czwartek, 30 lipca 2015

System (2015)


Tytuł: System (Child 44)

Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Daniel Espinosa
Premiera: 24 kwietnia 2015 (Polska), 15 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 5/6

Czy może być lepsza zachęta do obejrzenia jakiegoś filmu, niż oficjalne stanowisko Kremla potępiające produkcję? Okazuje się, że tak, bo nakręcony za nie bagatela 50 mln dolarów film przyniósł niewiele ponad 6 mln zysku. Czy ekranizacja powieści Toma Roba Smitha w reżyserii Daniela Espinosy jest naprawdę takim złym filmem?


Związek Radziecki, pierwsza połowa lat 50. Leo Demidov jest cenionym agentem służb bezpieczeństwa, znanym ze swojej skuteczności w rozwiązywaniu trudnych spraw. Jego wiara w Związek Radziecki i oddanie zostają zachwiane, gdy ginie syn jego przyjaciela, a władza całą sprawę zamiata pod dywan. Niedługo po tym żona Leo zostaje oskarżona o zdradę. Oficer nie chce wydawać ukochanej, przez co zostaje zdegradowany i deportowany z Moskwy. Trafia pod skrzydła generała Nesterova, lokalnego szefa milicji. Niedługo później w okolicy zostaje znalezione kolejne ciało dziecka.


Czy można ze sobą połączyć dramat jednostki z polityczną krytyką panującego systemu, a wszystko utrzymać w kanwach mrocznego kryminału z seryjnym mordercą w tle? Okazuje się, że tak i - co ciekawsze - taki film nie musi być luźnym, przymusowym powiązaniem kilku odrębnych gatunków, ale może tworzyć jedną całość. Taki właśnie jest "System" Espinosy, będący ekranizacją głośnej powieści "Child 44" Smitha. Obraz wywołuje prawdziwie piorunujące wrażenie. Utrzymane w półmroku, pełne gęstej i napiętej atmosfery zdjęcia Olivera Wooda, budująca klimat muzyka Jona Ekstranda, wielowątkowy scenariusz Price'a i twarda ręka Espinosy, prowadząca produkcję od początku do końca. Razem tworzą thriller, gdzie wierny oficer służb bezpieczeństwa z powodu niewyjaśnionego morderstwa staje się przeciwnikiem władz i panującego systemu. Krytyka stalinizmu jest tutaj widoczna na każdym kroku, od pierwszych scen, gdzie młody bohater ucieka z sierocińca ogarniętego biedą i głodem, po podchodzący pod paranoję pościg za domniemanymi wrogami narodu "idealnego".


Espinosa nie bawi się w półśrodki. Absurd utopijnej wizji Związku Radzieckiego przedstawia za pomocą surowych i brutalnych scen. Tutaj nie ma miejsca na romantyczną miłość czy wierną przyjaźń - liczy się przetrwanie. Aparat państwowy poprzez groźby i aresztowania wymusza posłuszeństwo i fałszywą lojalność, byleby tylko nikt nie śmiał podważać idealności państwa. Całość stanowi jednak wizję fatalistyczną, bo choć głównym antagonistą głównego bohatera jest tytułowy system, to Leo nie ma zamiaru (ani możliwości) go definitywnie obalić. "Child 44" nie jest historią o przewrocie i rewolucji, lecz przymusowym wpasowaniu się w otoczenie, gdzie balansowanie między życiem i śmiercią determinuje być lub nie być głównego bohatera. Gdzieś w tle rozgrywa się seria morderstw, będąca solą w oku zapatrzonych w idealne społeczeństwo władz, lecz nie stanowi ona głównego wątku opowieści. To tylko kolejny przykład zepsucia Związku Radzieckiego i sposób piętnowania chorego od wewnątrz systemu. Oczywiście, w całej tej obszernej ideologii Espinosa nie uciekł od błędów. Urwane wątki, niedokończone sprawy i zbyt łatwe rozwiązania uwypuklają dziury w scenariuszu, powstałe zapewne przy przenoszeniu obszernej powieści na duży ekran. Mimo wszystko, gdy jednak skupimy się na samym filmie i jego ocenie, to możemy dać się wciągnąć w ten mroczny świat brutalnej polityki i bezlitosnej władzy. I dzięki temu ponad dwugodzinny seans potrafi trzymać w napięciu i intrygować niemalże do samego końca.


"System" to nie tylko krytyka stalinizmu, ale i popis aktorskich umiejętności obsady. Na prowadzeniu mamy Toma Hardy'ego, który jako Leo Demidov nadaje całości dodatkowej głębi i wiarygodności. Gwiazda "Incepcji" i "The Dark Knight Rises" prezentuje nam obraz twardego człowieka, który chce przetrwać za wszelką cenę, jednocześnie stawiając się szeroko pojętej spychologii aktualnej władzy. Jego angielski ze sztucznym rosyjskim akcentem nadaje surowości każdemu słowu, które wypowiada, co też przekłada się na wyjątkowy odbiór poszczególnych scen z jego udziałem. Tuż obok mamy Noomi Rapace jako jego filmową żonę Raisę, która z zimną twarzą z przeciwniczki staje się jego sojuszniczką. Całość dopełnia Gary Oldman, który po kilku niezbyt udanych produkcjach ponownie pokazuje, na co go stać, a także Joel Kinnaman, który po "Nocnym pościgu" zrobił siedmiomilowy krok w kierunku poprawy własnego warsztatu. Warto też wspomnieć o polskim akcencie w osobie utalentowanej Agnieszki Grochowskiej, wcielającej się w postać Niny, która domaga się sprawiedliwości za śmierć syna i jako pierwsza nie boi się nazywać tego morderstwem.


Podsumowując, "System" nie jest typowym thrillerem, gdzie historia kręci się wokół rozwiązania zagadki zabójstw i złapania mordercy. Tutaj sprawca jest tylko pionkiem, wynikiem błędnego systemu, który to jest prawdziwym i jedynym wrogiem. Lecz z nim wygrać nie można. "Child 44" to opowieść o grze na czyichś zasadach i próbie nagięcia tych zasad do własnych celów. Wszystko w doskonale zbudowanym mrocznym klimacie i atmosferze ciągłej niepewności. Godny polecenia.

środa, 29 lipca 2015

Najdłuższa podróż (2015)


Tytuł: Najdłuższa podróż (The Longest Ride)

Gatunek: Dramat/Romans
Reżyseria: George Tillman Jr.
Premiera: 12 czerwca 2015 (Polska), 3 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 5-/6

Co łączy "List w butelce", "Szkołę uczuć", "Pamiętnik", "Ostatnią piosenkę", "Wciąż ją kocham" i "Szczęściarza"? Wszystkie te tytuły zostały oparte o bestsellerowe powieści Nicholasa Sparksa. Aktualnie autor romansów doczekał się już dziesięciu ekranizacji swoich książek, a najnowszą jest właśnie "Najdłuższa podróż" w reżyserii George'a Tillmana Jr. Jak twórca "Przepisu na życie" i "Notoriousa" sprawdził się za kamerą romansu?


Sophia Danko to ambitna studentka sztuki, która po zdanych egzaminach planuje przenieść się do Nowego Jorku na intratny staż. Pewnego wieczora koleżanki zabierają ją na pokaz rodeo, gdzie dziewczyna poznaje przystojnego Luke'a Collinsa. Choć Sophia z racji wyjazdu nie planuje się z nikim wiązać, daje namówić się chłopakowi na randkę. Wracając ze spotkania, zauważają rozbity samochód. Luke ratuje z niego starszego mężczyznę, a Sophia wyciąga pudełko pełne listów. Poznaje z nich historię miłości mężczyzny, Iry, do Ruth. Wkrótce dziewczyna i starzec zaprzyjaźniają się.


Zabierając się za kolejną ekranizację prozy Sparksa, nie oczekuje się, że można zobaczyć nową, nieznaną historię. Pisarz przyzwyczaił zarówno czytelników, jak i widzów, że jego historie mają praktycznie ten sam, sprawdzony fundament. Zmienia się tylko zewnętrzna otoczka i twarze bohaterów. Nic więc dziwnego, że oglądając "Najdłuższą podróż" ma się nieodparte wrażenie, że trafiło się na seans remake'u "Pamiętnika" Cassavetesa. Mamy tu dwie opowiadane jednocześnie historie. Jedna, teraźniejsza, to początek związku Sophii i Luke'a. Druga, umieszczona w latach II Wojny Światowej, to historia wielkiej miłości Iry i Ruth. Oba te światy w przedziwny sposób krzyżują się ze sobą, a przeszłość starszego mężczyzny służy jako niezastąpiona lekcja dla młodych kochanków. To wszystko już było. A w temacie łączenia przeszłości z przyszłością niezaprzeczalnie wygrywa "Pamiętnik".


"Najdłuższa podróż" ma jednak w sobie to coś, co potrafi przykuć uwagę widza. George Tillman Jr. odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, przenosząc wtórną powieść Sparksa na duży ekran w taki sposób, że do tej wtórności można podejść z przymrużeniem oka. Sparks wystarczająco nasycił swoją powieść emocjami, uczuciami i szeroko pojętą romantycznością, więc Tillman - na szczęście! - nic nie dodawał od siebie, ani nie ubarwiał. Odział całość tylko w odpowiednie barwy i zaprezentował tak, że dwugodzinny seans mija nie wiadomo kiedy. Oczywiście, jak na prozę Sparksa przystało, można spodziewać się momentów szczerze wyciskających łzy, więc co wrażliwszym radzę uzbroić się w zapas chusteczek przed seansem. Na końcu razić może zbyt wyidealizowany finał, bardziej przypominający cukierkową bajkę, aniżeli utrzymywany w ramach realizmu film o miłości.


Cechą charakterystyczną ekranizacji Sparksa jest duet głównych bohaterów, których zadaniem jest nie tylko ubarwienie całej historii, ale i przyciągnięcie widzów do kin. W "Liście w butelce" mieliśmy niezastąpionych Costnera i Wright, w "Pamiętniku" - Goslinga i McAdams, w "Ostatniej piosence" - Cyrus i Hemswortha, we "Wciąż ją kocham" - Tatuma i Seyfried, w "Szczęściarzu" - Efrona i Schilling. "Najdłuższa podróż" to popis aktorskich umiejętności próbującego swoich sił przed kamerą Scotta Eastwooda (z tych Eastwoodów) i wciąż rozwijającej swój warsztat Britt Robertson. Dwójka młodych aktorów świetnie wczuwa się i odnajduje w swoich rolach. Przekonująco przed kamerą wypadają również Jack Huston i Oona Chaplin (jako młodzi Ira i Ruth) oraz Alan Alda (jako starszy Ira). Każda z postaci jest tak przedstawiona, że szybko i łatwo zyskuje sympatię widza (a to w końcu w tego typu produkcjach najważniejsze).


Podsumowując, cudów nie ma, ale źle też nie jest. Tillman ma świetne wyczucie do prozy Sparksa i wie, jak ją przedstawić w sposób lekkostrawny i przyjemny. Choć dla miłośników ekranizacji romansów amerykańskiego pisarza "Najdłuższa podróż" może okazać się kolejnym filmem z wielu, to jednak taki jest ich przewrotny urok. Warto poświęcić te dwie godziny, by przeżyć emocjonalną przygodę z bohaterami "Najdłuższej podróży".

poniedziałek, 27 lipca 2015

Playing It Cool (2014)


Tytuł: Playing It Cool

Gatunek: Komedia romantyczna
Reżyseria: Justin Reardon
Premiera: 26 września 2014 (świat)
Ocena: 5/6

On poznaje ją (lub na odwrót). Zazwyczaj dzieli ich niemalże wszystko, lecz jakimś cudem docierają do siebie. Kiełkujące uczucie psuje pewna kwestia, która (koniecznie niemalże pod koniec!) wychodzi na jaw. Ostatecznie jednak wszyscy sobie wybaczają i żyją długo i szczęśliwie. W taki oto sposób można streścić 99% komedii romantycznych - gatunku, którego wtórność to drugie imię. Znalezienie tutaj filmu, który w jakikolwiek sposób wyróżniałby się z tłumu, graniczy z cudem. Czy "Playing It Cool" w reżyserii początkującego za kamerą Justina Reardona zaliczyć można do takich wyjątków?


Główny bohater, będący narratorem całej historii, jest pisarzem. Pewnego dnia jego agent zleca mu napisanie scenariusza do komedii romantycznej, dzięki czemu otworzą się przed nim drzwi do pracy przy poważnych i kasowych produkcjach. Zadanie okazuje się jednak ponad siły głównego bohatera, dla którego filmy romantyczne to ckliwe bzdety, a sama miłość jest przereklamowana. Pewnego dnia mężczyzna poznaje na balu dobroczynnym piękną nieznajomą. Główny bohater pragnie zdobyć jej serce za wszelką cenę. Pojawia się jednak pewien problem - kobieta ma narzeczonego.


Opowieść o pisarzu, który bez pamięci zakochuje się w zajętej kobiecie, przypomina "Nie ma tego złego..." Chechika na podstawie powieści "Sex & Sunset" Sandlina. Jednakże, przeciwieństwie do Leo Palamino, główny bohater "Playing It Cool" nie jest załamanym po rozstaniu, nieszczęśliwym romantykiem. Wręcz przeciwnie, strzała Amora uderza w niego w najmniej spodziewanym momencie, a sam mężczyzna wciąż stara się zaprzeczyć wszystkim romantycznym banałom. I to właśnie dzięki temu starciu dwóch skrajnie różnych stanowisk film Reardona bije na głowę poprzednika. Po pierwsze: fabuła. Z pozoru wydaje się, że "Playing It Cool" powiela utarte schematy. Okazuje się jednak, że nie jest to zwykły, przekopiowany szablon. Reardon łączy realizm z fantastyką, perfekcyjnie wyśmiewając sztampowość gatunku. Poza tym, dwójka głównych bohaterów jest... bezimienna. Nadaje to pewnego rodzaju paraboliczności całokształtu, a widz nie tylko będzie mógł wczuć się w historię, ale i może postawić się na miejscu tychże bohaterów.


Po drugie: dialogi. To prawdziwy popis umiejętności duetu Shafer-Vicknair. Zamiast pustych frazesów i ckliwych banałów o miłości, twórcy postawili na cięty humor damsko-męski, którego może nie ma aż tak dużo, ale jest rozmieszczony w odpowiednich momentach. To właśnie w rozmowach występujących postaci, jak i rozważaniach narratora, ścierają się argumenty romantyków z antyromantykami (gdzie prawdziwym mistrzostwem emocjonalnego wypaczenia jest nazwanie "Terminatora" filmem bardziej romantycznym od "Uwierz w ducha"!). "Playing It Cool" nie broni ani jednego, ani drugiego stanowiska, dzięki czemu każdy z widzów znajdzie tutaj coś dla siebie. Film Reardona jest lekką komedyjką zaprawioną wątkiem romantycznym, którą ogląda się szybko i przyjemnie. I, co najważniejsze, twórcy odpowiednio dawkują poziom wszelakiej słodyczy, dzięki czemu po seansie poziom cukru nie podskoczy do wartości zagrażającej życiu i zdrowiu.


Rzadko kiedy zdarza się, by początkujący reżyser ściągnął do swojego filmu tyle znanych nazwisk. Reardonowi jakoś to się udało i w "Playing It Cool" znajdziemy prawdziwą śmietankę towarzyską. W rolach głównych - Michelle Monaghan i Chris Evans, którzy perfekcyjnie wyłamują się ze schematu typowej pary komedii romantycznej. Towarzyszy im Topher Grace, jako służący dobrą radą wierny przyjaciel Scott, Ioan Gruffudd, w epizodycznej roli Stuffy'ego, a także niezastąpiony Philip Baker Hall w roli dziadka głównego bohatera. To właśnie Hall odpowiada w dużej części za humor sytuacyjny całego obrazu.


Podsumowując, do "Dziennika Bridget Jones" i "50 pierwszych randek" Reardonowi daleko, ale "Playing It Cool" sprawdza się naprawdę świetnie, jako dobra rozrywka na wieczór. Jest to komedia romantyczna, która łamie schematy komedii romantycznych - oczywiście, nie wszystkie, ale wystarczająco dużo. I dzięki temu jest filmem godnym polecenia.

sobota, 25 lipca 2015

Xenia (2014)


Tytuł: Xenia

Gatunek: Dramat
Reżyseria: Panos H. Koutras
Premiera: 5 grudnia 2014 (Polska), 19 maja 2014 (świat)
Ocena: 3/6

"Współczesna grecka odyseja" - krzyczy nam z plakatu odważne hasło reklamowe. Jednakże, nie warto nastawiać się na wiele odniesień do Homera, bo całkiem inaczej wiedzie ścieżka filmu-drogi w reżyserii Koutrasa. O dwóch braciach, wyruszających w pełną przygód podróż, opowiadał już 8 lat temu Pascal-Alex Vincent w dobrym dramacie "Podaj mi dłoń". Czy grecka "Xenia" ma szansę powtórzyć francuski sukces?


Po śmierci matki, 16-letni Danny przyjeżdża do Aten do swojego starszego brata, Odysseasa. Z racji, że są w połowie Albańczykami, grozi im deportacja. Jedyną nadzieją jest znalezienie ojca Greka, który opuścił ich wiele lat temu. Bracia postanawiają wyruszyć w podróż. W międzyczasie w Grecji trwa casting do muzycznego talent show. Danny uważa, że Odysseas powinien koniecznie wziąć w nim udział.


Tytułowa "Xenia" to opuszczony budynek starego hotelu, w którym zatrzymują się bracia podczas jednego z etapów swojej podróży. Pusty, obskurny, zniszczony, lecz to właśnie tu Odysseas i Danny znajdują namiastkę domu. Pobyt w "Xenii" zbliża braci do siebie, to tu snują swoje marzenia i daleko idące plany. Wszystko jest jednak piękne wyłącznie powierzchownie, bo gdy tylko sięgniemy głębiej, napotkamy na pustkę. Opuszczony budynek, od którego Koutras wziął tytuł swojego filmu, stał się - raczej niezamierzenie - również jego niekorzystną metaforą. Mamy tu dwóch braci - tak skrajnie różnych, jakby nie widzieli się kilkanaście lat, a nie tylko dwa. Danny to 16-latek z mentalnością 8-latka, który koniecznie chce być dorosły. Sprzeczność jego wewnętrznej natury podkreśla to, że w jednej torbie nosi swojego królika i pistolet. Do tego ma słabość do słodyczy, w szczególności lizaków, które stają się wyróżniającym go z tłumu atutem. Odysseas to jego absolutne przeciwieństwo. Dorosły ponad swój wiek (kończy dopiero 18 lat!), niezależny, typ stereotypowego maczo, który za dnia ukazuje zimną, kamienną twarz, a o zmroku - gdy nikt nie widzi - daje upust emocjom. Ich spotkanie przypomina starcie ognia z wodą i niewiele brakuje do totalnej katastrofy.


Zapowiadało się to całkiem nieźle. Gdy dodamy do tego jeszcze naprawdę różne osoby, które przyjdzie im spotkać po drodze, to możemy uzyskać przekrój przez interesujący przegląd osobowości. Szkoda tylko, że z tak dobrego szkieletu i pomysłu z potencjałem nie potrafił skorzystać reżyser. Jego historia, choć barwna, ciekawa i nieszablonowa, nie ma wiele do zaoferowania. Zabawna koncepcją baśni i mieszanie rzeczywistości z fantastyką bardziej przypominają luźną przypowieść familijną, aniżeli dramat z morałem, po którym należałoby wyciągnąć odpowiednie wnioski. "Xenia" jest formą filmu-drogi, którego rozdmuchana konstrukcja za bardzo przypomina przerost formy nad treścią. W efekcie, reżyser nie oferuje widzom nic głębszego, co zapadałoby w pamięci (jak miało to miejsce we wcześniej wspomnianym "Podaj mi dłoń", czy też opartym na faktach "Wszystko za życie" w reżyserii genialnego Seana Penna). Zabrakło trochę odwagi, by zaryzykować zabawę stereotypami, rozbudować ewolucję swoich bohaterów i - przede wszystkim - mieszając sen z jawą, nie zagubić logicznego sensu całości. A tego ostatniego bardzo brakowało gdzieś od połowy seansu, kiedy bohaterowie zachowują się irracjonalnie, a ich czyny niosą za sobą jeszcze bardziej irracjonalne konsekwencje (lub ich zupełny brak).


Debiutującym na dużym ekranie Kostasowi Nikouliemu i Nikosowi Gelia daleko do braci Carril z "Podaj mi dłoń", jednakże swoich ról nie zagrali źle. Ten pierwszy świetnie wpasowuje się w żyjącego we własnym świecie, dziecinnego Danny'ego, drugi zaś stanowi jest doskonałe przeciwieństwo. Obaj uzupełniają się na ekranie i choć jeszcze daleko droga przed nimi do zostania aktorami dramatycznymi z prawdziwego zdarzenia, to debiut zaliczyli naprawdę dobrze. W tym miejscu wspomnę jeszcze o Patty Pravo, która we własnej osobie na chwilę pojawia się w "Xenii", a której muzyka (szczególnie "Tutt'al più") jest zarówno trzecim bohaterem filmu, jak i staje się motorem napędowym do działania dla braci. Niejednokrotnie to właśnie śpiew Pravo budował całą emocjonalną otoczkę poszczególnych scen. I jeśli cokolwiek po tym seansie zostaje w głowie, to właśnie "Tutt'al più".


Podsumowując, szkoda trochę "Xenii", bo dobrze się ją oglądało, tylko bez większego zaangażowania. Koutras miał pomysł, lecz nie wykorzystał go w pełni. Tym samym jego obraz trafia do tłumu filmów przeciętnych, bo też z tego tłumu nie ma za bardzo czym się wybić. Ot, taki film jednorazowy.

czwartek, 23 lipca 2015

Masakra w Jersey Shore (2014)


Tytuł: Masakra w Jersey Shore (Jersey Shore Massacre)

Gatunek: Horror/Komedia
Reżyseria: Paul Tarnopol
Premiera: 22 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Sześć lat temu trzech panów postanowiło na zawsze zmienić poziom telewizyjnej rozrywki. Anthony Beltempo, producent VH1, wpadł na pomysł programu o imprezowym stylu życia tzw. "Guido". SallyAnn Salsano, odpowiedzialna za "Zakochaj się w Tili Tequili", zaproponowała umiejscowić program w New Jersey. Van Toffler, dyrektor MTV Networks, postanowił umieścić program w ramówce MTV, zamiast VH1. Tak powstała "Ekipa z New Jersey". Kontrowersyjny program, gdzie głównym zadaniem uczestników było imprezowanie do upadłego, odniósł zaskakujący sukces (w tym w 2010 roku członkowie ekipy znaleźli się na liście Barbara Walters' 10 Most Fascinating People). Nic więc dziwnego, że "Jersey Shore" doczekała się nie tylko swojego udziału w parodiach ("Wampiry i świry"), ale i dwóch "własnych" filmów. Pierwszy, "Jersey Shore Shark Attack", miał premierę w 2012 roku na antenie SyFy (nazwa nie obowiązuje w Polsce, po badaniach opinii publicznej zmieniono ją na SciFi Universal), kanału znanego z niskobudżetowych filmów klasy B (C? D? Z?). Drugi, "Jersey Shore Massacre", trafił w zeszłym roku na DVD. Jak film Paula Tarnopola sprawdza się w parodiowaniu najsłynniejszej ekipy?


Teresa jest fryzjerką w salonie piękności. Razem z przyjaciółkami wyjeżdża na kilka dni na plażę w New Jersey, by imprezować i podrywać przystojnych chłopaków. Na miejscu okazuje się jednak, że dacza, którą miały wynająć, została zajęta przez ich największą rywalkę. Dziewczynom z pomocą przychodzi Vito, wujek Teresy, oferując pobyt w swojej posiadłości w lesie Barrens. Mimo sporej odległości od plaży i centrum, Teresa i przyjaciółki postanawiają dobrze się bawić przez ten czas. Pewnego wieczora spraszają do domu poznanych w New Jersey chłopaków. Nikt nie spodziewa się, że w okolicy grasuje seryjny morderca. Nagle członkowie imprezy zaczynają po kolei ginąć.


Twórcy "Ekipy z New Jersey" pokazali, że w ich słowniku nie występuje coś takiego, jak "umiar", czy "przyzwoitość". Za to studio Spy Global Media po "Girls Gone Dead" udowodniło, że z wcześniej wspomnianą stacją SyFy ma wiele wspólnego pod względem jakości produkowanych filmów. Z tego połączenia mógł wyjść tylko i wyłącznie odmóżdżacz najwyższych lotów. I tak jest w rzeczywistości, bo "Masakra w Jersey Shore" śmieszy swoją głupotą i tandetą, brakiem sensownej fabuły i lukami w opowiadanej historii. Bohaterowie są jeszcze bardziej puści, niż ich pierwowzory (tak, to możliwe!), a botoks, silikon i kilogram tapety czeka w filmie naprawdę ciężka próba. Jeżeli ktoś szuka środka, by całkowicie odciąć się od rzeczywistości i na około 80 minut zamienić się w wegetującą istotę, obraz Tarnopola będzie strzałem w dziesiątkę.


Jak na tego typu produkcję przystało, nie zabraknie roznegliżowanych kobiet, napakowanych i myślących wyłącznie o jednym samcach alfa, dialogów, bez których film spokojnie mógłby się obejść, a także garażowych efektów i hektolitrów sztucznej krwi. Tak, tak, "Masakra..." jest w końcu slasherem, więc reżyser dwoi się i troi, by swoich bohaterów spektakularnie pokroić. Mamy więc nawiązanie do słynnej sceny pod prysznicem z filmu Hitchcocka, spalenie w solarium, ścięte głowy, zmielone kończyny, nadziewanie na widły i wiele, wiele więcej. W starciu z krwawym zabójcą nawet najdroższy silikon nie ma szans! Oczywiście, sensu w tym wszystkim brak, ale nie dla sensu sięga się po podobne produkcje. To ma być pusta rozrywka, dzięki której na trochę można zapomnieć, czym jest myślenie. I takim właśnie tworem jest "Masakra w Jersey Shore".


Nie, nie, talentu aktorskiego też nie można szukać w tego typu filmach. Tym większe było moje zaskoczenie, że kilka osób z obsady naprawdę dobrze wczuło się w swoje role i perfekcyjnie sparodiowało członków oryginalnej ekipy z New Jersey. Mistrzem okazał się Chris Lazzaro, którego Freddy wyśmiał chyba wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy pierwowzoru, Paula "DJ Pauly D" DelVecchio. Za to Nicky Figueredo jako Candi to istny sobowtór Nicole "Snooki" Polizzi. Do kompletu epizodycznie występuje Ron Jeremy - tak, właśnie ten Ron Jeremy. Nic dodać, nic ująć.


Podsumowując, jako stały widz wszystkich "Ekip...", od New Jersey do Warszawy, nie mogłem przepuścić okazji do obejrzenia tej produkcji. Nie oczekiwałem po nim wiele i też niewiele dostałem. Jest to niezaprzeczalnie produkcja, którą można postawić między "Piranią 3DD" a "Bobrami zombie". Ot, taki odmóżdżający produkt na zabicie nudnego wieczoru.

środa, 22 lipca 2015

Naznaczony: rozdział 3 (2015)


Tytuł: Naznaczony: rozdział 3 (Insidious: Chapter 3)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Leigh Whannell
Premiera: 19 czerwca 2015 (Polska), 28 maja 2015 (świat)
Ocena: 4-/6

Panowie James Wan i Leigh Whannell spotkali się po raz pierwszy ponad dziesięć lat temu. Z tej współpracy powstała "Piła", która okazała się jednym z najpopularniejszych amerykańskich horrorów XXI wieku. Drugi raz drogi obu panów skrzyżowały się podczas kręcenia "Naznaczonego". I tym razem współpraca okazała się być strzałem w dziesiątkę, a sam film doczekał się niewiele gorszej kontynuacji (również z Wanem za kamerą i Whannellem odpowiedzialnym za scenariusz). W tym roku James Wan porzucił swój projekt na rzecz kina akcji ("Szybcy i wściekli 7"), a stery za kamerą trzeciego rozdziału "Naznaczonego" przejął Whannell. Czy poradził sobie w nowej roli?


Akcja filmu rozgrywa się kilkanaście lat przed wydarzeniami w domu Lambertów. Elise Rainier po śmierci męża zaprzestała spirytystycznych seansów i kontaktów ze zmarłymi. Pewnego dnia u jej drzwi zjawia się młoda Quinn Brenner. Dziewczyna prosi medium o kontakt z niedawno zmarłą matką. Elise początkowo odmawia, lecz w końcu zgadza się użyć swoich umiejętności. Seans kończy się jednak niepowodzeniem. Niedługo później w domu Quinn zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a sama dziewczyna ulega poważnemu wypadkowi, który przykuwa ją do łóżka. Okazuje się, że chcąc skontaktować się z matką, Quinn ściągnęła na siebie uwagę demona, który pragnie uwięzić jej duszę w swoim mrocznym świecie. Jedynym ratunkiem dla dziewczyny jest Elise, która z nowo poznanymi łowcami duchów - Tuckerem i Specsem - postanawia zmierzyć się z demonem.


Seria "Naznaczonego" ma swój wyjątkowy urok. Wyglądając jak film z poprzedniej epoki, zabiera nas w podróż po krainie duchów, gdzie sztuczna mgła, zabawa światłami i gumowe maski to szczyt efektów specjalnych i charakteryzacji. Zamiast hektolitrów krwi, twórcy straszą samym strachem - i to tym najbardziej klasycznym. Nie brakuje więc tajemniczych skrzypień, stukań, przesuwających się przedmiotów, czy dyszenia w wentylacji (dosłownie!). A wszystko to okraszone jest taką ilością jump scares, jakby twórcy chcieli pobić rekord Guinessa. Takie ewidentne odwołanie się do klasyki było swego rodzaju powiewem świeżości w przypadku dwóch pierwszych części. W trzeciej Whannell potwierdza, że scenariusze pisze dobre, ale stania za kamerą trochę się boi. W efekcie, "Rozdział 3" to ślepe podążanie ucznia śladami mistrza - w tym przypadku Whannell depcze po piętach Jamesa Wana. Prezentuje sprawdzone triki i motywy, z mniejszym lub większym sukcesem, ale nie ryzykuje na tyle, by pokazać coś nowego, swojego. A szkoda.


Plusem "Rozdziału 3" jest to, że w centrum wydarzeń została postawiona Elise. Jest ona niezaprzeczalnie twarzą całej serii, a dzięki kolejnemu "Naznaczonemu" możemy ją bliżej poznać. Szkoda, że całokształt, choć oglądany z punktu widzenia Elise, zamknięty jest w znanych schematach. Film Whannella przykuwa uwagę mniej-więcej do połowy. Później następuje za dużo "kopiuj-wklej", a wszelkich chwytów zdążyliśmy się już napatrzyć w poprzednich częściach u Jamesa Wana. Mało przekonująca jest też sama Quinn, która zostaje przykuta do łóżka... w pełnym makijażu. Miała stanowić uosobienie lęku, gdy ograniczone możliwości fizyczne uwypuklają bezsilność w obliczu zagrożenia, a tymczasem przypomina osobę, która śmiało może startować w castingu na niepełnosprawną modelkę. Whannell przesadził i to stanowczo nie w tę stronę, w którą powinien. W ostatecznym rozrachunku, dostajemy trzeci raz to samo już w ewidentnie słabszym wydaniu. "Naznaczony" nie traci za wiele ze swojego uroku, jednakże "Rozdział 3" przegrywa z poprzednikami. Oby to dało twórcom do myślenia i nikt nie wpadł na pomysł, żeby nakręcić kolejną, ewidentnie zbędną część.


Lin Shaye, 71-letnia aktorka, która jest zaprawiona w bojach kina grozy, nawet nie myśli o odpoczynku. Wręcz przeciwnie, ponownie jest najjaśniejszą gwiazdą (a szczerze mówiąc, to jedyną gwiazdą) całej obsady i to dzięki niej udaje się Whannellowi spiąć swój obraz od początku do końca. Obsadzenie gwiazdki Disneya, Stefanie Scott, w roli nękanej przez demona inwalidki było chyba największym błędem reżysera. Patrząc na lukrowane emocje Scott brakowało tylko, by demon przyjął twarz Miley Cyrus i zaczął śpiewać piosenki Hanny Montany (wtedy dopiero czekałby nas prawdziwy horror!). Na szczęście w tej roli obsadzono Michaela Reida MacKaya, który potrafi przyprawić o gęsią skórkę samą swoją obecnością.


Podsumowując, co za dużo to niezdrowo. Nie jest źle, ale "Naznaczonemu" stanowczo spadła forma. Do obejrzenia raczej po to, by uzupełnić informacje o serii, aniżeli porządnie się wystraszyć, jak to miało miejsce przy pierwszej odsłonie. Whannell powinien wrócić do pisania scenariuszy, bo na tym zna się naprawdę dobrze, a reżyserię niech zostawi bardziej doświadczonym osobom (aż chciałoby się zakrzyknąć: Wan, come back!).

poniedziałek, 20 lipca 2015

Zbuntowana (2015)


Tytuł: Zbuntowana (Insurgent)

Gatunek: Akcja/Romans/Sci-Fi
Reżyseria: Robert Schwentke
Premiera: 20 marca 2015 (Polska), 11 marca 2015 (świat)
Ocena: 2/6

Przełom trzeciego i czwartego kwartału 2015 roku to walka między dwiema ekranizacjami literatury młodzieżowej - kontynuacji "Więźnia labiryntu" i drugiej części trzeciej części (sic!) "Kosogłosa". Nim jednak to nastąpi, twórcy postanowili uraczyć widzów drugą odsłoną przygód Tris Prior. Czy "Zbuntowana" wypada lepiej od "Niezgodnej"?


Jeanine nie ma zamiaru łatwo się poddać. Po tym, jak jej plan zniszczenia Altruistów został powstrzymany przez Tris Prior, przywódczyni Erudycji wchodzi w posiadanie tajemniczej skrzyni. Jest to wiadomość, jaką Założyciele zostawili ponad 200 lat temu, a sama Jeanine podejrzewa, że stanowi ona broń do walki z Niezgodnymi. Niestety, skrzynię otworzyć może tylko Niezgodny. Tymczasem Tris udaje ukryć się w osadzie Serdecznych. Wraz z Cztery planują powrót do miasta, by obalić Jeanine.


Tę historię można było zakończyć na pierwszej części i nikt by się nie obraził. Czerpiąca inspiracje z ogromnej ilości źródeł (od anime po filmy i powieści) fabuła po raz kolejny niczym nie zaskakuje. A nawet jest gorzej niż ostatnio. Pierwsze, co rzuca się w oczy (a wręcz w nie razi), jest brak jakichkolwiek bliższych relacji między bohaterami. Tris i Cztery brakuje jakiejkolwiek iskierki (w końcu mają grać zakochanych i prowadzić główny wątek miłosny!), więź między główną bohaterką i jej bratem jest sztuczna i bez jakiejkolwiek głębi, a wszelkie próby przemycenia do obrazu przyjaźni wyglądają dobrze wyłącznie na papierze. Z żadną z postaci nie udaje się zbudować jakiejkolwiek bliższej relacji, przez co losy poszczególnych osób kompletnie widza nie przejmują. W tym pokazie drewnianych twarzy ciężko komukolwiek kibicować i trzymać za kogoś kciuki.


Zachowania bohaterów (z Tris Prior na czele) są tak irracjonalne, że konia z rzędem temu, kto znajdzie w nich choćby krztynę sensu i logiki. Weźmy takiego Cztery, który - mając do dyspozycji niemałą armię Bezfrakcyjnych i Nieustraszonych - wyrusza na ratunek Tris samotnie (!), a tymczasem Tris, chcąc wymusić na Jeanine zmianę stanowiska, grozi, że zabije Petera (jakby kiedykolwiek przywódczyni Erudycji przejmowała się jego losem). Zwrotów akcji jest tu tyle, co kot napłakał, a każdy bardziej przewidywalny od poprzedniego. Dodajmy do tego ciągłe symulacje i oniryczne fantazje głównej bohaterki, które miały chyba zamieszać widzom w głowach, a tak naprawdę są ostatnią deską ratunku reżysera. To właśnie tu Robert Schwentke wydał chyba cały budżet na efekty specjalne. Szkoda tylko, ze zamiast cieszyć oko, utrzymują one co najwyżej średnią przeciętną, w ostatecznym rozrachunku przypominając starania tonącego, który chwyta się brzytwy. Niestety, ten statek był już na dnie, zanim pojawiła się na ekranie po raz pierwszy twarz Shailene Woodley.


Skoro już jesteśmy przy obsadzie, to chciałoby się zakrzyknąć: "Boże, widzisz i nie grzmisz?". Bo niemałe grzmoty w tym przypadku by się przydały. Począwszy od wspomnianej Woodley i jej filmowego partnera Jamesa, aktorzy chyba się uwzięli i postanowili utrzymać wyjątkowo niski poziom warsztatowy "Niezgodnej" (w myśl zasady "tragicznie, ale stabilnie"?). Pojawia się kilka nowych twarzy, w tym Naomi Watts wypiera Kate Winslet (choć do tej pory nie wiem, co jedna i druga robi w tym filmie), ale nie ratuje to obrazu w żadnym stopniu. Ostatecznie, niższy poziom można znaleźć wyłącznie w "Akademii wampirów".


Podsumowując, najgorsze w tym wszystkim jest to, że - idąc za modą po "Harrym Potterze" - ostatnia część "Niezgodnej" też została rozbita na dwa odrębne filmy. Już "Kosogłos" pokazał, że taki zabieg przypomina coraz bardziej przeciąganie struny i chęć zapełnienia kieszeni producentów. Finał tej tandetnej historii chętnie zobaczę, bo chcę się przekonać na własnej skórze, czy można ją jeszcze bardziej popsuć (nie, na ratunek całokształtu w tej sytuacji nie liczę). Jednakże, wewnętrzna ciekawość nie będzie raczej na tyle silna, by zaprowadziła mnie w 2016 roku (i 2017!) na salę kinową.

sobota, 18 lipca 2015

Terminator: Genisys (2015)


Tytuł: Terminator: Genisys

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Alan Taylor
Premiera: 1 lipca 2015 (Polska), 21 czerwca 2015 (świat)
Ocena: 3/6

Na długo przed rejsem na pokładzie brytyjskiego statku Titanic i przygodą z planetą Pandora, James Cameron zaprezentował światu "Terminatora" - film, który stał się jednym z najbardziej kultowych obrazów sci-fi w historii kina. Choć pochodzący z Kanady reżyser porzucił historię T-800, Sary i Johna Connorów po "Dniu Sądu", to znaleźli się kolejni twórcy, chcący koniecznie wybić się na fali popularności "Terminatora". Z mizernym, jak się okazało, skutkiem. Ani "Bunt maszyn" Mostowa, ani "Ocalenie" Josepha McGinty Nichola nie zbliżyły się do pierwowzoru Camerona. Tym bardziej dziwić może, że do "Terminatora" postanowiono (znowu!) powrócić. Za kamerą zasiadł znany z sygnowanych logiem HBO seriali Alan Taylor, a scenariusz napisał duet Kalogridis ("Aleksander") i Lussier ("Piekielna zemsta"). Jak piąta odsłona przygód Connorów i T-800 sprawdza się na dużym ekranie?


Rok 2029. Stojący na czele ruchu oporu John Connor przeprowadza brawurowy atak na główną siedzibę SkyNet. Programowi udaje się jednak wysłać T-800 w przeszłość, by zabił matkę Connora, Sarę. W ślad za nim wyrusza przyjaciel Johna, Kyle Reese. Okazuje się jednak, że przeszłość uległa zmianie. By uratować ludzkość, Sarah i Kyle muszą zniszczyć SkyNet przed Dniem Sądu.


W zeszłym roku Bryan Singer powrócił do serii "X-Men", by naprawić błędy swoich poprzedników. Bawiąc się czasem, praktycznie wymazał przeszłość, by przywrócić historię mutantów na dobre tory. Alan Taylor, przenosząc na duży ekran scenariusz Kalogridis i Lussiera, zrobił praktycznie to samo ze zgoła przeciwnym efektem. Zamiast powrócić do kultowej serii Camerona, postanowił ją bezlitośnie zniszczyć. W miejsce nieśmiałej kelnerki, Sarah Connor jest waleczną buntowniczką. Kyle Reese zamiast bycia wybawcą zostaje zdezorientowanym pionkiem. T-800, będący twarzą serii, spada na drugi plan i parodiuje sam siebie. Tak, jak "Prometeusz" zaszkodził "Obcemu", tak "Genisys" stał się gwoździem do trumny "Terminatora". Co gorsze, twórcy kopią leżącego i w post-credit scene zapowiadają, że z T-800 i Connorami jeszcze nie skończyli. Dla miłośników "Terminatora", piąta odsłona serii okazać się naprawdę ciężkostrawna.


Alan Taylor stanowczo jest reżyserem, który podąża za trendami. Wyznaje zasadę, że na ekranie musi być wszystkiego więcej i więcej. Tak więc w "Genisys" akcji nie brakuje (w tym pojedynek T-800 z T-800!), a graficy włożyli niemało pracy w efekty specjalne. Jako kino akcji sci-fi nowy "Terminator" sprawdza się całkiem nieźle (choć w kategorii 3D niezaprzeczalnie przegrywa z "Jurassic World"). Liczne pościgi, walki, strzelaniny i efektowne eksplozje spowodują, że podczas dwugodzinnego seansu nie przyjdzie nam się nudzić. Można by więc uznać film Taylora za ciekawą pozycję w kinie, gdyby pominąć fakt, że bazuje głównie na popularności kultowego obrazu Camerona (który to obraz zresztą zniekształca i niszczy). Nie samą akcją i efektami człowiek żyje, a fabuła jest niestety tak przekombinowana, że po wyjściu z seansu odczuwać można z jednej strony niedosyt, z drugiej - mętlik w głowie.


Aktorsko film Taylora ratuje tylko i wyłącznie Arnold Schwarzenegger. Po dwunastu latach austriacki aktor postanowił powrócić do roli, która - obok Conana - była przełomem w jego karierze. Choć zepchnięty na drugi plan, jego autoironia, humor i niezastąpiona, "cyborgowa" postawa pozwalają mu wyjść przed szereg. Przyćmiewa tym główne nazwiska produkcji - Jaia Courtneya, który nie może się odnaleźć jako nowy Kyle Reese, i Emilię Clarke (Daenerys z "Gry o Tron"), której Sarah Connor bardziej przypomina nieudaną mieszankę Katniss Everdeen z Beatrice Prior, aniżeli pierwowzór Lindy Hamilton. Kiepsko w zestawieniu wypada również Jason Clarke, który jest chyba najgorszym Johnem Connorem w historii całej serii.


Podsumowując, zrównanie kultowego "Terminatora" z efekciarską rozrywką sci-fi to prawdziwa profanacja, a Alan Taylor powinien za to odpokutować. "Genisys" nie tylko niszczy serię Camerona, ale i nie oferuje wiele więcej od innych tegorocznych produkcji spod szyldu sci-fi. Ot, taki przeciętniak z dobrymi efektami (i to tak naprawdę jedynie dla nich można obejrzeć film Taylora na dużym ekranie).

wtorek, 7 lipca 2015

Demonic (2015)


Tytuł: Demonic

Gatunek: Horror
Reżyseria: Will Canon
Premiera: 12 lutego 2015 (świat)
Ocena: 5/6

Jeśli jakiś film sygnowany jest nazwiskiem Jamesa Wana, to można spodziewać się kina grozy na wysokim poziomie. Twórca "Piły", "Martwej ciszy", "Naznaczonego" i "Obecności" rozpieścił widzów i udowodnił, że w dość oklepanym gatunku można jeszcze odczuć powiew nowości. Choć do drugiej części "Conjuring" - o ile wierzyć plotkom i zapowiedziom - czekać nam przyjdzie jeszcze rok, to rok 2015, poza reżyserowaną przez Wana siódmą odsłoną "Szybkich i wściekłych" i wyprodukowanym przez niego trzecim rozdziałem "Naznaczonego", przyniósł obraz oparty na jego autorskiej historii. Czy "Demonic" podzielił los nieudanej "Annabelle" (której producentem również był Wan), czy też udało się stworzyć porządnego dreszczowca?


Ten wieczór detektyw Mark Lewis miał spędzić na romantycznej randce z policyjną psycholog Elizabeth Klein. Niespodziewane zgłoszenie zaprowadziło go jednak do opuszczonego domu Marthy Livingstone, gdzie 25 lat wcześniej dokonano brutalnych morderstw. Na miejscu Lewis odkrywa ciała kilku młodych ludzi. Jedynym, który przeżył masakrę, jest John, który za zabójstwa obwinia nawiedzony dom i duchy. Lewis prosi o pomoc Klein, by dotarła do chłopaka i pomogła rozwikłać mroczną zagadkę. Od tego może zależeć życie zaginionej dziewczyny chłopaka, Michelle.


Nowy projekt Jamesa Wana, o którym informacje w sieci krążyły pod szyldem "House of Horror", zapowiadał się na ciekawe połączenie sztampowego horroru o satanistycznych rytuałach i opętanym domu z detektywistycznym thrillerem. I mogłaby z tego wyjść bomba zegarowa, eksplodująca kiczem i tandetą w finale, gdyby nad niezbyt doświadczonym za kamerą Willem Canonem nie stał właśnie James Wan. Dzięki tej współpracy udało się przenieść niełatwą historię na duży ekran, wraz z jej zaburzoną chronologią i niejasnymi wątkami. W "Demonic" znów mamy grupę młodych ludzi, którzy trafiają do okrzykniętego złą sławą domu, by za pomocą nowoczesnego sprzętu i niezliczonej ilości kamer zarejestrować zjawiska paranormalne. Lecąc dalej po schematach, cały plan trafia szlag, a niewinny seans spirytystyczny rozbudza dawne zło. A stąd tylko krok dzieli bohaterów od tragedii i krwawego końca. Dodajmy do tego kilka "jump scenes", skrzypiące deski, samo zamykające się drzwi i zacinającą się pozytywkę, a dostaniemy typową konstrukcję przewidywalnych horrorów, jakimi karmią nas twórcy od lat. Na szczęście, Canon i Wan postanowili nadać oklepanej fabule nieco świeżości.


Po pierwsze, "Demonic" zaczyna się jakby od końca. Cała straszna i mrożąca krew w żyłach opowieść już się wydarzyła, a do wyścielonego trupami domu przyjeżdża niewierzący w moce nadprzyrodzone detektyw i równie sceptyczna pani psycholog. I tu zaczyna się prawdziwa zabawa. Canon z niesamowitą perfekcją miesza wątki i zaburza chronologię, wciągając widza wraz ze swoimi bohaterami w mroczną grę. Grę, w której zwycięzca może być tylko jeden i której finał jest z góry zaplanowany i nieunikniony. Detektywistyczne śledztwo poprzecinane jest pełnym napięcia dreszczowcem, który niejednego widza przyprawi o gęsią skórkę i szybsze bicie serca. Opowieść jest tak zagmatwana i wciągająca, że można się w niej bezgranicznie zatopić, z przymrużeniem oka traktując takie oklepane motywy, jak nadmiar "jump scenes", szczątki "found footage" i nieziemsko nieracjonalne zachowania bohaterów. Samo zakończenie i rozwiązanie zagadki niejedną osobę można zszokować i wbić w fotel - a takie elementy zaskoczenia są naprawdę pożądane!


Choć w "Demonic" przewija się sporo - jak na horror - postaci, to całą grę pozorów prowadzi trzech aktorów - Maria Bello ("Bravetown"), Frank Grillo ("Noc oczyszczenia: Anarchia") i Dustin Milligan (serial "90210"). Ta trójka, a w szczególności Milligan, potrafią utrzymać cały film w napięciu i wyjątkowo przekonująco wpasowują się w role. Choć na ekranie przewijają się jeszcze takie osoby, jak Cody Horn ("Magic Mike"), Megan Park ("Słowo na M") i Scott Mechlowicz, to nie znajdują siły przebicia, by dać się zapamiętać na dłużej. Przede wszystkim Mechlowicz podkreśla, że po "Eurotrip" i "Sile spokoju" nic więcej nie pokaże, a w kolejnych produkcjach może być już tylko gorszy.


Podsumowując, sezon grozy 2015, który Sparling niezbyt dobrze rozpoczął swoim "Instytutem Atticus", ratuje "Demonic" Canona. Łączący kilka horrorów w jednym obraz potrafi trzymać w napięciu, straszyć i intrygować. Pomimo wpadek, których nie udało się uniknąć, jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich lubiących dobre kino z dreszczykiem.