poniedziałek, 24 lipca 2017
Król Artur: Legenda miecza (2017)
Tytuł: Król Artur: Legenda miecza (King Arthur: Legend of the Sword)
Gatunek: Dramat/Przygodowy
Reżyseria: Guy Ritchie
Premiera: 16 czerwca 2017 (Polska), 7 maja 2017 (świat)
Ocena: 2+/6
Ze świecą szukać osoby, która nigdy nie miała żadnej, nawet najmniejszej styczności z opowieściami o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Co jakiś czas twórcy dużego i małego ekranu sięgają po legendy o władcy Camelotu i jego kompanach, serwując widzom przeróżne wariacje na ten temat: od ociekającej angielskim humorem komedii ("Monty Python i Święty Graal"), poprzez młodzieżowe "Przygody Merlina" i disneyowskie "Liceum Avalon", po genialnego "Merlina" z Samem Neillem i nieudanego "Króla Artura" z Clivem Owenem. W tym roku Guy Ritchie (tak, to ten pan, co dał nam Sherlocka Holmesa z twarzą Roberta Downey Jr.) postanowił przedstawić swoją wersję przygód Artura. Czy powrót do Camelotu można uznać za udany?
Czarnoksiężnik Mordred buntuje magów przeciwko Królestwu i rusza na podbój Camelotu. Królowi Utherowi udaje się pokonać przeciwnika i przywrócić pokój. Nie może się z tym pogodzić Vortigern, który pragnie za wszelką cenę przejąć władzę. Dzięki spiskowi i czarnej magii udaje mu się osiągnąć cel. Z masakry w Camelocie przeżywa wyłącznie młody Artur, syn Uthera. Chłopiec trafia do Londonium, gdzie zmuszony jest walczyć o przetrwanie na ulicach miasta. Wiele lat później pod murami Camelotu objawia się wbity w skałę Excalibur. Król Vortigern rozpoczyna poszukiwania śmiałka, który wydobędzie magiczny miecz. Udaje się to Arturowi, czym sprowadza na siebie uwagę Vortigerna. Młodzieniec będzie musiał pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i stanąć do walki z wujem, by uratować bliskich i Królestwo.
Twórcy filmów i seriali przyzwyczaili nas do tego, że bardzo luźno podchodzą do tematu legend arturiańskich. Zbiór średniowiecznych legend wielokrotnie stanowił wyłącznie bazę, szkielet fabuły, sama zaś historia przedstawiona mocno różniła się od literackiego pierwowzoru. Przykładem tego, jak daleko pada jabłko od jabłoni, jest choćby "Król Artur" z 2004 roku, gdzie jedynym związkiem z pierwowzorem są imiona bohaterów. Guy Ritchie nie odszedł aż tak daleko. Zaprezentował widzom historię bardzo dobrze znaną - młody Artur, niepamietający swojej przeszłości, wyciąga ze skały Excalibur, za pomocą którego pokonuje tyranię, zasiada na tronie Camelotu i przywraca pokój w Królestwie. Ach, no i koniecznie tworzy Okrągły Stół (nierozerwalny motyw każdego króla Artura, niczym rozsypujące się perły matki Batmana). Tym samym nie dostajemy od Ritchiego niczego, czego już byśmy nie widzieli. No, może poza totalnym misz-maszem różnorakich wątków.
Bo tych w "Legendzie miecza" nie brakuje. Guy Ritchie tak bardzo nie mógł się zdecydować, jakie wątki znane z legend pokazać w filmie, że nawrzucał ich, ile tylko się dało. Powstała z tego fabularna katastrofa. Uther jest władcą nijakim, Mordred ginie w pierwszych minutach filmu, a Merlinowi nawet nie chciało się w tym wszystkim uczestniczyć, więc w zastępstwie wystawiono bezimienną czarodziejkę. Zamiast znanych rycerzy dostajemy zgraję złodziei i zawadiaków, a o Morganie czy Ginewrze możemy co najwyżej pomarzyć. Zwrotów akcji jest tu tyle, co ciepła w zerze skali Kelvina, a całość przypomina niskobudżetową produkcję telewizyjną (aż dziw, że ten film pochłonął 175 mln dolarów!). Efekty specjalne nie cieszą nawet na dużym kinowym ekranie (no, może poza początkową bitwą), muzyka - choć niezła - nie zapada w pamięci, a obniżenie granicy wiekowej spowodowało, że podczas walk i bitew nie uraczymy ani jednej kropli krwi, co przywodzi na myśl hity lat 90., jak "Herkules" czy "Xena - Wojownicza księżniczka". Jedynie humor gdzieniegdzie się udał, ale jest go za mało, by przykryć niezbyt pozytywne wrażenie po seansie.
Podejrzewam, że sporą część budżetu pochłonęły aktorskie gaże, bo parę naprawdę znanych nazwisk udało się Ritchiemu do swojej produkcji ściągnąć. W roli głównej znany z "Pacific Rim", "Hooligans", "Synów anarchii" i brytyjskiego "Queer as Folk" Charlie Hunnam - muszę przyznać, że jako zawadiacka wersja króla Artura 37-letni Brytyjczyk sprawdza się całkiem nieźle. W roli Uthera - Eric Bana ("Troja", "Kochanice króla", "Deadfall"), który do tej roli kompletnie nie pasował. Bliżej mu było do książątka z magicznym mieczem, aniżeli doświadczonego władcy, który zjednał sobie Królestwo. Jako "ten zły" - Jude Law ("A.I. Sztuczna inteligencja", "Wróg u bram", "Bliżej"), którego Ritchie ściągnął chyba po znajomości. Gdyby rozdawano nagrody za Największego Emo Króla, Vortigern Lawa znalazłby się na podium. Astrid Bergès-Frisbey w roli Czarodziejki sprawdza się najlepiej, gdy nie ma jej na ekranie. Trzy razy nie. Nie zapomnijmy, oczywiście, o Littlefingerze (Aidan Gillen) i Boltonie (Michael McElhatton), którym ewidentnie pomyliły się plany zdjęciowe. Jest też David Beckham w epizodycznej roli, choć przy natłoku tylu znanych nazwisk nie robi większego wrażenia.
Podsumowując, "Legenda miecza" nie jest ekranizacją przygód króla Artura, na jaką czekali miłośnicy opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu. Kiepsko prezentuje się też jako film przygodowy, bo jest po prostu zbyt pospolity - takich obrazów na dużym i małym ekranie było pełno. Przykro to stwierdzić, ale nowy "Król Artur", choć jest lepszy od tego z 2004 roku, nie porywa i nie zachwyca. Ot, prosta rozrywka dla niewymagających, której zaaplikowanie grozi wysokim stopniem znużenia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A mi się podobało i to bardzo ;) Takie oderwanie od oryginalnej historii, świeże spojrzenie i mnóstwo udanego humoru - i to nie tylko moje zdanie, ale całej sali, która śmiała się razem ze mną. Efekty specjalne też bardzo mi się podobały, ale niestety było bardzo widać, że zrobiono je typowo pod 3D.
OdpowiedzUsuń