać za tę pozycję, śmiało może poprzestać na dostępnych w internecie zwiastunach. Wywołują większe emocje, bardziej wciągają i mają w sobie więcej akcji, niż efekt końcowy, którym uraczył nas Noyce. Następnym razem, jak ten reżyser wpadnie na pomysł ekranizacji jakiejś powieści, radzę, by zabrał się za coś świeżego, aniżeli odgrzewał kotleta, którego data ważności dawno minęła.

niedziela, 21 września 2014

Transformers: Wiek zagłady (2014)


Tytuł: Transformers: Wiek zagłady (Transformers: Age of Extinction)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Michael Bay
Premiera: 27 czerwca 2014 (Polska), 19 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

Podobnie, jak producenci "Szybkich i wściekłych" nie posiadają w swoim słowniku wyrażenia "ostatnia część", tak Michael Bay nie może przestać tworzyć kolejnych odsłon "Transformersów". I jeżeli wydawać by się mogło, że trzecia odsłona serii już wyczerpała temat, to amerykański reżyser pragnie udowodnić, że jest to mylne stwierdzenie. Czy czwarty film o Autobotach i Decepticonach był potrzebny?


Po wielkiej bitwie, która zniszczyła Chicago, ludzkość poluje na Autoboty i Decepticony, by pozbyć się ich z Ziemi. Potajemnie części obcych trafiają do laboratorium, gdzie zespół naukowców pod wodzą Joyce'a konstruuje własnych wojowników, którzy płynnie potrafią zmieniać postać. Nie są świadomi, że nowe twory zostały zainfekowane przez wskrzeszonego Megatrona i mają posłużyć jako broń przeciw ludzkości. W międzyczasie mechanik Cade kupuje starą ciężarówkę, która - ku jego zdziwieniu - okazuje się być jednym z Autobotów. Od tej chwili jego świat wywróci się do góry nogami, a Cade, wraz z córką i jej chłopakiem, będzie musiał uciekać, by ratować swoje życie.


Jednego żadnej części "Transformersów" odmówić nie można - wszystkie, włącznie z najnowszą, aż kipią od nadmiaru efektów specjalnych i pracy grafików. Ponadto, reżyser stara się nadać rozpędu ponad dwugodzinnej produkcji dzięki licznym scenom walk i wartkiej akcji. Niestety, ciągnące się niemalże w nieskończoność pojedynki i pościgi w pewnym momencie zaczynają... nużyć. Niektóre sceny można było skrócić, inne w ogóle wyrzucić, a chudszy o te 30-40 minut film oglądałoby się znacznie przyjemniej. W szczególności, że naciągnięty do granic możliwości scenariusz woła o pomstę do nieba. Bay nawet nie stara się załatać fabularnych luk, tylko brnie dalej przed siebie, by doprowadzić do finałowego starcia i zakończenia, które - o zgrozo! - może zwiastować kolejną część. W efekcie, główny bohater z mechanika-wynalazcy przeradza się w mgnieniu oka w niezniszczalnego, kuloodpornego żołnierza, chroniącego swoją rodzinę. Akompaniuje mu córka Tessa, której zadaniem jest wpadanie we wszystkie możliwe tarapaty, a także Shane - znienawidzony przez Cade'a chłopak Tessy, zrehabilitowany w obliczu następujących wydarzeń. Mamy także żądnego władzy i pieniędzy Harolda Attingera, będącego kopią Viktora Cherevina z filmu "Jack Ryan: Teoria chaosu", a także dodającego do całokształtu trochę humoru Joyce'a, inspirowanego duetem Geiszler-Gottlieb z "Pacific Rim". Summa summarum, film Bay'a nie prezentuje niczego, czego nie moglibyśmy uraczyć we wcześniejszych produkcjach. Nawet ścieżka dźwiękowa przegrywa z poprzednimi odsłonami "Transformersów".


Reżyser postanowił zrobić rewolucję w obsadzie. Shia LaBeouf, będący spoiwem poprzednich części, został zastąpiony przez przypakowanego Marka Wahlberga, który powoli staje się taką samą niezniszczalną postacią kina akcji, jaką kiedyś był Tom Cruise. Nicola Peltz i Jack Reynor to tylko młody dodatek, który ma robić sztuczny tłok na ekranie. Kelsey Grammer nie korzysta w pełni z potencjału swojego bohatera, podobnie jak Titus Welliver. Jedynie Stanley Tucci wyróżnia się z tłumu i choć Joyce stanowi powielenie kilku jego poprzednich ról, to na tle pozostałych wypada naprawdę dobrze.
Podsumowując, po seansie przypomina się dobrze znane przysłowie: "Co za dużo, to niezdrowo". Nie dość, że czwarta odsłona "Transformersów" w pewnym sensie odcięta jest od pierwotnej trylogii, to jeszcze nie wnosi absolutnie niczego nowego. Ot, kolejny efekciarski film akcji w morzu kiczu i braku pomysłów.

czwartek, 18 września 2014

Gwiazd naszych wina (2014)


Tytuł: Gwiazd naszych wina (The Fault in Our Stars)
Gatunek: Dramat/Romans
Reżyseria: Josh Boone
Premiera: 6 czerwca 2014 (Polska), 16 maja 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Gdyby zrobić zestawienie dramatów europejskich z amerykańskimi, okazałoby się, że te pierwsze (w przeważającej większości) są surowsze, bardziej dosadne i przygnębiające, podczas gdy te drugie (w większości ekranizacje powieści lub oparte na faktach) skupiają się na wzruszeniach i optymistycznym wydźwięku. Dla przykładu wystarczy porównać "Poradnik pozytywnego myślenia" Russella z "Oslo, 31 sierpnia" Triera. Czy Josh Boone w ekranizacji powieści Johna Greena złamał te stereotypy?


Hazel cierpi na raka tarczycy, przez którego nie może samodzielnie oddychać i czeka ją nieuchronna śmierć. Nadopiekuńczy rodzice namawiają ją do udziału w grupie wsparcia. Na jednym ze spotkań poznaje Augustusa, byłego koszykarza, który przez chorobę stracił nogę. Gdy chłopak dowiaduje się, że marzeniem Hazel jest spotkać się z jej ukochanym pisarzem, robi wszystko, by się z nim skontaktować. W końcu udaje mu się rozmówić z jego asystentką, Lidewij, i zorganizować spotkanie w Amsterdamie. Jednakże, na kilka dni przed odlotem stan Hazel się pogarsza i całe przedsięwzięcie staje pod znakiem zapytania.


Naprawdę utwierdzam się w przekonaniu, że amerykańscy reżyserzy w pewnym momencie utracili kontakt z rzeczywistością. Podobnie, jak w filmach akcji ich bohaterowie są nie tylko wszystkoodporni, ale w każdych warunkach mają idealną fryzurę, tak u Boone'a ciężko chora na raka Hazel ma zawsze perfekcyjny makijaż i tylko dzięki butli z tlenem wiemy, że tak naprawdę jest umierająca. To samo tyczy się Gusa, który z protezą zamiast nogi chodzi iście tanecznym krokiem, a utykać zaczyna tylko w momencie, jak się reżyserowi przypomni, że przecież jego bohaterowi amputowano kończynę. Świat przedstawiony wydaje się nad wyraz wyidealizowany oraz do granic naciągany i dopiero postać Van Houtena wydaje się być brutalnym zderzeniem z rzeczywistością (ale tylko na krótko). Mimo tego, że taka ilość słodyczy i lukru bardziej pasowałyby do młodzieżowego romansu, aniżeli poważnego dramatu o ludziach śmiertelnie chorych, to Boone'owi nie można odmówić jednego - potrafi perfekcyjnie zagrać na ludzkich emocjach. Przy "The Fault in Our Stars" tylko ktoś, kto ma serce z kamienia, nie przejąłby się przewrotnym losem bohaterów i nie uronił łzy podczas seans. Poprzez połączenie prostych gestów, kilku słów i odpowiedniej ścieżki dźwiękowej Boone potrafi zdziałać prawdziwe cuda. Mimo licznych wzruszeń i - bądź, co bądź - smutnej historii, reżyser - iście po amerykańsku - nie ma zamiaru pozostawiać widza przygnębionego. Wręcz przeciwnie, "The Fault in Our Stars" jest bardzo pozytywny i - zarażając optymizmem - powtarza jak mantrę, że nie należy się poddawać. Człowiek powinien brać z życia, co tylko się da, i iść przez nie z uśmiechem, niezależnie, czy zostało mu tego życia kilkadziesiąt lat, czy kilka dni. W swej lekkości i pozytywnym myśleniu dramat amerykański (w pewnych momentach) wygrywa z przygnębiającym (nierzadko przyprawiającym o depresję i pogłębiającym fatalistyczne myśli) kinem europejskim.


Boone, znów po amerykańsku, nie postawił na mało znane nazwiska. Obsada może przyciągać samym składem. Choć Shailene Woodley została wycięta z drugiej części "Niesamowitego Spidermana", to po "Niezgodnej" trafiła na ścieżkę kariery mocno wydeptaną przez Kristen Stewart i Jennifer Lawrence. Oczywiście, 22-letnia aktorka wypada przed kamerą o niebo lepiej od gwiazdy "Zmierzchu" (co raczej nie jest trudne), lecz do bohaterki "Igrzysk śmierci" wiele jej jeszcze brakuje. Ansel Elgort z każdym kolejnym filmem prezentuje coraz lepszy warsztat (niewiele lepszy, ale zawsze coś). Aktor, który tragicznie wypadł w remake'u "Carrie", w "The Fault in Our Stars" definitywnie wygrywa z towarzyszącą mu Woodley. Mimo wszystko, to nie oni wiodą prym w tej historii. Prawdziwą gwiazdą jest Willem Dafoe. Ten wszechstronny aktor pokazuje, że do każdego zadania (nawet epizodycznej roli) podchodzi bardzo poważnie i z każdym wyzwaniem radzi sobie wyśmienicie. Jego Van Houten to orzeźwiająca kropla goryczy w tym morzu słodkości.
Podsumowując, film Boone'a nie łamie stereotypów, lecz je potwierdza. Dramat amerykański ma być lekki, przyjemny, wzruszający i zarażający pozytywnym myśleniem - i taki jest "The Fault in Our Stars". Przy połowie mniejszej ilości lukru zyskałby na wiarygodności, no ale cóż - nie zawsze można mieć wszystko.

wtorek, 16 września 2014

Wałęsa. Człowiek z nadziei (2013)


Tytuł: Wałęsa. Człowiek z nadziei
Gatunek: Biograficzny/Dramat
Reżyseria: Andrzej Wajda
Premiera: 4 października 2013 (Polska), 5 września 2013 (świat)
Ocena: 4-/6

W momencie, gdy obok jakiegokolwiek tytułu widzę nazwisko Andrzeja Wajdy, od razu przypominają mi się słowa Abelarda Gizy ze skeczu kabaretu LIMO o ekranizacji "Janka Muzykanta": "Jak mawiał mój mistrz, Andrzej Wajda - spoko, szkoły przyjdą - i ja w to wierzę". Jeden z najbardziej znanych polskich reżyserów wie, na spółę z Hoffmanem, jak zapełnić sale kinowe. Gdy skończyły się szkolne lektury, panowie poszli w kierunku historii - a ta jest bezdenną studnią pomysłów, z których można skleić niejeden film. Wajda postanowił tym razem ukazać historię noblisty i zarazem swojego przyjaciela - Lecha Wałęsy. Niemalże rok zajęło mi przekonanie samego siebie, bym zabrał się za tę pozycję. Czy było warto?


Do Lecha Wałęsy przybywa włoska dziennikarka, Oriana Fallaci, która chce z nim przeprowadzić wywiad. Z początku niechętny do zwierzeń, współtwórca "Solidarności" opowiada historię swojego życia, od grudnia 1970, poprzez powstanie wolnych związków zawodowych, liczne aresztowania, przesłuchania i stan wojenny, po obrady Okrągłego Stołu i pierwsze wolne wybory III RP.


Z początku łudziłem się, że zobaczę kino pokroju "Karol - człowiek, który został papieżem" Battiato. I choć Wajda świetnie operuje kamerą, perfekcyjnie łączy wątki fabularne z archiwalnymi zapisami wydarzeń PRL-u, a wybiórcze historie pewnie splata w ramy polsko-włoskiego wywiadu, to jednak przez cały seans odnosi się wrażenie, że reżyser nie potrafił zachować neutralności. Zamiast skupić się na dramatycznej i przepełnionej "głupią" odwagą historii Wałęsy, Wajda na siłę stara się wybielić swojego przyjaciela, gloryfikując jego zasługi i stawiając go na zanadto wywyższonym podium. Zamiast słynnej sceny skoku przez płot - dramatyczna ucieczka przed esbecją, zamiast przemilczenia kontrowersyjnej sprawy podpisanych dokumentów - wymuszone strachem i paniką złożenie podpisu przy pełnej nieświadomości ewentualnych konsekwencji, zamiast skupienia się na determinacji prostego elektryka - istna hiperbolizacja jego poczynań i słów, od prostych i trafnych sentencji po przewidywanie przyszłości (niczym oświecony jasnowidz). Wajda przesadza i świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Zamiast na siłę wybielać czyny Wałęsy i swoim obrazem wdawać się w niepotrzebną polemikę z jego dawnymi przyjaciółmi (a aktualnie najbardziej zagorzałymi przeciwnikami), powinien poprzestać na faktach, bo one wybronią się same. W efekcie dramatyczne tło wydarzeń wydaje się być mało istotnym szczegółem, który łatwo przeoczyć, a cała walka z komunistycznym systemem - przy, moim zdaniem, nie do końca dobranej ścieżce dźwiękowej - bliżej ma do historii zbuntowanych nastolatków, aniżeli pełnej poświęceń drogi do wolności. Choć całokształt nie wypada aż tak tragicznie, to po Wajdzie za kamerą i Głowackim, odpowiedzialnym za scenariusz, można było się spodziewać znacznie więcej.


Cała konstrukcja ległaby w gruzach, gdyby nie potrzymali jej swoją naprawdę dobrą grą występujący aktorzy. Robert Więckiewicz doskonale wpasowuje się w rolę Lecha Wałęsy. Na krok nie odstaje od niego Agnieszka Grochowska, świetna aktorka, która postacią Danuty potrafiła udźwignąć ciężar rodzinnego dramatu. Do tego zarazem przekomiczny, jak i przerażający duet Majchrzak-Nawiślak (w tych rolach Kosiński i Zamachowski). Jedyną większą uwagę można mieć do Doroty Wellman, która dobrze wciela się w postać Henryki Krzywonos, jednakże w pewnych momentach, chcąc ukazać jej siłę i charyzmę, popada w skrajnie karykaturalną nadekspresję.
Podsumowując, przyznam szczerze, że zbierałem się niemalże rok w obawie, że film o Wałęsie wyląduje na poziomie przysłowiowego "gniota", jak "1920. Bitwa Warszawska" Hoffmana. Na całe szczęście, Wajda ma większego nosa do obsady i prowadzenia filmu. Prawie dwugodzinny seans mija szybko - stanowczo za szybko, by robić większe wrażenie i zapadać na dłużej w pamięci. I tak, cofając się do słów Gizy, "szkoły przyszły", film się zwrócił, a "edukacyjny plan" na 2013 został wykonany. Ale czy aby na pewno tylko o to tu chodziło?

niedziela, 14 września 2014

Nie ma tego złego... (2013)


Tytuł: Nie ma tego złego... (The Right Kind of Wrong)
Gatunek: Komedia romantyczna
Reżyseria: Jeremiah S. Chechik
Premiera: 1 sierpnia 2014 (Polska), 12 września 2013 (świat)
Ocena: 2/6

Żeby jakkolwiek skojarzyć nazwisko reżysera, trzeba się trochę cofnąć w czasie. I tak okazuje się, że Chechik to ten sam człowiek, który odpowiedzialny jest za "Witaj, święty Mikołaju", "Benny i Joon", "Diabolique", czy też remake-porażkę "Rewolwer i melonik". Po prawie dziesięciu latach od swojego ostatniego filmu, ten kanadyjski reżyser powraca z ekranizacją książki Tima Sandlina. Czy "Sex & Sunsets", przerobiony na "The Right Kind of Wrong" (i przetłumaczony przez polskie wytwórnie jako "Nie ma tego złego..."), potrafi rozbawić widza do łez?


Marzeniem Leo Palamino jest, by wydać swoją książkę i zostać poczytnym pisarzem. Los jednak sprawia, że to jego eks-małżonka, która opisała wszystkie jego wady na blogu, wydaje powieść, która szybko staje się bestsellerem. Gdy cała Kanada zaczyna śmiać się z pikantnych szczegółów nieudanego związku, Leo poznaje piękną Colette, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Jednakże, kobieta wychodzi tego samego dnia za mąż. Leo postanawia zrobić wszystko, by udowodnić jej, że są dla siebie stworzeni.


Podobnie, jak nie należę do miłośników musicali, tak komedie romantyczne potrafią przyprawić mnie o szewską pasję. Wszystko za sprawą schematycznej, oklepanej i wielokrotnie powielanej fabuły, przez którą każdą kolejną produkcję śmiało można oglądać z zamkniętymi oczami, a i tak wiadomo, co dzieje się na ekranie. Jedyną nadzieją gatunku jest zawarty w scenariuszu humor, który - odpowiednio zaserwowany - potrafi przyćmić przewidywalną historię. Pod tym względem najnowszy obraz Chechika wyróżnia się z tłumu. Zabawnych do łez sytuacji, śmiesznych momentów, komicznych motywów i ociekających doborowym żartem zwrotów akcji w całym filmie jest aż... zero! 90-minutowy seans, jaki zaprezentował kanadyjski reżyser, przypomina mozolne brnięcie w lukrowanej i - jak zwykle - wyidealizowanej pseudorzeczywistości, gdzie nawet delikatny uśmiech u widza jest wymuszony. Wady komedii romantycznych wypływają tu na pierwszy plan, a w dodatku - o zgrozo! - Chechik dorzuca jeszcze kilka swoich. Nie dość, że film nie nadrabia humorem, to jeszcze kuleje w temacie emocji (jedyne wzruszenie, jakie czeka nas przez cały seans, to wzruszenie ramion), a muzyka - jakże charakterystyczny element każdej komedii romantycznej - praktycznie nie istnieje.


Ten film byłby prawdziwą mordęgą, gdyby nie jego jedyny plus - obsada. Choć całość nie potrafi się wybronić praktycznie niczym, to aktorzy stają na wysokości zadania i bronią się sami. Ryan Kwanten idealnie wpasowuje się w swojego bohatera, choć w niektórych momentach za bardzo kopiuje swojego Jasona Stackhouse'a z "Czystej krwi". Will Sasso, Jennifer Baxter i Raoul Bhaneja dobrze czują się w rolach drugoplanowych - świetnie uzupełniają całość, jednocześnie nie skradając filmu. Jednakże, prawdziwą gwiazdą jest tutaj Catherine O'Hara (najbardziej znana z "Kevin sam w domu"), która - podobnie jak w "Pan i pani Kiler" - rozbraja niestandardową grą matki (i to w takim stopniu, że absolutnie przesłania pierwszoplanową Sarę Canning). Gdyby Chechik swoją komedię skierował na takie niegrzeczne tory, jak postać Tess, całokształt wypadłby o niebo lepiej.
Podsumowując, w "Nie ma tego złego..." wszystko, poza grą aktorską, jest złe. Film Chechika jest lekki i niewymagający, lecz jednocześnie nie ma sobą nic do zaoferowania. Zbyt wiele komedii romantycznych wychodzi rocznie, by fanom gatunku opłacało się zatrzymywać przy tej pozycji na dłużej. Nie wiem, co skusiło polskie wytwórnie, by w rok po premierze wprowadzić ten film do polskich kin, ale nie był to strzał w dziesiątkę.

czwartek, 11 września 2014

Braterstwo (2009)


Tytuł: Braterstwo (Broderskab)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Nicolo Donato
Premiera: 9 września 2011 (Polska), 21 października 2009 (świat)
Ocena: 2/6

Z ideologią skinheadów mierzyło się już wielu reżyserów. Do najgłośniejszych (i zarazem najlepszych) tytułów możemy zaliczyć "Romper Stromper" Wrighta (sprzed 22 lat!) i "Fanatyka" Beana. Mocną stroną obu tych filmów byli główni bohaterowie - Russell Crowe i Ryan Gosling dali z siebie wszystko. Temat neonazistów postanowił poruszyć duński reżyser Nicolo Donato. Czy jego "Braterstwo" dorównuje dziełom Wrighta i Beana?


Lars zostaje zwolniony z wojska po plotkach krążących na temat jego homoseksualnych skłonności. Na jednej z imprez poznaje Grubasa, który zaprasza go do neonazistowskiej organizacji, tępiącej imigrantów. Lars podchodzi bardzo sceptycznie do tej całej hitlerowskiej ideologii. Jego mentorem zostaje Jimmy, jeden z pełnoprawnych członków organizacji. Niedługo po tym między mężczyznami rodzi się więź, która sprzeczna jest z ich przekonaniami. Z czasem ich relacje będzie coraz trudniej ukryć, co sprowadza na Larsa i Jimmy'ego wielkie niebezpieczeństwo.


Podobnie, jak w "Fanatyku" mieliśmy obraz młodego Żyda, który stał się antysemitą i odciął się od swojego pochodzenia, tak w "Braterstwie" Donato prezentuje geja, który jest homofobem i nie przyznaje się do swojej orientacji. Duński reżyser miał możliwość ukazania brutalnej walki neonazistowskiej ideologii z własnym "ja" jej wyznawców. Niestety, całość wydaje się być wyjątkowo... delikatna i oklepana. Homoseksualny wątek Larsa i Jimmy'ego jest schematyczny i podobne motywy można znaleźć chociażby w "Tajemnicy Brokeback Mountain". Sam reżyser nie może się zdecydować, czy chce skupić się na wątku skina-geja, czy chce wskazać wady i absurdy neonazistowskiej ideologii. W efekcie miesza trochę tego i trochę tego, w pewnym momencie z szorstkiej relacji (romansu?) bohaterów przechodzi do sztampowego melodramatu, gdzieniegdzie ociekającego lukrowanymi uczuciami, które kompletnie kłócą się z twardą, brutalną wizją skinów, wyznających zasady III Rzeszy. Wydawać się może, że Donato nie miał odwagi, by pójść o krok dalej i wykorzystać pełen potencjał swojej historii i pozostał na grzecznym, poprawnym obrazie, który, niestety, nie wnosi za wiele. Film, który mógłby miażdżyć szczerą obłudą neonazistowskiej ideologii, nawet nie zapada w pamięci. Zwrot akcji w finale, który miał być zaskakujący i powinien obrócić fabułą o 180 stopni, w rzeczywistości od połowy filmu jest do przewidzenia i sprowadza całokształt do powielanego szkieletu podobnych obrazów.


W tym wszystkim mało przekonujący okazują się również sami aktorzy. Thure Lindhardt jako Lars z jednej strony przechodzi błyskawiczną przemianę, z drugiej - nie przechodzi jej w ogóle, gubiąc się w prezentowanej postawie (a razem z nim zgubić się potrafi też widz). David Dencik wypada jeszcze słabiej, jakby wewnętrznie sprzeczna rola geja-homofoba była dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Mortenowi Holstowi rola płaczliwego Patricka, uzależnionego od narkotyków, nie do końca wychodzi tak, jak powinna. Jedynie Nicolas Bro sprawdza się bardzo dobrze jako Grubas, wielce charyzmatyczny i równie niebezpieczny.
Podsumowując, "Braterstwo" to ciekawy pomysł w standardowej oprawie i z wielokrotnie powielanym schematem. Duńskiemu reżyserowi wiele zabrakło do swoich poprzedników, a jego film skazany jest na utonięcie w morzu przeciętności.

czwartek, 4 września 2014

Przetrwać Coldwater (2013)


Tytuł: Przetrwać Coldwater (Coldwater)
Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Vincent Grashaw
Premiera: 10 marca 2013 (świat)
Ocena: 4/6

W ostatnich latach kino światowe pęka w szwach od ilości produkcji poruszających kwestię ośrodków poprawczych dla trudnej młodzieży lub nieletnich skazańców. Na pierwszym miejscu wciąż utrzymuje się rewelacyjna "Wyspa skazańców" Holsta. Schemat jest taki sam: młody chłopak trafia do zakładu poprawczego, którym dowodzi bezlitosny sadysta, naginający wszystkie możliwe przepisy i nie stroniący od przemocy, byleby osiągnąć cel - resocjalizację skazańców. Niejednokrotnie stręczycielami okazują się współwięźniowie, na czyny których strażnicy przymykają oko. Grashaw swój "obóz naprawczy" postanowił wyciągnąć na "świeże powietrze". Czy jego historię można uznać za tchnienie świeżości w wielokrotnie wałkowanej tematyce?


Brad Lunders to nastolatek, trudniący się dilerką. Zdesperowana matka, chcąc zmienić jego postępowanie, wysyła go do Coldwater - elitarnego obozu resocjalizacyjnego, na czele którego stoi pułkownik Reichert. Były żołnierz przy pomocy oddanych strażników stosuje niekonwencjonalne metody wychowawcze. Wyzwiska, wyśmiewanie i tortury to tylko niektóre punkty z wachlarza jego możliwości. Brad szybko zdaje sobie sprawę, że trafił do piekła, z którego nie ma ucieczki. Jedyną szansą na wyjście na wolność jest "dostosowanie się". Zyskując zaufanie pułkownika, zostaje jego pomocnikiem, dzięki czemu uzyskuje dodatkowe ulgi i uprawnienia. Bezpieczna pozycja Brada ulegnie zmianie, gdy do Coldwater trafi jego stary przyjaciel, Gabriel.


Grashaw nie cacka się ze swoimi bohaterami i już od pierwszych minut wyciąga ciężką artylerię. Od razu daje dowód, że Coldwater nie będzie zwykłym ośrodkiem poprawczym, a pułkownik Reichert jest osobą, która złamie każdego. Reżyser nie skupia się jedynie na dramacie odbywających karę nastolatków, lecz poprzez sadystyczne metody wychowawcze (podkreślane drastycznymi scenami poniesionych obrażeń, pobić i tortur), bezsilny wymiar sprawiedliwości i "ślepe kontrole" komisji nadzorującej podkreśla wady systemu, który jest pozbawiony odpowiedniej kontroli i pełen luk prawnych. Podobnie, jak w "Wyspie skazańców" Holsta czy "Poprawczaku" Chapirona, brutalny system skazany jest na upadek w krwawym buncie. Grashaw jako kolejny z twórców pokazuje, że istnienie takich ośrodków jest bezcelowe, bo zamiast do resocjalizacji skazańców, prowadzi do ich "zezwierzęcenia". Tym samym ten amerykański reżyser nie różni się niczym od poprzedników, powiela schematy przyjętego frontu i po raz kolejny wytyka te same błędy. Sposób realizacji - losy głównego bohatera w ośrodku przeplatane z retrospekcjami z jego przeszłości - przypominają późniejszego "Jamesy Boy'a" White'a, lecz pod względem fabularnym całość wypada nieporównywalnie lepiej na rzecz "Coldwater". Historia ciekawi od samego początku, nie dłuży się ani nie nudzi. Grashaw nie zajmuje czasu wzniosłymi dialogami - widz ma wyciągnąć własne wnioski z tego, co zobaczy. Jedyny swój komentarz słowny reżyser umieścił na samym końcu. Szkoda, że zabrakło mu konsekwencji, by wydźwięk jego obrazu był mocniejszy i dosadniejszy - wtedy może udałoby mu się zbliżyć do wciąż niepokonanej "Wyspy skazańców".


"Coldwater" to tak naprawdę film dwóch aktorów. P.J. Boudousqué, debiutując na dużym ekranie, sprawdza się naprawdę dobrze. Jako Brad wypada bardzo przekonująco. James C. Burns, nieraz stawiany w roli żołnierza, agenta lub przysłowiowego "twardziela", wcielając się w bezlitosnego pułkownika Reicherta czuje się, jak ryba w wodzie. Niestety, pozostała obsada stanowi wyłącznie tło całej historii. Nie ma nikogo, kto nawet odgrywając epizodyczną rolę, pokusiłby się o wyjście przed szereg. Równie dobrze można było wykorzystać ruchome manekiny, a nikt by nie zauważył różnicy.
Podsumowując, Grashaw, podobnie jak Chapiron, pozostaje wciąż w tyle za Holstem, jednakże jego "Coldwater" jest na pewno lepszym wyborem, niż przesadzony "Jamesy Boy". Reżyser ponownie podkreśla problem złego systemu, jednakże nie sugeruje własnego rozwiązania problemu. Niewielkie oznaki twórczej inwencji i znikomy ślad chęci ukazania czegoś nowego powodują, że "Coldwater", choć dobry, to jest tylko i wyłącznie kolejnym filmem z tej tematyki.

Hardkor Disko (2014)


Tytuł: Hardkor Disko
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Krzysztof Skonieczny
Premiera: 4 kwietnia 2014 (Polska), 4 kwietnia 2014 (świat)
Ocena: 4/6

W związku z tym, że w kategorii dramatu poruszona została już chyba każda możliwa kwestia, twórcom - ażeby się wyróżnić - pozostaje kombinowanie przy montażu, ulepszanie muzyki lub mieszanie w fabule tak, by odbiór filmu zależał w dużej mierze od interpretacji widza. Mistrzem niedomówień jest węgierski reżyser Kornél Mundruczó i jego "Łagodny potwór - projekt Frankenstein". Krzysztof Skonieczny w swoim debiucie za kamerą postanowił pójść śladem tej dramatycznej "nowomody". Czy "Hardkor Disko" można uznać za jego udany reżyserski start?


Marcin przybywa do miasta, by spotkać państwa Wróblewskich. Zamiast nich poznaje ich córkę, Olę. Chcąc złapać z dziewczyną bliższy kontakt, podąża za nią na imprezy, na których alkohol i narkotyki są na porządku dziennym. Zafascynowana Marcinem Ola zabiera go do domu, gdzie chłopak poznaje jej rodziców. W głębi serca jednak Marcin skrywa pewną tajemnicę, z powodu której przybył do miasta w jednym, konkretnym celu - chce zabić rodziców Oli.


Skoniecznemu trzeba przyznać jedno - przy niedużym budżecie udało mu się zrobić obraz, który w pewnych względach bije na głowę inne, niedawno wydane polskie tytuły. Pozornie nieskomplikowana fabuła, z czasem do bólu przewidywalna, potrafi w pewien sposób oczarować widza. "Hardkor Disko" intryguje od pierwszych minut i ciekawi praktycznie do napisów końcowych. To właśnie poprzez niejasną przeszłość głównego bohatera, niewyjaśnione motywy jego działania, gdzieniegdzie zaburzaną chronologię przerywaną krótkimi filmikami rodem z kaset VHS, aż wreszcie oniryczne wizje Marcina Skonieczny pozostawia widzom otwartą furtkę do własnych interpretacji. Bo choć tropy, jakie zostawia reżyser, wydają się być oczywiste, wcale takie do końca nie są. Zresztą, nie samą historią Marcina żyje ten film. Skonieczny porusza tutaj także kwestię rozpieszczonych do bólu młodych ludzi z rodzin nowobogackich, dla których liczą się silne doznania i gwałtowne impulsy. Imprezując całą noc ze wszystkimi możliwymi używkami i walcząc z całym światem, rano powracają do codziennych obowiązków, jakby nigdy nic. Po drugiej stronie stawia dorosłych, którzy - zamiast stanowić przeciwwagę młodzieńczej bezmyślności - swoją "nowoczesną" postawą są jeszcze gorsi od nastolatków. Rodzice Oli stanowią karykaturalne pośmiewisko dla idei bezstresowego wychowania, zezwalając córce na wszystko (od ciężkich narkotyków na całonocnych libacjach po przypadkowy seks z nieznajomym), narzekając przy tym na "nienadążanie" za nowo powstającymi klubami i cytując wielkie literackie nazwiska w odniesieniu do palenia papierosów. Iście groteskowe dialogi, jakie wymieniają ze sobą rodzice Oli, a także jej własne przemyślenia na temat "metody umierania" są prawdziwymi perłami w całym obrazie. Niestety, tak, jak udała się reżyserowi komiczna degrengolada rodziców, tak upadek młodzieży wydaje się być pretensjonalny i zbyt stereotypowy (bo morze alkoholu, autostrady koki i wulgarny seks zaczynają stanowić synonim społecznej demoralizacji i młodzieńczego buntu). Patrząc na ogół, wydawać się może, że Skonieczny na siłę zlepił dwa pomysły w jeden i za wszelką cenę chcąc upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, nie upiekł żadnej. Bo ani przestroga oraz ostrzeżenie w fatalistycznej wizji "postępowych trendów wychowawczych", ani pełna niedomówień historia Marcina (rodem wyjęta z niskobudżetowego thrillera klasy B) nie przekonują do siebie. Taki gigant rozłożyłby na łopatki niejednego doświadczonego reżysera, więc nie można się dziwić, że nie do końca sprostał jemu debiutant.


Mimo wszystko, jakiekolwiek starania Skoniecznego ległyby w gruzach, gdyby nie dobór odpowiedniej obsady. Całokształt błyskawicznie rozleciałby się w drobny mak, gdyby nie utalentowany Marcin Kowalczyk (który wraz ze Schuchardtem i Ogrodnikiem tworzą perfekcyjne trio z "Jesteś Bogiem" i nieprzerwanie podnoszą poziom aktorski w polskich produkcjach). Rewelacyjnie przed kamerą wypadają również Agnieszka Wosińska i Janusz Chabior jako rodzice Oli (notabene, sama Jaśmina Polak przy nich wychodzi całkiem blado i bez wyrazu).
Podsumowując, do zachodniej "nowomody" w dramatach filmowi Skoniecznego trochę jeszcze brakuje. Jednakże, "Hardkor Disko" w swój specyficzny sposób wyróżnia się z morza polskich tytułów i na pewno warto się przy nim zatrzymać.

środa, 3 września 2014

W pułapce pożądania (2010)


Tytuł: W pułapce pożądania (Strapped)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Joseph Graham
Premiera: 11 października 2010 (świat)
Ocena: 3-/6

"Opowieść wigilijna" to nie tylko jedno z najpiękniejszych i najpopularniejszych opowiadań Karola Dickensa, lecz także baza fabularna wielokrotnie wykorzystywana w historii kina. Losy ludzi, którzy na swej drodze spotykają osoby o skrajnie odmiennych poglądach i postawach, kształtujących ich życie i "nawracających na dobrą drogę", nie są na dużym ekranie tematem obcym. Joseph Graham postanowił wykorzystać szkielet "Opowieści wigilijnej" w swojej własnej produkcji. Udało mu się dodać coś nowego, czy ograniczył się jedynie do powielania schematów?


Głównym bohaterem filmu jest młody chłopak, trudniący się prostytucją. Jeden z jego klientów zabiera go do swojego mieszkania, gdzie zwierza mu się z fragmentów własnego życia. Po skończonym spotkaniu główny bohater stara się wyjść ze starej kamienicy. Okazuje się, że nie będzie to takie proste, jakby się mogło wydawać, a wizyta u kolejnych, mocno różniących się od siebie mężczyzn na zawsze zmieni jego życie.


Ben Bonenfant, odtwórca głównej roli, w jednym z wywiadów stwierdził, że dzięki filmowi Grahama "geje w końcu doczekali się swojej wersji Opowieści wigilijnej". Nie można nie przyznać mu w tym przypadku częściowej racji. Graham świetnie wkomponował motywy z opowiadania Dickensa w świat męskiej prostytutki, a kolejnych jego klientów można uznać za alegorię etapów jego życia - Leon to żyjący przeszłością narkoman z syndromem chorego nadgarstka, David to niepewna i groźna teraźniejszość, zaś John to jednocześnie głos rozsądku, jak i wizja smutnej przyszłości. I na tym podobieństwa do Dickensa się kończą. Bo główny bohater do swej wewnętrznej przemiany potrzebuje jeszcze jednej osoby - Gary'ego - który pokaże mu, co tak naprawdę traci, pozostając tym, kim jest. Niestety, cała historia opowiedziana jest zbyt lekko i bez większego polotu. Wymuszone skakanie od pokoju do pokoju i nierealna przemiana starej kamienicy w gejowski przybytek powodują, że fabuła nie wciąga i nie porywa tak, jak mogłaby to robić. Poza rozmową głównego bohatera z Johnem, widz nie uraczy w filmie żadnych głębszych dialogów, o większych refleksjach i przemyśleniach nie wspominając. Ot, oklepane motywy w tęczowej oprawie. Trochę poetyki na koniec nie ratuje przewidywalnego i posypanego cukrem finału. Obraz miał potencjał, ale Graham postanowił skupić się na jego homoseksualnych wątkach, przez co wiele zaprzepaścił. Gdyby wyciął całą tą rozdmuchaną otoczkę gejowską, uzyskałby intrygujący obraz o poszukiwaniu własnego "ja", który śmiało można by nazwać uwspółcześnioną wersją "Opowieści wigilijnej". A tak Graham zaprezentował film, który miał szanse, ale zostały one przekreślone przez reżysera na samym początku.


W tej nieskładnej historii aktorzy starają się pokazać z jak najlepszej strony. I niezaprzeczalny prym wiedzie odtwórca głównej roli, Ben Bonenfant, przedstawiając w ciągu 90 minut tyle odmiennych twarzy swojej postaci, że widz może wpaść w niemałą konsternację. Do końca nie wiadomo, jak ma na imię ani kim tak naprawdę jest - a wszystko to nie tylko za sprawą rozbudowanej roli w scenariuszu, ale niespotykanego talentu aktora do momentalnej zmiany całej swojej gry o 180 stopni (i to kilkakrotnie!). Swoje trzy grosze dodają Artem Mishin i Nick Frangione - naprawdę szkoda, że kwestie z ich udziałem są takie krótkie.
Podsumowując, był dobry pomysł na naprawdę ciekawy film. Choć Graham oszczędza widzowi dłużących się scen i niekończących się rozmyślań bohaterów, to w ostatecznym rozrachunku zabrakło mu tego czegoś, tej filmowej magii (wigilijnej?), dzięki której "W pułapce pożądania" zapadałby w pamięci na dłużej.

wtorek, 2 września 2014

Diabelska przełęcz (2013)


Tytuł: Diabelska przełęcz (Devil's Knot)
Gatunek: Biograficzny/Dramat/Kryminał/Thriller
Reżyseria: Atom Egoyan
Premiera: 8 września 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Po raz kolejny film z cyklu "Oparty na faktach". Ostatnio sporo tytułów wychodzi pod tym szyldem, tak jakby twórcy cierpieli na chroniczny brak weny. Na (nie)szczęście, życie podrzuca producentom coraz to nowsze scenariusze, od tych najbardziej nieprawdopodobnych ("Sztanga i Cash") po przerażające ("Snowtown"). Jak w tej pogoni za faktami sprawdza się Atom Egoyan?


Ameryka lat 90-tych. W niewielkim miasteczku znika trójka chłopców. Mieszkańcy wraz z policją organizują dramatyczne poszukiwania. W końcu udaje się wyłowić ich ciała z rzeki. Chłopcy mają okaleczone ciała, a ręce i nogi skrępowane sznurówkami. Makabryczna zbrodnia, wiązana z satanistycznymi rytuałami, prowadzi policjantów do trójki nastolatków, którzy z powodu swojego wyglądu i słuchanej muzyki nie cieszą się dobrą opinią. Rozpoczyna się proces, a sędzia i policja, pomimo braku żelaznych dowodów, starają się za wszelką cenę oskarżyć Damiena i jego kolegów. Jedynym wierzącym w ich niewinność jest detektyw Ron Lax, który podejmuje się zadania uratowania nastolatków przed nieuchronnym więzieniem.


Egoyan prezentuje nam thriller sądowniczy, który budowanym napięciem i zawiłością wątków śmiało można przyrównać do legendarnego "Słabego punktu" Hoblita. W przeciwieństwie do produkcji z 2007, tutaj sprawcy nie przyznają się do winy - ba! - wszelkie dowody w ich sprawie potwierdzają ich niewinność, a mimo to sędzia, ława przysięgłych, policja, media i otoczenie pragną wymierzyć im karę. "Diabelska przełęcz" to istne wołanie o pomoc głównego bohatera, który raz za razem wytyka błędy wymiaru sprawiedliwości, ale nie ma niczego, co mogłoby definitywnie pomóc oskarżonym. Obraz Egoyana to nie tylko przerażający przykład złego systemu sądowniczego i argument przeciw karze śmierci (która przeraża tym, że owa historia miała miejsce naprawdę). To także popis jego reżyserskich umiejętności, dzięki którym potrafi perfekcyjnie budować napięcie i z każdym kolejnym odkrywanym wątkiem coraz bardziej wplatać widza w zawiłą intrygę. Jednocześnie swoich bohaterów (po jednej, jak i po drugiej stronie barykady) prezentuje na równi. Nie ocenia ani nie oskarża nikogo. Tę kwestię pozostawia widzom, by wyciągnęli własne wnioski. Podobnie jak w "Snowtown", film Egoyana nie ma stricte początku i końca. Widz nie jest wrzucony w sam środek wydarzeń; ma krótki czas na zaznajomienie się z sytuacją, jednakże finał daleki jest od oczekiwanego (w sensie fabularnym, nie realizatorskim). Choć przed napisami końcowymi pojawia się informacja o dalszych losach tej sprawy i jej bohaterach, nie napawa ona wielkim optymizmem. Po seansie pozostaje niedowierzanie, że taka sytuacja mogła wydarzyć się w rzeczywistości.


Jak na film tak mało znany, Egoyanowi udało się zebrać prawdziwą aktorską śmietankę. I to oni w dużej mierze powodują, że ktokolwiek zainteresuje się tym filmem (bez uprzedniej marketingowej nawałnicy). Na czele znanych nazwisk pojawia się Colin Firth w rewelacyjnej roli detektywa Laxa oraz Reese Witherspoon jako matka jednego z zabitych chłopców (i jako jedyna z otoczenia, która z czasem zaczyna myśleć o sprawie racjonalnie). W rolach drugoplanowych i epizodycznych lista znanych nazwisk się nie kończy: nieugięty Bruce Greenwood ("Jądro ziemi"), niepowtarzalny Dane DeHaan ("Na śmierć i życie"), stanowczy Stephen Moyer ("Czysta krew"), mistrz niewielkich ról Kevin Durand ("Jestem numerem cztery"), kobieta o stu twarzach Mireille Enos ("World War Z") i wielu, wielu innych. Wszyscy razem i każdy z osobna powodują, że ten prawie dwugodzinny seans to prawdziwa uczta dla każdego kinomana.
Podsumowując, "Diabelska przełęcz" to świetna realizacja i genialnie przedstawiona historia, która wstrząśnie niejedną osobą. Pod względem wykonania najlepszy film spod szyldu "Oparte na faktach", jakie przyszło mi oglądać w ostatnim czasie. Naprawdę gorąco polecam.

Snowtown (2011)


Tytuł: Snowtown
Gatunek: Dramat/Kryminał
Reżyseria: Justin Kurzel
Premiera: 16 maja 2011 (świat)
Ocena: 5/6

Kolejny film z cyklu "Oparty na faktach". Tym razem, w przeciwieństwie do "Uśpionych" Pogue'a, Kurzel przedstawia nam historię, która - o zgrozo! - wydarzyła się naprawdę. Historię, która wstrząsnęła całą Australią - i to nie tylko za sprawą największego seryjnego mordercy tego kraju, lecz z powodu motywów nim kierujących i cichej aprobaty tytułowego miasteczka Snowtown. Czy filmowi Kurzela bliżej jest do dramatu, kryminału, a może pełnego brutalności dokumentu?


Jamie to 16-latek, który nie ma łatwego dzieciństwa. Wraz z matką i braćmi mieszka w starym, małym domu w niewielkim miasteczku na przedmieściach Adelajdy. W dodatku, partner matki okazuje się być pedofilem, a najstarszy z braci gwałci Jamiego. Oparcie znajduje w nowym partnerze matki - Johnie. Mężczyzna na równi nienawidzi pedofilów, gejów i narkomanów - uważa ich za "śmiecie", które nie powinny żyć. John wprowadza Jamiego w swój brutalny świat, by chłopak nauczył się być twardym i nieugiętym. Z czasem na jaw wychodzi tajemnica Buntinga, lecz jest już za późno, by Jamie mógł się wycofać.


Po "Mystery Road" wizja kolejnej, dwugodzinnej produkcji z australijskiej kuźni filmowej nie napawała mnie optymizmem. Skoro tamten "thriller" z budowaniem napięcia nie miał nic wspólnego, to byłem święcie przekonany, że "Snowtown" będzie miał tyle z kryminału, co "Kac Wawa" z dobrej, polskiej komedii. Obawy okazały się poniekąd słuszne, bo film Kurzela ciężko byłoby umiejscowić w tym gatunku. Na szczęście, "Snowtown" wygrywa na płaszczyźnie dramatu, zarówno psychologicznego, jak surowego i brutalnego. Kurzel nie owija w bawełnę swojej historii, rozkładając każdego z bohaterów na czynniki pierwsze. Świetny montaż i zdjęcia dodają głębi, a prostolinijność reżysera na równi fascynuje i odrzuca. "Snowtown" nie jest opowieścią, która ma swój początek i koniec. Kurzel wrzuca widza w sam środek wydarzeń, pozostawiając mu ogromne pole do własnych domysłów. Dla kogoś, kto nie zna historii Buntinga, australijska produkcja może wydać się chaotyczna, pełna nielogicznych skrótów myślowych i mylących wątków. Reżyser nie ma zamiaru tracić czasu na wyjaśnienia (i kilka zdań informacyjnych zostawił na sam koniec, tuż przed pojawieniem się napisów końcowych). Kurzel skupia się na upadku człowieka i jego zezwierzęceniu. Liczne brutalne (nierzadko ohydne) sceny pokazują, krok po kroku, zmianę postawy Jamiego w obliczu przerażającego planu Johna (gdzie początkowe morderstwa w myśl "wyższych idei" prowadzą do serii zabójstw "dla samego zabija"). Obraz Kurzela nie napawa optymizmem, a finał tej opowieści nie pozostawia bohaterom żadnej nadziei - z tej istnej degrengolady nie ma ratunku. Ciężko powiedzieć, czy "Snowtown" ma nieść z sobą jakieś przesłanie lub przestrogę, czy tylko stanowić przygnębiający i brutalnie straszny obraz tego, jak człowiek może zmanipulować drugiego człowieka. Choć dobrze wykonany, brakuje w nim pewnej konsekwencji i postawienia kropki na końcu zdania, by nie tyle wyjaśnić wszystkie swoje intencje, co nakierować myśli widza na odpowiedni tor. Kurzel poskąpił tego, przez co jego film zdaje się być bardziej suchą relacją, aniżeli lekcją mądrości.


Trzeba przyznać, że na barkach Daniela Henshalla i Lucasa Pittaway'a spoczęło nie lada zadanie - udźwignięcie takiej historii pokonałoby niejednego doświadczonego aktora. Choć obaj panowie w "Snowtown" debiutowali na dużym ekranie, to nieporównywalnie lepiej spisuje się Henshall. Świetnie kreuje swoją rolę, dzięki czemu John i jego psychopatyczne idee są jeszcze bardziej przekonywujące. Lucas Pittaway koniecznie chciał się skupić na emocjonalnej sferze swojego bohatera. Przez jego twarz przepływa tyle emocji z taką prędkością, że ciężko którąkolwiek zauważyć gołym okiem, zaś sama postać Jamiego bliżej ma do kiczu, aniżeli psychologicznego dramatu.
Podsumowując, "Snowtown" do najłagodniejszych i najlżejszych filmów nie należy, jednakże tego można się było spodziewać po poruszanej tematyce (i choć może widziałem obrazy bardziej odpychające i brutalne, to osoby o słabych nerwach mogą mieć problem z przebrnięciem przez niektóre sceny). Twór Kurzela to kino naprawdę dobre, które z jednej strony przywraca moją wiarę w australijskie produkcje, z drugiej - przeraża, że ta historia wydarzyła się naprawdę.

poniedziałek, 1 września 2014

Godzilla (2014)


Tytuł: Godzilla
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Gareth Edwards
Premiera: 16 maja 2014 (Polska), 8 maja 2014 (świat)
Ocena: 5-/6

W 1954 roku Ishirô Honda stworzył potwora, który przez sześćdziesiąt lat doczekał się rekordowej ilości remake'ów i sequeli (a nawet serialu!), na stałe zakorzeniając się w historii kina i popkulturze. Drugie najsłynniejsze monstrum - King Kong - może się pochwalić co najwyżej połową tego dorobku (co ciekawe, to właśnie Ishirô Honda ponad czterdzieści lat temu przeniósł po raz pierwszy w kolorze oba potwory na duży ekran). W maju tego roku świat doczekał się nowej, dopieszczonej graficznie wersji Godzilli. Czy Gareth Edwards dał radę z tym kultowym gigantem?


Joe Brody jest inżynierem w japońskiej elektrowni jądrowej. Pewnego dnia w wyniku niewyjaśnionych zjawisk dochodzi do awarii i zniszczenia elektrowni, podczas których ginie żona Joe. Piętnaście lat później owładnięty manią odkrycia tajemnicy Brody wpada na nowy trop. Wraz ze sceptycznie podchodzącym do sprawy synem odkrywają, że na terenie starej elektrowni naukowcy ukrywają dziwne stworzenie, które karmi się promieniowaniem. Potwór budzi się do życia, siejąc spustoszenie. Jedynym ratunkiem dla ludzkości okazuje się być Godzilla.


Można by się spierać w nieskończoność, która z części o Godzilli była najlepsza. Pewne natomiast jest, że tak, jak Emmerich zniszczył mit Godzilli piętnaście lat temu, tak Edwards przywrócił jej dawną chwałę. Jego tegoroczny film to wizualna perła wśród tytułów s-f. Pracę speców od efektów oraz grafików widać praktycznie wszędzie. Dzięki temu Godzilla swoim majestatem przyprawi o dreszcz nie tylko fanów serii, ale również miłośników takich blockbusterów, jak "Pacific Rim". Gareth Edwards nie chce skupić uwagi widza jedynie na wizualnej oprawie - stawia również na akcję, której w jego filmie nie brakuje. W myśl Hitchcocka ("Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć."), ten brytyjski reżyser zaczyna od porządnego uderzenia, a następnie nie daje za wielu chwil wytchnienia. Choć na Godzillę w pełnej krasie widz będzie musiał poczekać aż do połowy filmu, to gdy rozlegnie się ryk jaszczura, nikt nie będzie żałował. Wartką akcję i sceny walk perfekcyjnie uzupełnia muzyka francuskiego kompozytora Alexandre'a Desplata. Jego kompozycje powodują, że do samego finału widz siedzi z zapartym tchem. Niestety, "Godzilla" nie spisuje się na wszystkich płaszczyznach. Pod wizualną i dźwiękową ambrozją utonęła fabuła, a cały film można by porządnie skrócić o wszelkie wątki dotyczące starań armii w celu ratowania świata. Scenariusz Borensteina jest tak skonstruowany, że niezależnie od tego, na jaki desperacki plan zdecydują się żołnierze, to i tak głównym wyjściem z sytuacji będzie atomowy płomień Godzilli. Przeskoki i fabularne dziury mogą razić, w szczególności, że zajmują "czas antenowy" jaszczurowi i jego oponentom.


Z racji konstrukcji filmu, na uznanie zasługują nie tyle przewijający się po ekranie aktorzy, a twórcy efektów specjalnych, bez których całość okazałaby się jedynie wysokobudżetową klapą. Ken Watanabe to chyba najbardziej ulubiony przez amerykańskich twórców japoński aktor. Po "Ostatnim samuraju", "Wyznaniach gejszy", czy "Incepcji", trafił do "Godzilli" jako "łącznik" między USA a Japonią (i praktycznie na tym kończy się jego zadanie). Aaron Taylor-Johnson tak, jak świetnie spisał się w roli psychopaty Williama w dramacie "Pokój na czacie", tak jako żołnierz, utalentowany saper i próbujący wrócić do rodziny mąż sprawdza się naprawdę kiepsko. Elizabeth Olsen, młodsza siostra słynnych bliźniaczek, trafiła na tak schematyczną rolę, że jej kwestie równie dobrze mogli przekleić spece od efektów z innych produkcji.
Podsumowując, tegoroczna "Godzilla" jest prawdziwym majstersztykiem wizualnym. Efekty i muzyka wynoszą ten film na wyżyny kina s-f ostatnich lat. Choć w tej pogoni na szczyt twórcy zgubili logiczny scenariusz, to udaje się na to przymknąć oko. Pozostaje rozsiąść się wygodnie, cieszyć się efektami i po raz kolejny kibicować najsłynniejszemu jaszczurowi w historii kina.