piątek, 7 marca 2014

Ja, Frankenstein (2014)


Tytuł: Ja, Frankenstein (I, Frankenstein)
Gatunek: Fantasy/Akcja
Reżyseria: Stuart Beattie
Premiera: 24 stycznia 2014 (Polska), 16 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Jeżeli w danej tematyce wszystko zostało już opowiedziane i pokazane, na pewno znajdzie się ktoś, kto o tym nie wie - przyjdzie i zaprezentuje coś nowego. Tym kimś okazał się być Stuart Beattie, przedstawiając w tym roku własną wersję odświeżonego cyfrowo Frankensteina. Jak wypada stworzony przez Mary Shelley blisko 200 lat temu stwór w nowym wydaniu?


Po śmierci swojego stwórcy, Frankenstein musi uciekać. Ścigają go zarówno demony, dowodzone przez Naberiusa, jak i sługi niebios - Zakon Gargulców pod przewodnictwem królowej Leonore. Po blisko dwóch wiekach, Frankestein powraca. Choć świat się zmienił, dawna wojna między Światłem a Ciemnością trwa nadal. Dzięki protekcji Leonore, Frankestein staje do walki z demonami, by powstrzymać Naberiusa przed stworzeniem armii nieumarłych.


Chyba tylko hrabia Dracula doczekał się większej ilości ekranizacji, niż twór Wiktora Frankensteina. Choć widziałem wiele mniej lub bardziej udanych wersji opowiedzenia tej historii, to naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jak krętymi ścieżkami szedł tok rozumowania tego reżysera, że nakręcił "Ja, Frankenstein". Przykuć tutaj uwagę mogą jedynie efekty specjalne, które - jak na dzisiejsze czasy - wcale nie są tak rewelacyjne, jak mogły być. Cała reszta to, krótko mówiąc, porażka, a największą klęską okazał się scenariusz. Pomińmy nawet fakt, że zamiast przyzwoitych aniołów mamy wojowniczy Zakon Gargulców (istot, które raczej nie są kojarzone z tzw. "siłami dobra"), a Frankenstein jest niepowstrzymanym łowcą demonów. Sam reżyser gubi się we własnej historii. Błędy i braki fabularne stara się zespawać dennymi dialogami. Wyzuta z głębszych przemyśleć i emocji historia przygnieciona jest ilością wciśniętych na siłę scen akcji, które mogą co najwyżej zmniejszyć częstotliwość ziewnięć na minutę. Mary Shelley musi się w grobie przewracać po tym, co zrobiono z jej pierwowzorem Frankensteina.


Poziom obsady jest tak samo wysoki, jak poziom całego filmu - przy "Ja, Frankenstein" nawet aktorzy "Trudnych spraw" mogą pretendować o tytuł "mistrzowskiego kunsztu". Aarona Eckharta ("Mroczny rycerz") można określić "przeciwieństwem wina" - im starszy, tym gorszy. Yvonne Strahovski ("Dexter") jest tylko po to, by być (bo jakaś ważna kobieta w życiu głównego bohatera jest obowiązkowa!). Miranda Otto ("Władca Pierścieni") prezentuje nam uskrzydloną, znacznie gorszą wersję Eowiny. Bill Nighy ("Underworld") kompletnie nie ma pomysłu, jak zagrać Naberiusa, przez co w filmie brakuje porządnego czarnego charakteru.
Podsumowując, panie Beattie - nie tędy droga! Dzięki "Ja, Frankenstein", kino fantasy z początkiem roku zaliczyło poważną wpadkę. Miejmy nadzieję, że to tylko pozostałości po sylwestrowym kacu i kolejne filmy będą już tylko lepsze (co w sumie nie będzie aż takim ciężkim wyzwaniem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz