sobota, 4 kwietnia 2015
Anioł śmierci (2014)
Tytuł: Anioł śmierci (The Woman in Black 2: Angel of Death)
Gatunek: Horror/Dramat/Thriller
Reżyseria: Tom Harper
Premiera: 20 lutego 2015 (Polska), 30 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 2/6
“During afternoon tea there’s a shift in the air
A bone-trembling chill that tells you she’s there
There are those who believe the whole town is cursed
But the house in the marsh is by far the worse,
What she wants is unknown, but she always comes back
The spectra of darkness
The Woman in Black.”
- takimi słowami, wypowiadanymi przez małą dziewczynkę, w 2012 roku powitał nas zwiastun jednego z najbardziej klimatycznych horrorów ostatnich lat - "Kobiety w czerni" w reżyserii Jamesa Watkinsa. Obraz z Radcliffem w roli głównej działał głównie na wyobraźnię widza, strasząc samym strachem, a nie mrocznymi zjawami czy krwawymi potworami. Po ten sam materiał, oparty na prozie Susan Hill, sięgnął niedawno Tom Harper, reżyserując luźno powiązany z "Kobietą w czerni" sequel. Czy w "Aniele śmierci" udało się odtworzyć wyjątkowy klimat z obrazu Watkinsa?
Anglia, rok 1941. Po silnych atakach na Londyn i bombardowaniu młoda nauczycielka Eve Parkins i oficerowa Jean Hogg zabierają grupę sierot w bezpieczniejsze - w ich mniemaniu - miejsce: do opuszczonej rezydencji na Węgorzowych Moczarach. Okazuje się, że ich przybycie obudziło w domu dawną grozę. Niedługo później Eve nawiedzają koszmary, a dzieci zaczynają się dziwnie zachowywać. Z pomocą pilota Harry'ego nauczycielka odkrywa przerażającą prawdę o posiadłości. Dom nie jest bezpieczny, a Eve musi uciekać, by uratować swych podopiecznych przed Kobietą w Czerni.
"In the marsh lies a house abandoned for years,
That hides a darkness beyond all fears,
She never forgives, she always comes back,
There is no escaping
The Woman in Black."
- słowa młodego Edwarda zwiastują nam to, o czym mogliśmy przekonać się po pierwszej części: mimo działań Arthura, Kobieta w Czerni nie wybaczyła i będzie zabijać dalej. Powrót do posiadłości na Węgorzowych Moczarach przypomina długą tradycję horrorów o nawiedzonych domach. Harper miał wszystko to, co zbudował Watkins, wyłożone jak na tacy. Wystarczyło po to sięgnąć i bez większego wysiłku powtórzyć. Początkowo wydawać się może, że rzeczywiście reżyser poszedł w ślady poprzednika. Niestety, klimat starego domu błyskawicznie pęka, niczym bańka mydlana. Harper nie mógł oprzeć się pokusie, by jego zjawa grała w filmie znacznie większą rolę, niż u Watkinsa. Tym samym dreszcz i napięcie, towarzyszące niemalże nieprzerwanie pierwszej części, tutaj znikają gdzieś na początku, zostawiając widza z dobrze mu znaną historią.
Historią, którą dodatkowo ledwo udaje się utrzymać w ryzach. Scenariusz, do którego swoje trzy grosze musiała dodać autorka pierwowzoru, wydaje się być złożony z luźno powiązanych scen, które - skumulowane razem - przypominają chaotyczny kicz. Liczne wątki zostały wprowadzone chyba tylko po to, by zająć taśmę filmową - większość z nich urwana jest w połowie lub dodana kompletnie bezcelowo. Tradycyjna walka dobra ze złem, nakreślona u Watkinsa, tutaj przypomina tandetne horrory klasy B. Bohaterowie, nic nie wiedząc, w niewyjaśniony sposób nagle stają się wszystkowiedzący, a wolno rozwijająca się z początku fabuła, pod koniec gna na łeb, na szyję, irracjonalnie i bez większego pomysłu dążąc do finału. Gwoździem do trumny jest ostatnia scena, która chyba w mniemaniu twórców miała być zaskakującym i strasznym zwrotem akcji, a w efekcie podkreśla tylko ich mizerne umiejętności w tym gatunku.
Jeżeli kiedykolwiek mówiłem, że Daniel Radcliffe był niezbyt trafnym wyborem na pierwszoplanową rolę u Watkinsa, tak po obejrzeniu Phoebe Fox cofam wszystko! Odtwórczyni Eve Parkins bardziej przypominała przerysowaną i stanowczo przesłodzoną parodię w stylu "Strasznego filmu", aniżeli postać, której przyjdzie zmierzyć się z mocami nadprzyrodzonymi. Fox kompletnie nie potrafi wczuć się w strzępy zbudowanego klimatu, przez co sceny z jej udziałem bardziej irytują, niż tworzą napięcie. Bohater Jeremy'ego Irvine'a został wprowadzony chyba wyłącznie tylko po to, by stworzyć wątek miłosny (jakże w horrorze zbędny), bo sam aktor za wiele swoją osobą nie wnosi do całokształtu. Za to Oaklee Pendergast to naprawdę Złote Dziecko. Po niesamowitej grze w "Niemożliwe" Bayony, świetnie wciela się w rolę Edwarda w "Aniele śmierci". Jego postać śmiało można zestawiać z takimi klasykami, jak Damien Thorn Stephensa z "Omena" Donnera czy Danny Torrance Lloyda z "Lśnienia" Kubricka. Jego wzrok przyprawia o gęsią skórkę bardziej, niż wszystkie poruszające się zabawki, samo otwierające się drzwi i mroczne zjawy razem wzięte.
Podsumowując, z początku dziwiłem się, że polscy tłumacze pominęli w tytule nawiązanie do "Kobiety w czerni" - zazwyczaj twórcy rodzimych plakatów i reklam nie przegapią żadnej okazji do oparcia się o znany i udany film (jak poster "Szeptów" Murphy'ego nawiązujący do "Innych" Amenábara). Jak się okazało, zabieg wcale nie musiał być przypadkiem lub pomyłką, bo "Anioł śmierci" - poza samą zjawą i nawiedzoną posiadłością - nie ma nic wspólnego z pierwszą częścią (tj. "Annabelle" żeruje na "Obecności"). Zawiodło niemalże wszystko, przez co poszukiwania dobrego horroru wciąż, niestety, trwają.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz