czwartek, 28 sierpnia 2014
Łagodny potwór - projekt Frankenstein (2010)
Tytuł: Łagodny potwór - projekt Frankenstein (Szelíd teremtés - A Frankenstein-terv)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Kornél Mundruczó
Premiera: 29 kwietnia 2011 (Polska), 22 maja 2010 (świat)
Ocena: 5-/6
Niektóre filmy przyciągają obsadą, inne - kuszą zwiastunem, jeszcze inne wspomagane są ogromną kampanią marketingową. Obraz Mundruczó przyciągnął mnie swoim nietuzinkowym tytułem, który szybciej kojarzyć się może z horrorem bądź czarną komedią, aniżeli dramatem. Czy nominacja do Złotej Palmy, jaką ten węgierski reżyser otrzymał cztery lata temu za swój film, była uzasadniona?
W starej kamienicy pewien reżyser organizuje casting, by znaleźć odpowiednią osobę do obsadzenia głównej roli w swoim nowym filmie. W tym samym czasie do rodzinnego domu wraca 17-letni Rudi. Nie zastając matki na miejscu, chłopak postanawia wziąć udział w castingu, na którym dochodzi do tragedii. Rudi musi skryć się przed policją. Szuka pomocy u matki, lecz ta każe mu bezzwłocznie wyjechać. Chłopak ucieka z domu. Niedługo po tym zjawia się reżyser, który odkrywa, że Rudi jest jego synem i za wszelką cenę chce z nim porozmawiać.
Sposób, w jaki Mundruczó prezentuje swojego Frankensteina, na myśl może przywodzić duńskiego reżysera, Joachima Triera. Podobnie jak "Oslo, 31 sierpnia", tak "Łagodny potwór..." jest perfekcyjną wirtuozerią scen, magią ujęć i pełnymi metafor gestami i mimiką. Jego wizja jest równie fatalistyczna, jak Triera, a dla bohaterów nie ma ratunku przed nieuchronną tragedią. Jednakże, w przeciwieństwie do duńskiego reżysera, fabuła u Mundruczó... nie istnieje. Gdyby odrzeć jego obraz ze scen, które na przemian potrafią poruszyć, jak i miażdżyć, dla widza zostanie wydmuszka, która nie niesie za sobą absolutnie nic. Wątki w tej historii są luźno rzucone, a postępowanie bohaterów nieraz wydaje się zaprzeczać wszelkim prawom logiki. Tak jakby każdy z bohaterów miał do odegrania swoją własną sztukę, niezależnie od pozostałych, lecz w tym samym miejscu i czasie. Tytuł, który ma za zadanie spajać całokształt i nakreślać ścieżkę, którą podąża Mundruczó, wydaje się być hiperbolizacją jego poczynań, zaś interpretacja - w żaden sposób nieograniczona. Sam reżyser zresztą przyznał, że "każdy opowiada swoją własną historię, którą stworzył na podstawie mojej opowieści. Ja nigdy nie wiem, jaka historia kryje się za moim filmem". Założenie zarówno odważne, jak i poniekąd szalone, jednakże pewna ręka Mundruczó i przyprawiające o wizualną ekstazę zdjęcia Erdély'ego powodują, że prosta fabuła z za daleko idącym tytułem staje się ucztą dla oczu, która wciąga z każdą kolejną minutą i nie pozwala się uwolnić przed napisami końcowymi.
Cała konstrukcja nawet przy najlepszych zdjęciach rozleciałaby się w drobny mak, gdyby nie obsada. Rudolf Frecska to istne objawienie, bez którego ten film by praktycznie nie istniał. Sceny z jego udziałem nadają wszystkiemu nowego wydźwięku (a takie momenty, jak scena "płaczu", niejedną osobę emocjonalnie wbiją w fotel). Mundruczó daje popis swoich umiejętności, nie tylko tworząc scenariusz i stając za kamerą, ale również wcielając się w rolę ojca tytułowego potwora. Mroczną groteskę uzupełniają Lili Monori jako Anya, a także Kitty Csíkos w roli Magdy (w szczególności ta druga idealnie dopasowuje się do Rudolfa Frecski i niejednokrotnie kradnie całą uwagę).
Podsumowując, "Łagodny potwór..." nie jest filmem zwyczajnym i nie można go traktować w kategoriach standardowych dramatów. Mundruczó stworzył coś, o czym niełatwo będzie zapomnieć. Gdyby zamiast prostoty w fabule skupił się na większym sensie i logice, jego Frankensteina można by uznać nawet za arcydzieło. Trochę jednak ku temu zabrakło, więc na razie pozostaje uzbroić się w cierpliwość i obserwować, jak w drodze po Oscara radzi sobie jego najnowszy film - "Biały Bóg".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz