Tytuł: 47 roninów (47 ronin)
Gatunek: Fantasy/PrzygodowyReżyseria: Carl Rinsch
Premiera: 10 stycznia 2014 (Polska), 6 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 2/6
Jeżeli za film o samurajach zabierają się Amerykanie, to wiedz, że coś się dzieje. I w większości przypadków nie jest to nic dobrego. Pomimo tego - bądź co bądź - stereotypu (reguły?), Carl Rinsch postanowił zaserwować nam kolejną produkcję. Czy wrzuconej na duży ekran legendzie o 47 roninach udaje się podreperować panującą złą reputację?
Mieszaniec Kai zostaje uratowany jako dziecko przez lorda Asano. Przez lata żyje na uboczu, odtrącony przez grono samurajów, pomagając za wszelką cenę swojemu panu i skrycie podkochując się w jego córce, Mice. Gdy przez oszustwo lorda Asano szogun Tsunayoshi skazuje Asano na śmierć, Kai zostaje sprzedany do niewoli, a samurajowie wygnani. Dowództwo nad nimi przejmuje Oishi, który postanawia odnaleźć mieszańca i poprzysięga zemstę za śmierć swojego pana.
Reżyserowi trzeba przyznać jedno - jego film pod względem wizualnym to prawdziwa perełka. Jednakże, za zasłoną (dymną?) z efektów specjalnych, Rinsch starał się ukryć ogromne wady swojej produkcji. Najbardziej razić może scenariusz - a raczej jego brak. Każdy z jego autorów nagina kilka zasad (i samą rzeczywistość), by z uporem maniaka prowadzić historię według swojego widzi-mi-się. Szkoda tylko, że nie ustalili między sobą jakiejś wspólnej wersji, przez co całość przypomina bardziej zbiór losowo wybranych scen, rozszarpujących fabułę na kawałki, niż logiczną i wielowątkową opowieść. Zamiast trzymać się samej legendy, tworząc film o odwadze, honorze i krwawej zemście, Amerykanie postanowili przepuścić wszystko przez maszynę magii i miecza, stawiając naprzeciw roninom czary, tajemnicze duchy lasu i smoka. Tracąc kontakt z rzeczywistością, reżyser jednocześnie zatracił gdzieś rys czarnych charakterów, przez co wypadają wprost żałośnie i nie wydają się stanowić poważnego zagrożenia dla bohaterów. Sama walka finałowa, zamiast ekscytować, trzymać w napięciu i przykuwać widza do fotela, poprowadzona jest w sposób tak ułożony i suchy, że bardziej interesujące potrafią być relacje w wiadomościach.
W fabularne dziury wpadają także aktorzy, nie mogąc z nich do końca wyjść. Keanu Reeves i Hiroyuki Sanada w roli mścicieli wypadają niezwykle blado, Tadanobu Asano jako lord Kira jest żałosną pomyłką, Cary-Hiroyuki Tagawa to Shang-Tsung z "Mortal Kombat" prawie 20 lat później, odziany w zbroję i posadzony na koniu, zaś potencjał Wiedźmy został zaprzepaszczony przez jej odtwórczynię, Rinko Kikuchi, przez co wychodzi gorzej od schematycznej Miki (Ko Shibasaki). Za obsadowy ewenement trzeba uznać Ricka Genesta, kanadyjskiego modela znanego jako Zombie Boy. Trafił na kilka plakatów, choć w samym filmie występuje... niecałą minutę!
Podsumowując, staram się wierzyć w to, że Rinsch chciał dobrze. Szkoda, że wyszło, jak zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz