piątek, 12 czerwca 2015

Śmiercionośne reguły (2014)


Tytuł: Śmiercionośne reguły (The Rules of the Game)

Gatunek: Akcja/Komedia/Thriller
Reżyseria: Edward McGown
Premiera: 1 lipca 2014 (świat)
Ocena: 1/6

Po blockbusterach, kasowych hitach i głośnych produkcjach mam ochotę czasem sięgnąć po coś niszowego, nierzadko niskobudżetowego, co rozeszło się bez większego echa. Choć przeważnie kończy się to na oglądaniu kina klasy B lub popadaniu w coraz głębszy stan odmóżdżenia (pozdrawiam twórców "Bobrów zombie"!), to można trafić na naprawdę ciekawą produkcję (choćby "Gabriel" Abbessa). Dlatego postanowiłem dać szansę kompletnie nieznanemu mi reżyserowi, jakim jest Edward McGown, i porwałem się na jego zeszłoroczny film. Czy "The Rules of the Game" (lub "Bachelor Games" lub - według polskich tłumaczy - "Śmiercionośne reguły") warte są poświęcania im prawie 80 minut swojego czasu?


Grupa przyjaciół wyrusza na wieczór kawalerski jednego z nich w argentyńskie góry. Na miejscu dowiadują się, że szczyty okryte są złą sławą, a wybrany przez nich szlak wiedzie przez ziemie legendarnego Łowcy - mściwego ducha, polującego na ludzi o nieczystym sercu. Przyszły pan młody dąży jednak do zrealizowania wyprawy, gdyż potajemnie chce się odegrać na swoim drużbie. Prosty plan komplikuje się, gdy jeden z nich zostaje ranny, a okoliczna legenda okazuje się zabójczo prawdziwa.


Mimo pozytywnego nastawienia i stawiania naprawdę niewygórowanych wymagań, nie można w tej produkcji znaleźć wielu plusów. Początkowo zapowiada się to na niskobudżetową wersję "Kac Vegas" (gdzie zamiast luksusowych hoteli i wielkomiejskich świateł mamy mały zajazd pośrodku pustkowia), nad którą zaczyna wisieć widmo równie niskobudżetowego slashera. Jedno byłoby do przełknięcia, drugie mogło stanowić prostą rozrywkę. Niestety, Edward McGown ze scenariuszem Hilla i Michella nie potrafił zrobić niczego, co choćby na chwilę potrafiło przykuć większą uwagę widza. Kompletnie nic się tutaj nie klei, a śladowe - że tak zażartuję - zwroty akcji są gorsze nawet od wcześniej wspomnianych "Bobrów zombie".


Mroczna i krwawa legenda zostaje podana w najmniej odpowiednim momencie i można ją przeoczyć. Plan zemsty niedoszłego pana młodego jest tak irracjonalny, że aż trudno uwierzyć, iż przekonał i zaangażował do niego trzech innych kolegów. Gdy w końcu pojawia się gwiazda wieczoru - Łowca - reżyser serwuje nam tyle napięcia, ile przysłowiowy kot napłakał. Kolejne zgony następują bez większego ładu i składu, a morderczy duch (będący połączeniem zabójcy z "Kolekcjonera", zjawy z "Klątwy" i Winnetou) to chodząca (a wręcz pełzająca) parodia. Gdzieś w ferworze kolejnych bezsensownych ujęć ginie głębsza ideologia, kierująca Łowcą, a w jej miejsce wkracza istota, której pojawienie się na ekranie nie wywołuje żadnych emocji. Jeśli już o emocjach mowa, to nie wywoła ich również jakakolwiek inna scena w tym filmie, bo jest on tak płytki, jak tylko płytkie może być coś, co da radę nakręcić kamerą.


Jakim cudem Charlie Bewley znalazł się w obsadzie tego filmu, wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Aktor, który zasłynął jako Demetri w sadze "Zmierzch" i pokazał niemały warsztat w "Hammer of the Gods", u McGowna po prostu się marnuje. W szczególności, że ma u swego boku taki chodzący okaz sztuczności, jak Jack Gordon ("Raz dwa trzy umierasz ty"), Jack Doolan ("Cockneys vs Zombies"), czy kompletnie nie odnajdujący się w roli Obi Abili (miniserial "Injustice"). Mam nadzieję, że następnym razem Bewley trafi do lepszych produkcji, w których będzie mógł się wykazać.


Podsumowując, gdyby ten film puszczono w "Mam talent", dostałby błyskawicznie potrójne NIE. Najlepiej omijać produkcję McGowna szerokim łukiem i nie tracić czasu. "Śmiercionośne reguły" nie mają ani dobrego startu, ani wciągającej historii, ani ciekawych zwrotów akcji, ani nawet sensownego zakończenia. Nawet odmóżdżyć się przy tym nie da. Kompletna strata czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz