poniedziałek, 29 grudnia 2014

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)


Tytuł: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (The Hobbit: The Battle of the Five Armies)
Gatunek: Fantasy/Przygodowy
Reżyseria: Peter Jackson
Premiera: 25 grudnia 2014 (Polska), 1 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 3+/6

Jedenaście lat po premierze "Władcy Pierścieni: Powrotu Króla", Peter Jackson raz jeszcze zabiera widzów do Śródziemia, wieńcząc swoją trylogię "Hobbita". Piszę "swoją", bo ekranizacja 200-stronicowej powieści Tolkiena rozciągnięta na trzy, wcale niekrótkie filmy, mocno odbiega od baśniowego oryginału. Pomijając "Silmarillion" i liczne zapiski Tolkiena, w których posiadaniu był Jackson, to i tak trylogia "Hobbita" została naszpikowana wątkami i wizjami samego reżysera. Czy Jacksonowi, mimo wszystko, udało się powtórzyć sukces "Powrotu króla"?


Trzecia część przygód Bilba i kompanii krasnoludów rozpoczyna się od ataku Smauga na miasto. Dzięki pomocy syna, Bardowi Łucznikowi udaje się pokonać siejącą spustoszenie bestię. Ocalali z pożogi ludzie udają się pod bramy Ereboru, by wypełnić obietnicę złożoną przez Thorina. Krasnoludzki władca, nie mogąc odnaleźć Arcyklejnotu, popada w coraz większe szaleństwo i nie ma zamiaru dzielić się skarbem Góry. Na miejsce przybywa również Thranduil z armią elfów, by odzyskać rodzinne klejnoty. Dawne waśnie i krasnoludzki upór prowadzą do nieuchronnego konfliktu. W tym czasie Galadriela przybywa na pomoc uwięzionemu przez Saurona Gandalfowi, a potężna armia orków pod wodzą Azoga kieruje się w stronę Góry, by rozprawić się z wrogami Czarnego Władcy.


Na wstępie warto wymienić plusy, które wyróżniają "Bitwę..." od poprzednich, mniej udanych części. Po pierwsze, muzyka - tym razem Jackson nie skupił się wyłącznie na kopiowaniu soundtracku z "Władcy Pierścieni" i wklejaniu go, gdzie się dało. Howard Shore stanął na wysokości zadania i pokazał, że nowa ścieżka dźwiękowa nie musi być wcale gorsza od starej. Po drugie, dbałość o szczegóły - cokolwiek by nie mówić, ale Jackson po mistrzowsku odtwarza Śródziemie, dbając nie tylko o walory wizualne, ale o różnice różnych ras, zamieszkujących świat Tolkiena. Mamy więc obraz pięknych, dumnych elfów, szybkich i zwinnych, których zbroje skrzą się złotem w pełnym słońcu; krasnoludów, lud waleczny, których potężne tarcze zatrzymują atak przewyższającego liczebnością przeciwnika; orków, symbolizujących ciemność, groźnych, silnych i szkaradnych. Dodajmy do tego ludzi, uzbrojonych we wszystko (od wideł po noże), którzy nijak mają się do majestatu Rohirrimów z "Powrotu króla", lecz nie ustępują im walecznością. Na końcu siły natury, potężne niedźwiedzie i ogromne orły, które pod wodzą czarodzieja Radagasta, przybędą ratować siły Śródziemia przed Sauronem. Po trzecie, obsada, która w przeważającej większości spisuje się na medal, ale o niej więcej w osobnym akapicie. Jeżeli ta wizualno-muzyczna otoczka komuś wystarcza, to wyjdzie z kina zadowolony.


Niestety, trzecia część "Hobbita", podobnie jak poprzednie, poległa fabularnie. Atak Smauga wydaje się być niepotrzebną wstawką, którą spokojnie można było zmieścić w "Pustkowiu..." (i oba filmy by na tym zyskały). Odsiecz, przybyła na ratunek Gandalfowi, jest bardziej emocjonująca, niż niekończąca się bitwa (walczący z Cieniami Saruman i pojedynek Galadrieli z Sauronem to prawdziwa wisienka na torcie). Później dostajemy konflikt trzech władców, który przypomina kłótnię dzieci w piaskownicy o łopatkę. Dłużące się pertraktacje pokojowe, poprzecinane popisem siły każdej ze stron, ledwo można zdzierżyć. W końcu, gdy zaczyna się tytułowa bitwa, a widzowie zamierają w fotel po bohaterskiej szarży krasnoludów, Jackson robi to, co w takich sytuacjach wychodzi mu najlepiej - przeciąga strunę do granic możliwości. Po pierwszym ataku, zapierającym dech w piersiach, zamiast dynamicznej walki dostajemy niekończącą się plejadę pojedynków (bo w końcu żadnego z bohaterów nie może zabraknąć na polu bitwy!). Znużenie osiąga taki poziom, że przymyka się oko na łamane na każdym kroku prawa fizyki i nielogiczne sytuacje. Oczywiście, Jackson, zapędzając się w swojej własnej bitwie w przysłowiowy kozi róg, kolejny raz ratuje sytuację orłami (no bo jakże by inaczej?). Po wszystkim - o dziwo! - reżyser pędzi na łeb na szyję, skracając, co się dało, dorzucając wymuszone powiązania z pierwotną Trylogią i szczątkowe wyjaśnienia, byleby tylko całość szybko zakończyć (i to jest naprawdę duży plus, bo jeżeli jeszcze katowałby finałem rodem z "Powrotu króla", skutecznie uśpiłby większą część widowni).


Powróćmy jeszcze na moment do obsady, bo grzechem byłoby przemilczeć ich niemałe starania. Od początków "Hobbita" prym wiodło dwóch aktorów - charyzmatyczny Martin Freeman (Bilbo) i rewelacyjny Richard Armitage (Thorin). Nie inaczej jest w trzeciej odsłonie serii, gdzie obaj panowie sprawdzają się wyśmienicie. Do tego przed szereg wychodzi Ryan Gage jako Alfrid, którego postać z początku miała być tylko akcentem humorystycznym, a wyszła z tego kreacja najbardziej irytującej kreatury pokroju Joffreya z "Gry o tron" (chociaż Gage'owi do Gleesona jeszcze sporo brakuje). Na uznanie zasługuje też niezastąpiona Cate Blanchett w (niestety epizodycznej) roli Galadrieli oraz Ian McKellen, kolejny raz perfekcyjnie wcielając się w Gandalfa Szarego.
Podsumowując, "Bitwa Pięciu Armii" to niezaprzeczalnie najlepsza cześć "Hobbita", ale jednocześnie jest gorsza od jakiejkolwiek części "Władcy Pierścieni". Pozostaje mieć nadzieję, że Peter Jackson skończył raz na zawsze ze Śródziemiem (i nie ma w planach ekranizacji - o zgrozo! - "Silmarillionu"). Na koniec mogę jedynie poradzić, że nie warto iść na seans 3D, bo aż takich trójwymiarowych wrażeń wizualnych, które rekompensowałyby wyższą cenę biletu, film Jacksona nie zapewnia.

niedziela, 28 grudnia 2014

Wywiad ze Słońcem Narodu (2014)


Tytuł: Wywiad ze Słońcem Narodu (The Interview)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Evan Goldberg, Seth Rogen
Premiera: 25 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Nie ma chyba lepszej promocji filmu, niż atak hakerów wynajętych przez totalitarne państwo i groźby zamachów terrorystycznych na kina, w których odbędzie się premiera. Dzięki temu o "The interview", najnowszym filmie duetu Rogen-Goldberg, słyszał praktycznie każdy. Jednakże, po udostępnieniu przez wytwórnię Sony filmu w sieci, emocje wcale się nie zmniejszyły. "The interview", błyskawicznie dostępny online, spotkał się z ogromną falą krytyki, a południowokoreańska piosenkarka oskarżyła twórców o bezprawne wykorzystanie jej utworu. Czy "Wywiad ze Słońcem Narodu" (kolejny popis umiejętności polskich tłumaczy) jest rzeczywiście aż tak zły?


David Skylark to prezenter telewizyjny, prowadzący jeden z najpopularniejszych talk show. Podczas imprezy z okazji jubileuszowego odcinka programu, jego producent dochodzi do wniosku, że powinni zająć się poważniejszymi tematami, aniżeli szokujące szczegóły z życia celebrytów. Na okazję nie muszą długo czekać. Okazuje się, że przywódca Korei Północnej, Kim Jung Un, jest wielkim fanem Skylarka i pragnie się z nim spotkać na wywiad. Gdy o wyjeździe prezentera i producenta show dowiaduje się CIA, postanawia to wykorzystać, by zlikwidować totalitarnego przywódcę.


Ktokolwiek widział "Boski chillout" lub "To już jest koniec", to zna poziom i rodzaj dowcipu, jakim raczy swoich widzów Seth Rogen, lub też do czego zdolny jest James Franco. Charakteryzuje ich odważny, siarczysty, często wulgarny dowcip, za pomocą którego chcą przedstawić w krzywym zwierciadle otaczającą rzeczywistość. Niestety, "Wywiadem..." Rogen udowadnia, że wypalił się z pomysłów. Większość żartów i gagów zdążyła już dawno sczerstwieć, a liczne dowcipy o problemach gastrycznych, genitaliach i seksie przestały bawić kilkanaście produkcji temu. Ani Rogen, ani Goldberg, nie mogli się zdecydować, czy mają wyśmiewać się z Korei, czy z USA, więc starają się wyśmiać wszystko - z marnym skutkiem. Kilka momentów, które można zliczyć na palcach jednej ręki (jak parodia "Władcy Pierścieni" czy "Firework" Katy Perry), potrafią wywołać uśmiech. Reszta to odgrzewanie starego kotleta na siłę. Po "To już jest koniec" można było spodziewać się filmu tak absurdalnie głupiego, że aż przezabawnego. Okazało się jednak, że "Wywiad..." jest co najwyżej absurdalnie głupi i naprawdę mało śmieszny. Przychylam się do opinii, że gdyby nie gwałtowna reakcja władz Korei, próby zablokowania premiery i medialna afera, "Wywiad..." rozszedłby się bez echa.


Aktorsko jest dość klasycznie. Seth Rogen to schematyczne przeciwieństwo Jamesa Franco, jednakże tak, jak Rogen kopiuje samego siebie, tak Franco naprawdę wczuwa się w rolę zwariowanego i pewnego siebie prezentera Skylarka. To właśnie on kradnie dla siebie cały film (a raczej to, co z niego zostało). Randall Park próbuje dobrze wypaść jako karykatura koreańskiego przywódcy, ale nie do końca może się odnaleźć. Filmowy Un jest sztuczny i kompletnie nieśmieszny. Diana Bang i Lizzy Caplan są tylko po to, by Rogen i Franco mieli na kim oko zawiesić i mogli dodać obowiązkowe żarty damsko-męskie.
Podsumowując, najnowsze dzieło Goldberga i Rogena można skomentować słowami: Wiele szumu o nic. Tematyka, z której można było zrobić naprawdę odważną parodię, nie została w pełni wykorzystana, a jej spory potencjał został zagrzebany pod stertą suchych żartów i żałosnych dowcipów. Gra niewarta świeczki.

Gość (2014)


Tytuł: Gość (The Guest)
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: Adam Wingard
Premiera: 31 października 2014 (Polska), 17 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Czy można osiągnąć sukces, balansując między pełnym napięcia thrillerem a ironizującą utarte schematy komedią? Adam Wingard, reżyser "Naprawdę strasznej śmierci" i "Następny jesteś ty", postanowił udowodnić, że tak. Czy "Gość" jest udaną wariacją na wysokim poziomie?


Laura Peterson jest w żałobie po stracie syna, który zginął na wojnie. Pewnego dnia do jej drzwi puka młodzieniec, który przedstawia się jako David i przyjaciel jej syna. Kobieta zaprasza go do siebie i nalega, by zamieszkał z nimi kilka dni. David wkupuje się w rodzinę, zaprzyjaźniając się z ojcem swojego kolegi, wspierając matkę i pomagając jego rodzeństwu. W okolicy jednak zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a córka Laury, Anna, odkrywa, że David nie jest tym, za kogo się podaje.


Poziom zapożyczeń na metr kwadratowy taśmy filmowej przekracza wszelkie normy. A co najlepsze, Wingard nie ma zamiaru się z tym kryć. Na każdym kroku wręcz podkreśla, co, ile i od kogo wziął, przy czym robi to na swój własny sposób, tworząc coś z niczego. Z chirurgiczną precyzją przechodzi od komediowego kiczu do pełnego powagi thrillera. Perfekcyjnie stopniuje napięcie, a tajemnicę głównego bohatera trzyma praktycznie do ostatniego momentu. Wingard nie tylko bawi się formą swojego filmu, ale i występującymi w nim postaciami. Pomijając samego Davida, którego nieskazitelność już powinna budzić wątpliwości, mamy Laurę, naiwną żałobnicę, która usynawia przyjaciela swojego syna, Spencera, ojca-pijaka, zakompleksionego z syndromem nieudacznika, którego nieufność wobec przybysza błyskawicznie zmienia się w bezkrytyczną jego obronę. Dochodzi do tego Anna, podkreślająca na każdym kroku swoją prawie-pełnoletność, którą David będzie musiał "uratować" ze szponów chłopaka-narkomana, a także młody Luke, dręczony przez kolegów, potrzebujący pomocy "starszego brata". Gdzieś w tle tego rodzinnego dramatu rozgrywa się walka tajnych służb wojskowych, których jednoczesną parodią i uosobieniem wszelkich cech jest postać majora Carvera. Jednakże, gdy wszystko jest na dobrej drodze, a Wingard trzyma w swoich rękach prawdziwy majstersztyk, film zaczyna się no z tego, ni z owego delikatnie wykolejać. Rozwiązanie zagadki wydaje się być mocno niedopracowane, a finałowa scena przypomina serial dla nastolatków z kolekcji tworów MTV. Na dobry tor udaje się powrócić na sam koniec, który prześmiewczo podsumowuje szereg znanych horrorów.


Podobnie, jak filmem bawił się reżyser, tak swoim bohaterem bawił się Dan Stevens. Aktor znany z "Downtown Abbey" i "Summer in February" pokazuje całkiem nową twarz - a nawet kilka twarzy, doskonale wpasowując się w narzucane przez Wingarda tony. Jego David raz jest przerysowanym i karykaturalnym chodzącym ideałem, podkreślając specyficzny humor sytuacji, a raz zmienia się w zimnego psychopatę, niemalże zabijającego wzrokiem, pokazując, że to nie jest film na żarty. Odtwórcy rodziny Petersonów - Sheila Kelley, Leland Orser, Maika Monroe i Brendan Meyer - zostali tak dobrze dopasowani, że każda ze schematycznych postaci została ukazana w sposób oryginalny, dzięki czemu nie ginie w obsadowym tłumie. Na uznanie zasługuje również Lance Reddick ("John Wick", "Fringe"), ponownie jako wysoko postawiony mundurowy, który łączy zabójczą precyzję z poczynaniami błazna i fajtłapy.
Podsumowując, "Gość" nie jest tworem, którego urok przypasuje szerszemu gronu. Powierzchownie kiczowaty, w głębi jest prawie bezbłędnie rozplanowaną grą, powielającą schematy i motywy i jednocześnie je wyśmiewającą. Balansując na krawędzi kiczu i powagi, Wingard stworzył wciągający thriller w oryginalnym opakowaniu. Do pełnej perfekcji trochę zabrakło, ale śmiało można powiedzieć, że "Gość" to wariacja wysokich lotów.

piątek, 26 grudnia 2014

Raz dwa trzy umierasz ty (2012)


Tytuł: Raz dwa trzy umierasz ty (Truth or Dare)
Gatunek: Thriller/Horror
Reżyseria: Robert Heath
Premiera: 6 sierpnia 2012 (świat)
Ocena: 4-/6

Hiszpanie potrafią tworzyć horrory, po których widzów czeka bezsenna noc. Francuzi z każdego gatunku filmowego są w stanie zrobić rozwlekły dramat. Amerykanów stać na wpompowanie ogromnych środków pieniężnych w projekt, który okazuje się totalną porażką. Brytyjczycy zaś potrafią stworzyć film, osadzony w jakimś gatunku, niewiele z tym gatunkiem mając wspólnego. Czy "Truth or Dare" Heatha przełamuje ten, bądź co bądź, stereotyp?


Felix to pochodzący z bogatej rodziny nastolatek, który jest strasznie nieśmiały i niezbyt lubiany przez rówieśników. Na jednej z imprez podczas gry w "Prawda czy wyzwanie" dochodzi do incydentu, a chłopak zostaje upokorzony. Kilka miesięcy później oprawcy dostają zaproszenie na jego urodziny. Piątka nastolatków przyjeżdża do niewielkiej chaty w środku lasu, gdzie wita ich starszy brat Felixa, Justin. Mimo, że nie ma Felixa, postanawiają rozkręcić zabawę. Pod wpływem alkoholu zaczynają grę w "Prawda czy wyzwanie", nie wiedząc, że wpadli w śmiertelną pułapkę.


Po opisie i plakatach można było się spodziewać typowego slashera, a patrząc wielce optymistycznie - nawet dobrego kina gore. Jak się okazało, Brytyjczycy zaserwowali thriller z elementami zmodyfikowanego na własną modłę slashera. Wszystko z pozoru jest klasyczne, żeby nie powiedzieć sztampowe: grupka nastolatków trafia do odludnej chaty, gdzie starszy brat ich kolegi okazuje się żądnym zemsty psychopatą. Młodzi giną na niezbyt wyszukane sposoby (można powiedzieć, że nawet zbyt tradycyjne, jak na współczesne możliwości gatunku). W ten oto sposób Heath prezentuje naprawdę słaby slasher, ale całkiem przyzwoity thriller (lub też twór, który najbliższy jest thrillerowi). Udaje się momentami zbudować napięcie, zaś rozwiązanie zagadki Felixa intryguje przez cały seans. Dzięki zamknięciu większości akcji w czterech ścianach niewielkiego domku, reżyser uzyskuje klaustrofobiczną atmosferę, przez co widz czuje się uwięziony wraz z bohaterami i panicznie szuka wyjścia z sytuacji. Udało się wpleść kilka zaskakujących zwrotów akcji (niewiele, ale zawsze coś), a zakończenie wywraca całą historią do góry nogami (i nie mówię tu o oczywistej zamianie ról, leżącej u podstaw każdego slashera, lecz o rozwiązaniu zagadki i wskazaniu prawdziwych winnych). W taki sposób powstało coś, co nie jest do końca thrillerem i co ciężko zaklasyfikować do jakichkolwiek podgatunków horroru.


Jeżeli Heathowi udało się uzyskać coś od strony fabularnej i realizatorskiej, to poległ, niestety, od strony aktorskiej. Jedynie David Oakes w roli psychopatycznego Justina i Jennie Jacques jako zadufana Eleanor wypadają w miarę przekonująco. Pozostali przypominają zgraję amatorów, których poziom sztuczności mógłby konkurować z "naturalnością" Kim Kardashian. Najciekawszym okazem jest Liam Boyle, którego bohater - dwukrotnie postrzelony - nie zawsze pamięta o tym, że jest ranny. Druga to Florence Hall, która okazuje się być równie pusta, co Gemma, w którą się wciela.
Podsumowując, "Truth or Dare" - czy też, według polskich tłumaczy, "Raz dwa trzy umierasz ty" - nie jest taki zły, na jaki się zapowiadał i nie jest taki dobry, jaki mógł być. Heath, zgodnie z brytyjską maksymą, pokazał film, który nie pasuje do końca do żadnego gatunku (coś, co zdaje egzamin u Tarantino, lecz niekoniecznie gdziekolwiek indziej). Jest to niezły wybór dla osób, które szukają czegoś mocniejszego, ale nie za mocnego.

czwartek, 25 grudnia 2014

Kronika (2012)


Tytuł: Kronika (Chronicle)
Gatunek: Dramat/Sci-Fi
Reżyseria: Josh Trank
Premiera: 3 lutego 2012 (Polska), 28 stycznia 2012 (świat)
Ocena: 5+/6

Konwencja "found footage" na stałe zagościła w filmach kina grozy dzięki "Blair Witch Project". Po wielu latach w branży mocno spowszechniała i nie wywołuje już takich emocji, jak na początku. Nic dziwnego, że zaczęli sięgać po nią twórcy innych gatunków. Jednym z nich jest Josh Trank, który w swoim pełnometrażowym debiucie przeniósł "found footage" do... kina s-f! Czy taki zabieg wyszedł komukolwiek na dobre?


Andrew Detmer to outsider, niezbyt popularny i lubiany w szkole, bity przez ojca-pijaka i martwiący się o chorą matkę. Jedynym jego kolegą jest kuzyn Matt. Pewnego dnia zabiera Andrew na imprezę. Na miejscu wraz z przewodniczącym samorządu uczniowskiego, Stevem, odkrywają za domem tajemniczy dół, z którego dochodzą dziwne dźwięki. Postanawiają go zbadać. W podziemiu odkrywają zaskakujące znalezisko, lecz nim udaje się czegoś im dowiedzieć, tracą przytomność. Niedługo później odkrywają, że zyskali potężną moc telekinezy. Nieświadomi niebezpieczeństwa, zaczynają szkolić swoje umiejętności.


Wielokrotnie konwencja "found footage" wiązała się z jednym, podstawowym problemem - bohaterowie wyżej stawiali nagrywanie wszystkiego kamerą niż własne życie i zdrowy rozsądek. W ostatnim czasie te zaburzające podstawy logiki błędy mogliśmy zobaczyć w horrorze "Jako w piekle, tak i na ziemi" Dowdle'a i "Epicentrum" Quale'a. Josh Trank na całe szczęście twardo stąpa po ziemi i zachowuje tyle realizmu, na ile konwencja pozwala. Kiedy brakuje osób, które mogą kamerę trzymać, lub miejsc, gdzie można ją postawić, reżyser wykorzystuje moc telekinezy swoich bohaterów, unosząc w pobliżu wszystkie rejestratory obrazu, jakie tylko udało się znaleźć. W dodatku cała fabuła przypomina swoją konstrukcją powrót do korzeni, do legendarnego "Blair Witch Project", gdzie wolno prowadzona historia dodawała wiarygodności, a tajemnice pozostawały tajemnicami do samego końca (dzięki czemu film nabiera dodatkowego uroku). Reżyser nie traci czasu na wyjaśnianie, czym było znalezisko z tunelu, ani czemu bohaterzy często krwawią z nosa - zamiast tego woli skupić się na prezentacji swoich postaci, ich indywidualnych cechach i wewnętrznej przemianie. "Kronika" to ciekawy obraz, dopracowany wizualnie (lecz nie przesadzony!), z niewielkimi niedociągnięciami, które nie wpływają na odbiór przekazu. A przekaz jest jasny i śmiało można by tu zacytować słowa wujka Bena ze "Spidermana": "Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność".


"Kronika" to popis aktorskich umiejętności trójki głównych postaci. Na pierwszym miejscu jest znany z "Drugiego oblicza" i "Na śmierć i życie" Dane DeHaan, który dostał najtrudniejsze zadanie i poradził z nim sobie bezbłędnie. Jest na tyle elastyczny, że w każdej roli czuje się, jak ryba w wodzie. Na drugim miejscu uplasował się zarażający optymizmem Michael B. Jordan ("Ten niezręczny moment"). Choć miał najmniej miejsca w scenariuszu, to i tak udało mu się zgarnąć większą część sympatii. "Last but not least" jest Alex Russell, którego dotychczas miałem okazję widzieć w niezbyt ciekawych kreacjach w "Intruzie" i remake'u "Carrie". Tutaj pokazał, że stać go na więcej - wystarczy dać mu szansę i odpowiednią rolę. Choć do kolegów z planu trochę mu jeszcze brakuje, to przy dobrych projektach ma szansę rozwinąć skrzydła.
Podsumowując, zaryzykuję stwierdzenie, że "Kronika" to najlepszy film nakręcony amatorską kamerą od czasu pierwszej części "Paranormal Activity". Josh Trank postanowił na fabułę, morał i bohaterów, kosztem wyszukanych efektów specjalnych, co pozwoliło mu stworzyć ciekawy obraz, wyróżniający się z masowych produkcji "found footage".

środa, 24 grudnia 2014

Gdy stawka jest wysoka (2014)


Tytuł: Gdy stawka jest wysoka (When the Game Stands Tall)
Gatunek: Dramat sportowy
Reżyseria: Thomas Carter
Premiera: 4 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Filmy sportowe, podobnie zresztą jak komedie romantyczne, robione są, nie ukrywajmy, na jedno kopyto. Jedyną innowacją, o ile można to tak nazwać, jest dodanie historii opartej na faktach. Victor Salva osiem lat temu udowodnił, że można zrobić dramat sportowy, który będzie się wyróżniał z tłumu (słynna "Siła spokoju"). Czy Thomas Carter poszedł w jego ślady?


Bob Ladouceur to trener najsłynniejszej licealnej grupy futbolowej - De La Salle. Dzięki jego treningom drużyna przeszła do historii dzięki 151 zwycięstwom z rzędu. Sukces został jednak kupiony za wysoką cenę. Bob ma kiepski kontakt z własnymi dziećmi, ciągły stres powoduje, że podupada na zdrowiu, a członkowie jego grupy stają się łasymi sławy celebrytami. Gdy lekarze zakazują trenerowi dalszej pracy, a jeden z futbolistów zostaje zamordowany, wielka passa zwycięstw zostaje przerwana. Nad De La Salle pojawiają czarne chmury, a ich udział w dalszych rozgrywkach wydaje się wisieć na włosku.


Thomas Carter, kreując swój film, poszedł po najmniejszej linii oporu. Wpierw wziął jedną z najsłynniejszych historii amerykańskiego futbolu, następnie przecisnął ją przez sztywne ramy dramatu sportowego i otrzymał twór, który pozornie nie różni się niczym od setek innych. I tak oto mamy ukazany szereg zwycięstw, przełomową porażkę, a następnie skrupulatny powrót na szczyt. Wszystko to zostało owinięte odpowiednio prawionymi morałami i wyższymi ideami, których przecież w sporcie nie może zabraknąć. Carter poszedł jednak trochę dalej i postanowił skupić się na towarzyszących jego bohaterom emocjach. I to dzięki nim prawdziwie wygrał. Widz poznaje kluczowych zawodników drużyny, skrajnie różnych, których łączy jedno - miłość do futbolu. Każdy z nich, włącznie z trenerem, przeżywa swój własny dramat i choć problematyka do najbardziej oryginalnej nie należy, to reżyser prezentuje ją tak, że nie można nie przejąć się ich losem. Widz z zainteresowaniem śledzi losy poszczególnych bohaterów, poznaje ich mocne i słabe strony, by następnie za każdego z nich trzymać osobno kciuki. Jest to naprawdę miła odmiana po fali papierowych postaci, która niejednokrotnie zalewała ten gatunek. "Gdy stawka jest wysoka" ogląda się naprawdę przyjemnie, do końca kibicując drużynie De La Salle i licząc na ich zwycięstwo. Zakończenie jest typowe - wyższe idee biorą górę nad prywatną, chwilową sławą - lecz zaserwowane zostało tak, że nie da się przejść obok niego obojętnie.


Mimo licznych wysiłków, jakie włożyli odtwórcy zawodników w swoje role, to cały film skradła tak naprawdę jedna osoba - Jim Caviezel jako Bob Ladouceur. To właśnie na barkach trenera spoczął największy ciężar filmu. Był on spoiwem nie tylko fabuły, ale i wszystkich futbolistów, a także chodzącym przykładem głoszonych idei. Rola, która wymagała nie tylko wygłaszania pustych morałów, ale ich emocjonalnego i prawdziwego ukazania, do najłatwiejszych nie należała. Jim Caviezel poradził z nią sobie naprawdę dobrze, przyćmiewając Joe Massingilla, Matthew Daddario, Michaela Chiklisa, Stephana Jamesa, Alexandra Ludwiga i wielu innych.
Podsumowując, choć nie jest to "Siła spokoju" Salvy, to film Cartera ma swój urok. "Gdy stawka jest wysoka" to świetny wybór dla osób, które szukają czegoś na odprężenie się i zrelaksowanie, a jednocześnie czegoś, co ślepo nie powiela poprzedników. Ma on w sobie to coś - mimo, że nie jest to produkcja, do której będzie się często wracać, warto ten jeden raz poświęcić trochę czasu. Na pewno nie będzie to czas zmarnowany.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Annabelle (2014)


Tytuł: Annabelle
Gatunek: Horror
Reżyseria: John R. Leonetti
Premiera: 3 października 2014 (Polska), 25 września 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Edward i Lorraine Warrenowie - małżeństwo, którego nie trzeba przedstawiać nikomu, kto choć trochę interesuje się nadprzyrodzonymi historiami lub nie przespał ostatnich 30 lat kina grozy. Choć najsłynniejsza para demonologów i egzorcystów wielokrotnie była oskarżana o kłamstwa i szarlataństwo, ich popularność utrzymała się po dziś dzień, a ich opowieści stały się scenariuszami wielu filmów (słynne "Amityville", wciągający "Udręczeni", czy zeszłoroczny hit "Obecność"). Podczas, gdy nie opadły jeszcze emocje po obrazie Wana, Leonetti błyskawicznie wypuszcza kolejną przygodę Warrenów. Czy "Annabelle", okrzyknięta jeszcze przed premierą prequelem "Obecności", dorównuje poziomem zeszłorocznej produkcji?


Mia i John to szczęśliwe małżeństwo, oczekujące swojego pierwszego dziecka. Pewnego dnia John daje żonie nieoczekiwany prezent - starodawną lalkę, która ma stanowić uzupełnienie jej kolekcji. Niedługo potem ich dom zostaje zaatakowany przez członków tajemniczej sekty. Napad kończy się śmiercią oprawców, lecz nie jest to koniec zmartwień Mii i Johna. W ich domu zaczynają dziać się niewyjaśnione dzieci, a winą za nie Mia obarcza przeklętą lalkę. Ostatecznie postanawiają się jej pozbyć i przeprowadzają się. Spokój nie trwa jednak długo - lalka w niewyjaśnionych okolicznościach wraca do właścicieli, a Mia ponownie staje się świadkiem niezwykłych wydarzeń.


Wan swoją "Obecność" w dużej mierze oparł na podstawie relacji Warrenów i naocznych świadków. "Annabelle" Leonettiego z prawdziwą historią łączą w sumie trzy rzeczy: tytuł, nawiązujący do przeklętej lalki, krótki wstęp, w którym pielęgniarka opowiada o dziwnych przypadkach, jakie się jej przytrafiły, oraz nazwisko Warrenów, które pojawia się w rozmowie ojca Pereza z Mią i Johnem. Cała reszta to inwencja twórcza reżysera i Daubermana, scenarzysty. Nic więc dziwnego, że oparta na faktach historia ma z faktami niewiele wspólnego (jak "Uśpieni" Pogue'a). Można by na to przymknąć oko, gdyby sama "Annabelle" utrzymała poziom "Obecności". Niestety, autor zdjęć do "Naznaczonego" za bardzo postanowił oprzeć się na klasykach, przez co po kilku scenach można sobie wyrecytować cały film minuta po minucie. Kiedy pojawia się jakieś napięcie, to niemalże natychmiast zostaje rozładowane, jakby reżyser bał się, że którykolwiek z jego widzów zejdzie w sensie medycznym. Budowie klimatu nie pomaga również zmiana lokalizacji i wprowadzenie nowych bohaterów - ojciec Perez i bibliotekarka Evelyn to tak sztampowe postaci, że nietrudno jest odgadnąć ich przyszłe losy i rolę, którą muszą odegrać. Podróż między rzeczywistością a onirycznym, mrocznym światem z wizji Mii kompletnie psuje całokształt - co dziwi tym bardziej, że ten sam zabieg wypadł naprawdę nieźle w "Naznaczonym". Niepodważalnie "Annabelle" utrzymuje poziom, ale - niestety - tegorocznych horrorów, które ledwo potrafią odbić się od dna. Wydaje się być filmem zrobionym bez większego przemyślenia sprawy, naprędce i po łebkach, byleby go wypuścić, nim minie dobre wrażenie po "Obecności" (bo w końcu najlepszym sposobem na szybkie przyciągnięcie dużej ilości widzów do kin to żerowanie na znanym i polecanym tytule).


Bohaterowie "Annabelle" są jeszcze bardziej schematyczni, niż opowiadana historia. Annabelle Wallis to typowa matka, która w obronie dziecka z nieporadnej kobiety zmienia się w waleczną wojowniczkę. Standardowo, jej mąż (tu Ward Horton) jest wiecznie zapracowany, nigdy go nie ma, gdy coś dziwnego dzieje się w domu i, oczywiście, nieprawdopodobne przypadki, które miały miejsce z udziałem żony, zrzuca na jej przemęczenie lub na to, że nigdzie nie wychodzi. Są to role tak banalnie proste, że nie wymagają zbyt wielkiego wkładu własnego (Wallis musiała trochę pokrzyczeć, a Horton biegał cały czas z zatroskaną miną). Na dokładkę dochodzi Tony Amendola, którego ojciec Perez to kompilacja księży z takich klasycznych horrorów, jak "Egzorcysta" czy "Omen" - zwykłe powielanie, również bez wkładu własnego. Alfre Woodard jako Evelyn to ta, która wierzy w moce nadprzyrodzone (bo sama ich doświadczyła), wie więcej o sektach i demonach, niż niejeden ksiądz, a w dodatku jest wsparciem dla doświadczającej niezwykłych wydarzeń Mii, która nie może znaleźć pomocy i zrozumienia u męża. Podobnych ról przez lata kina grozy przewinęło się setki, tym samym Woodard dołącza do pozostałej trójki aktorów spod znaku "kopiuj-wklej".
Podsumowując, "Annabelle" to produkcja, której bliżej do historyjki spisanej na kolanie, aniżeli wciągającego dreszczowca. Kolejny przykład na to, że mając dobry materiał na scenariusz, można wszystko zniszczyć. Pan Leonetti powinien poprzestać na zdjęciach, bo to mu w miarę wychodzi, a pan Dauberman powinien zmienić branżę, bo do pisania scenariuszy nie ma smykałki. Przyznam szczerze, że "Annabelle" była moją ostatnią nadzieją na dobre kino grozy 2014. Teraz utwierdzam się w przekonaniu, że poziomu tegorocznych horrorów nic już raczej nie podniesie.

niedziela, 21 grudnia 2014

Na ratunek kumplowi (2014)


Tytuł: Na ratunek kumplowi (Mantervention)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Stuart Acher
Premiera: 15 lipca 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Sukces pierwszej części "American Pie" prawie 15 lat temu spowodował, że światowe kino zalała fala komedii o seksie, rozwiązłości i utracie dziewictwa. Mało który z tych filmów choćby zbliżył się do obrazu panów Weitz, a i Adam Herz, pisząc kolejne scenariusze, wyczerpał w znacznym stopniu tematykę. Kolejni twórcy mogli jedynie powtarzać utarte dowcipy lub wprowadzać (przeważnie nieudane) modyfikacje. Mimo tego, chętnych do produkcji kolejnych "pieprznych" komedii nie brakuje. Czy tegoroczny twór Achera, pod wiele mówiącym tytułem "Na ratunek kumplowi", można zaliczyć do komedii udanych?


Spencer nie może się pozbierać po rozstaniu z dziewczyną. Zaniepokojona jego stanem matka kontaktuje się z Cokiem, przyjacielem syna. Ten natychmiast przyjeżdża i zabiera Spencera do swojego domu przy plaży. Tam daje mu zadanie do wykonania - żeby zapomnieć o swojej byłej, Spencer musi zrezygnować ze swojej duszy romantyka i stać się podrywaczem. By ułatwić przyjacielowi zadanie, zatrudnia się wraz z nim w pobliskim klubie, którego szefem jest Steve, przebierający się za kobietę, by przyciągnąć więcej gości. Wszystko idzie zgodnie z planem, dopóki Spencer nie spotyka pięknej Katie.


Przed filmem powinien figurować napis: "Oglądasz na własną odpowiedzialność". W momencie, gdy pokój Spencera tonie w chusteczkach (i to nie z powodu, że chłopak ciągle płacze), zaś Coke na każdym kroku chwali rozmiar swojego przyrodzenia i zalicza każdą spotkaną kobietę, wiadomo, w jakim kierunku będzie podążał humor Achera i scenarzysty Juana Gallego. Niestety, poziom ich dowcipu ledwo odbija się od dna, a film, poza ekscentryczną i przerysowaną postacią Steve'a, praktycznie nie bawi. Coke, niczym uniwersytecki wykładowca, wyprowadza wzór na ilość "kobiet do zaliczenia", tłumaczy, czym jest depresja poorgazmowa i dlaczego jego duży penis jest jego największym przekleństwem. Innowacji w tym jednak żadnej, a twórcy, idąc po najmniejszej linii oporu, kiepski dowcip i suche żarty starają się przesłonić kobietami w skąpych strojach kąpielowych. W efekcie stworzyli lekką papkę, idealną dla odmóżdżenia się. Gwarantuję, że seans, podobnie jak główni bohaterowie, z myśleniem ma niewiele wspólnego, a Acher, podobnie jak wielu przed nim, dzieli świat na mężczyzn-zdobywców, których wartość mierzona jest w ilości stosunków na dzień, oraz na łatwe kobiety, które same do łóżka wskakują. Taka wizja została już wystarczająco wyeksploatowana i dawno przestała być zabawna.


Sięgając po tego typu komedię, nie można spodziewać się wybitnie utalentowanej obsady. Nick Roux i Travis Van Winkle mają na ekranie po prostu być, a otaczająca ich żeńska część obsady ma wyłącznie wyglądać. Taki poziom rodem z "Piranii 3DD" wychodzi im znakomicie, dzięki czemu trafiają gdzieś pomiędzy "Trudnymi sprawami" a grą aktorską. Jedynie Mario Van Peebles, raz jako Steve, raz jako przypakowana Tyra Sperry, wypada całkiem nieźle - widać, że swoją kreacją nie tylko starał się rozbawić widza, ale również sam się przy niej dobrze bawił.
Podsumowując, "Na ratunek kumplowi" to idealny wybór na przysłowiowy "odmóżdżacz" - coś jak "Bobry zombie" Rubina. Jeżeli ktoś uwierzy w hasła reklamowe, że film Achera jest dla miłośników "American Pie", to czeka go, niestety, spory zawód.

czwartek, 18 grudnia 2014

Zaginiona dziewczyna (2014)


Tytuł: Zaginiona dziewczyna (Gone Girl)
Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: David Fincher
Premiera: 10 października 2014 (Polska), 26 września 2014 (świat)
Ocena: 6/6

David Fincher dziewiętnaście lat temu dał nam jeden z najwybitniejszych thrillerów w historii - "Siedem". Dwa lata później zaprezentował "Grę" z Douglasem i Pennem, a kolejne dwa lata później - niezapomniany "Fight Club". Idąc dalej, w filmografii tego reżysera znajdziemy takie tytuły, jak "Azyl", "Zodiak" i "Dziewczyna z tatuażem". Czy jego tegoroczna propozycja utrzymuje stary, dobry poziom?


Podczas wizyty z siostrą w barze, Nick dostaje telefon od zaniepokojonego sąsiada. Wraca do domu, gdzie odkrywa, że w salonie miała miejsce bójka, a jego żona, Amy, zniknęła. Z pomocą policji i teściów organizuje spotkanie prasowe i wolontariat, by znaleźć zaginioną. Badająca sprawę detektyw Boney z czasem odkrywa coraz więcej poszlak, a wszystkie prowadzą ją do Nicka. W końcu mężczyzna staje się podejrzany o zabójstwo swojej żony.


Pierwsza godzina filmu wydaje się opowiadać standardową historię w niestandardowej oprawie. David Fincher prowadzi dwa wątki jednocześnie - pierwszy, teraźniejszy, przedstawia losy Nicka i jego próby znalezienia żony; drugi, przeszły, to retrospekcje na podstawie pamiętnika Amy, od początku znajomości po powolny rozpad małżeństwa. I w momencie, gdy wszystko wydaje się jasne, a początkowo niewinny mąż w oczach widza staje się coraz bardziej znienawidzony, reżyser obraca fabułą o sto osiemdziesiąt stopni. Burzy wstępnie założone koncepcje i przedstawia swoich bohaterów w całkiem nowym świetle. Wtedy zaczyna się gra rodem ze "Słabego punktu" Hoblita, lecz jeszcze bardziej przewrotna. To jednak nie jest jedyny większy zwrot akcji, który czeka na ekranie - Fincher ma wiele asów w rękawie, dzięki którym zagra na emocjach i sympatiach widzów. Napięcie, odpowiednio dawkowane, udaje mu się utrzymać przez cały film, co jest nie lada sztuką przy ponad dwugodzinnej produkcji. Do samych napisów końcowych reżyser nie daje za wiele wytchnienia, przez co "Zaginiona dziewczyna" bije na głowę wiele tegorocznych tytułów.


Film Finchera to nie tylko zawiła fabuła, skomplikowane relacje między bohaterami i wielka intryga zwieńczona zbrodnią doskonałą. To także perfekcyjnie dobrana obsada. Ben Affleck ("Buntownik z wyboru"), Rosamund Pike ("Słaby punkt"), Neil Patrick Harris ("Jak poznałem waszą matkę"), czy Kim Dickens ("Kod Merkury") - to tylko nieliczne osoby, które w tym filmie wykonują kawał naprawdę dobrej roboty. Na największe uznanie zasługuje Pike za rolę Amy (żeby nie spojlerować napiszę tylko, że trzeba ją zobaczyć w akcji!).
Podsumowując, "Zaginiona dziewczyna" nie należy do tej grupy dobrych filmów, które można obejrzeć raz i odłożyć na półkę. To film, po którym może wybuchnąć gorąca dyskusja między widzami, a poszczególne sceny, powtarzane i rozkładane na czynniki pierwsze, będą ponownie zaskakiwać i szokować. Tegoroczna propozycja Finchera okazała się być strzałem w dziesiątkę, podtrzymującym wysoki poziom znany z jego wcześniejszych produkcji. "Zaginiona dziewczyna" to film, który trzeba zobaczyć!

wtorek, 16 grudnia 2014

Porwanie (2011)


Tytuł: Porwanie (Abduction)
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: John Singleton
Premiera: 23 września 2011 (Polska), 23 sierpnia 2011 (świat)
Ocena: 2/6

Zdobywca Złotego Popcornu, dwukrotnie nominowany do Oscara za "Chłopaków z sąsiedztwa", John Singleton powraca po kilku latach za kamerę w swoim nowym filmie akcji. Gatunek dla Amerykanina obcy nie jest, więc można się było spodziewać naprawdę dobrego kina. Czy "Porwanie" porywa widzów z miejsc?


Nathan Harper nie spodziewa się, że zadanie domowe, które ma wykonać do szkoły, zmieni jego życie o sto osiemdziesiąt stopni. Wraz z Karen (sąsiadką, w której Nathan skrycie się podkochuje) odkrywają jego zdjęcie z dzieciństwa na stronie osób zaginionych. Okazuje się, że portal jest we władaniu przestępcy Kozlowa, który od lat stara się znaleźć Nathaniela. Chłopak musi uciekać, by ratować życie. Podczas, gdy ścigają go płatni mordercy i wyszkoleni agenci, z pomocą niespodziewanie przychodzi jego psycholog, dr Bennett, która zna prawdziwą tożsamość Nathaniela i współpracuje z jego biologicznym ojcem.


Sam szkielet fabuły jest naprawdę intrygujący - zawiła opowieść z licznymi zwrotami akcji może niejednego widza wprawić w konsternację, bo nie wiadomo tak naprawdę, kto jest "tym dobrym", a kto "tym złym". Niestety, jedna jaskółka wiosny nie czyni i w przypadku tej produkcji sama fabuła nie potrafi się obronić. W szczególności, gdy poległo wszystko inne. Singleton ma problem z wykorzystaniem potencjału swojej historii i z utrzymaniem odpowiedniego poziomu napięcia. Nie dość, że wstęp jest stanowczo za długi (i przypomina bardziej płytkie kino młodzieżowe, aniżeli thriller z krwi i kości), to jeszcze akcja wydaje się być wielokrotnie wpompowana na siłę - z czasem zaś staje się zbyt przewidywalna i oklepana. Główny bohater w mgnieniu oka z imprezującego nastolatka zmienia się w krzyżówkę Terminatora z Liu Kangiem, który swoją niezniszczalnością udowadnia, że wizja kina akcji według Singletona zatrzymała się jakieś 10 lat temu. Wystarczy kilka chwil, by zakończenie filmu przepowiedzieć ze stuprocentową dokładnością. Niestety, "Porwanie" to obraz, któremu bliżej do półki młodzieżowej, niż do kina akcji z prawdziwego zdarzenia.


To ostatnie zawdzięczamy przede wszystkim odtwórcy głównej roli, Taylorowi Lautnerowi. Nie wiem, czy Singleton był tak zdesperowany, czy też przegrał jakiś zakład, ale umieszczenie gwiazdora "Zmierzchu" na pierwszym planie było jego największym błędem. Lautner poszedł w ślady dawnej koleżanki z planu, Kristen Stewart, i cały film (akcji!) zagrał z jedną miną. Zresztą, tą samą dobrze znaną twarz Jacoba z sagi "Zmierzch". Niewiarygodność, prostota i sztywność Lautnera podkopały fundamenty całego projektu - i ani Molina, ani Weaver nie potrafili ich podtrzymać. W dodatku Lily Collins gra tu jeszcze gorzej, niż w "Darach anioła", a to już prawdziwy wyczyn!
Podsumowując, "Porwanie" po raz kolejny (i zapewne nie ostatni) udowadnia, że dobry pomysł to nie wszystko. W szczególności, gdy reżyser nie do końca wie, co ma ze swoim filmem zrobić i obsadza go aktorami, którzy co najwyżej powinni grać mało znaczące epizody. Panie Singleton, może i kierunek kina akcji wybrał pan dobry, ale zwrot stanowczo przeciwny.

piątek, 12 grudnia 2014

John Wick (2014)


Tytuł: John Wick
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: David Leitch, Chad Stahelski
Premiera: 5 grudnia 2014 (Polska), 19 września 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Jeżeli dwóch debiutujących reżyserów ściąga do swojego filmu takie nazwiska, jak Reeves, Dafoe, McShane i Reddick, to można spodziewać się praktycznie wszystkiego - od porywającej superprodukcji po niskobudżetowy chłam, który ratować mają znane nazwiska. Gdy dodamy do tego intrygujący zwiastun i oklepaną historię krwawego mściciela, to uzyskamy tytuł, który na pewno przyciągnie spore tłumy do kin. Czy "John Wick" serwuje naprawdę dobre kino akcji?


Po śmierci żony John Wick pogrąża się w żałobie. Pewnego wieczoru kurier przynosi niespodziewaną przesyłkę - psa, który okazuje się być pośmiertnym prezentem od małżonki. Radość okazuje się być jedynie chwilowa. Wicka napada grupa Iosefa Tarasova, syna rosyjskiego mafiosa, Viggo. Katują go do nieprzytomności, zabijają jego psa i kradną ukochany samochód. Po przebudzeniu John poprzysięga zemstę. Tymczasem Viggo dowiaduje się, kogo zaatakował jego lekkomyślny syn. Znając możliwości Wicka, z którym dawniej współpracował, organizuje dodatkową ochronę dla Iosefa i wyznacza ogromną nagrodę za głowę Johna. Rozpoczyna się krwawa wendetta, podczas której Wick nie powstrzyma się przed niczym, by dokonać zemsty.


Kino akcji rządzi się własnymi prawami - co do tego nie ma wątpliwości. Tutaj fabuła schodzi na drugi (a nawet trzeci) plan, jakikolwiek większy sens lub głębsza psychologia postaci traktowane są jako wyrazy obce, zaś główni bohaterowie, mimo odnoszonych ran, nieustępliwie walczą dalej i nie znają zmęczenia. Dokładnie taki film prezentują Leitch i Stahelski, którzy postawili na surowość obrazu i większy realizm (a także, przede wszystkim, dość dobry czarny humor), kosztem wciągającej fabuły. Choć ich John Wick nie jest kuloodporny, a w jego broni kończy się amunicja (którą co rusz uzupełnia), to dłużące się sceny walk, prowadzące praktycznie do niczego, z czasem zaczynają wręcz męczyć. Twórcy nie postarali się nawet o znikome próby wprowadzenia zwrotów akcji - ich historia jest schematyczna do bólu i na wskroś przewidywalna (z zegarkiem w ręku można przewidywać, co, kiedy i jak się wydarzy). Podobnie, jak ostatnie horrory powstają jakby dla osób, które z tym gatunkiem nic wspólnego wcześniej nie miały, tak Leitch i Stahelski liczą na początkujących widzów kina akcji. Tego typu filmy na pęczki produkowano na przełomie lat 80. i 90., stąd "John Wick" bardziej trąci nowoczesną kserokopiarką, aniżeli powiewem świeżości. Scen walk i strzelanin jest tak dużo, że zabrakło miejsca na cokolwiek innego. W dodatku, gdy wydawać się może, że film obroni się jakoś swoim realizmem, zakończenie niszczy resztki dobrego wrażenia. W ostatecznym rozrachunku, "John Wick" to 1,5-ej godzinny pokaz zabójczych umiejętności głównego bohatera, przypominający słynną walkę z "Kill Billa" Tarantino, lecz rozwałkowaną do granic możliwości.


"John Wick" nie należy do największych aktorskich wyzwań dla obsady. Keanu Reeves ze swoją kamienną miną mordercy-myśliciela świetnie wkomponowuje się w tytułową rolę. Dużym plusem jest Michael Nyqvist jako Viggo Tarasov, idealnie odgrywający główny czarny charakter, perfekcyjnie balansując między wyrachowanym strategiem a przerysowanym mafiosem. Alfie Allen po "Grze o Tron" został chyba na stałe zaszufladkowany - jego Iosef to typowy Theon Greyjoy. Willem Dafoe nie miał zamiaru jakoś wielce się starać - postawił na kopię samego siebie i z Normana Osborne'a ze "Spider-Mana" stworzył kreację płatnego zabójcy o dwóch twarzach. Najciekawiej, choć tylko epizodycznie, wypadają McShane i Reddick - niestety, kilkoma niewielkimi scenami na ekranie nie podniosą znacznie poziomu całego aktorskiego zaplecza.
Podsumowując, jeżeli ktoś nastawia się tylko i wyłącznie na kino pełne mordobicia, świszczących kul i lejącej się hektolitrami krwi, "John Wick" go nie zawiedzie. Cała reszta osiągnie apogeum znudzenia gdzieś w połowie seansu i zacznie desperacko szukać wyjścia ewakuacyjnego.

czwartek, 11 grudnia 2014

Za jakie grzechy, dobry Boże? (2014)


Tytuł: Za jakie grzechy, dobry Boże? (Qu'est-ce qu'on a fait au Bon Dieu?)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Philippe de Chauveron
Premiera: 14 listopada 2014 (Polska), 16 kwietnia 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Czy ze stereotypów i uprzedzeń, które w dowcipach i kabaretowych skeczach zostały już wystarczająco obśmiane, można stworzyć komedię, wyciskającą łzy ze śmiechu? Francuski reżyser i scenarzysta Philippe de Chauveron pragnie udowodnić, że tak. Zebrał więc wszystko, co tylko się dało, odnośnie żartów religijnych i parodii narodowych stereotypów i stworzył film, któremu - z pozoru - bliżej do przysłowiowego "suchara", aniżeli błyskotliwego humoru. Czy aby na pewno?


Claude i Marie Verneuil to bogate małżeństwo, religijne i szanujące tradycję. Mają cztery córki, z czego trzy - ku niezbyt wielkiej aprobacie rodziców - wyszły za imigrantów - Araba, Żyda i Chińczyka. Całą nadzieję na francuskiego zięcia Claude i Marie pokładają w ostatniej córce, Laure. Próbują ją zeswatać z niezbyt urodziwym synem sąsiadów, lecz ta niespodziewanie oznajmia, że się zaręczyła - i to za katolika. Szczęśliwi rodzice nie mogą doczekać się spotkania z przyszłym zięciem. Nie spodziewają się, że Laure przemilczała jedną ważną kwestię - jej ukochany jest... czarnoskóry.


Nie wiem, jak Philippe de Chauveron do końca to zrobił, ale z niejednokrotnie powielanej tematyki do żartów stworzył prawdziwe widowisko komediowe. Jego film porusza wszystkie możliwe stereotypy i wyznaniowe uprzedzenia, a jednocześnie robi to w taki sposób, by - broń Boże! - nikt nie poczuł się urażony. Obrywa się praktycznie wszystkim, od zatwardziałych w swoich przekonaniach katolików, poprzez wojowniczych Arabów i przerysowanych Azjatów, po ortodoksyjnych Żydów bez smykałki do interesów. Dorzućmy do tego konflikt na tle rasowym między dwójką nieziemsko upartych i usilnie trzymających się swoich racji mężczyzn, a uzyskamy istną bombę zegarową, która grozi niepowstrzymanymi wybuchami śmiechu. "Za jakie grzechy..." to nie tylko gagi sytuacyjne, ale przede wszystkim doprawione soczystym żartem dialogi i mimika bohaterów. Na szczęście, Philippe de Chauveron nie powiela nawyku wielu francuskich reżyserów, którzy z każdego gatunku potrafią wykreować rozwlekły dramat. Wychodzi z założenia, że jego obraz ma być lekki, prosty i przede wszystkim zabawny - i taki też jest. Fabuła, dla tego typu komedii klasyczna i przewidywalna, zostaje całkowicie zdominowana przez śmieszne i komiczne sytuacje. Niestety, co dobre, szybko się kończy - 1,5-ej godzinna przygoda z rodziną Verneuil mija błyskawicznie. Pozostaje więc wracać do niej możliwie jak najczęściej, bo jest to rozrywka na najwyższym poziomie.


Jeżeli mielibyśmy prześwietlić obsadę, to na prowadzenie wysuwa się niezaprzeczalnie Christian Clavier (znany przede wszystkim z roli Asterixa) i jego filmowy "przeciwnik" - Pascal N'Zonzi. Gdy ta dwójka pojawia się na ekranie, można spodziewać się naprawdę sporej dawki śmiechu. Tuż za nimi znalazły się ich filmowe małżonki - Chantal Lauby i debiutująca Salimata Kamate. Obie perfekcyjnie ukazują kobiety o dwóch twarzach - raz wiernie oddane mężom i trzymające ich stronę, raz będące głosem rozsądku i stanowiące ich absolutne przeciwieństwo - dodają wyjątkowego komizmu wielu sytuacjom. Dalej można by wymienić filmowych zięciów - Abittan, Sadoun, Diawara i Chau - tworzących istny kwartet egzotyczny. Każdy z nich doskonale odzwierciedlił wszelkie krążące stereotypy. Daleko w tyle pozostały odtwórczynie córek - Bel, Piaton, Caen i Fontan. Poza tą ostatnią, która jako Laure stara się wybić z tłumu, są postaciami niemalże niewidzialnymi, które służą wyłącznie do zapełnienia przestrzeni i ewentualnego wydłużenia dialogów. Kompletnie zostały zdominowane przez resztę obsady i nawet grający epizodycznie Loïc Legendre i Tatiana Rojo byli bardziej charakterystyczni, przez co łatwiej zapadli w pamięci, aniżeli córki Verneuil.
Podsumowując, Philippe de Chauveron stworzył jedną z najlepszych komedii tego roku. Idealny wybór na chłodny, zimowy wieczór dla poszukujących porządnej rozrywki i czegoś na poprawę humoru. Tego ostatniego reżyser serwuje z nadmiarem, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Gorąco polecam!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Karuzela (2014)


Tytuł: Karuzela
Gatunek: Dramat obyczajowy
Reżyseria: Robert Wichrowski
Premiera: 23 maja 2014 (Polska), 23 maja 2014 (świat)
Ocena: 3+/6

Dla dzieci karuzela to kolejny obiekt igraszek w lunaparku lub na placu zabaw. Wśród przestępstw skarbowych można znaleźć pojęcie "karuzeli podatkowej", pod którym kryje się unikanie podatku lub wyłudzanie jego zwrotu. Marek Edelman w "Zdążyć przed Panem Bogiem" mówi o karuzeli jako o symbolu obojętności części Warszawiaków wobec losów zamkniętych w getcie Żydów. W sennikach jedną z interpretacji karuzeli są nadciągające zmiany w życiu. W tym kierunku poszła Beata Kozidrak, śpiewając o kołysaniu się w takt grającej karuzeli. I tak właśnie wykorzystał karuzelę Robert Wichrowski (znany z reżyserii "Francuskiego numeru" i wielu polskich seriali) w swoim najnowszym filmie. Czy jego obraz stanowi powiew świeżości w rodzimym kinie, a może powiela utarte schematy?


Rafał i Piotr to przyjaciele od dziecka, którzy zakochują się w tej samej kobiecie, Magdzie. Rafał nie może dłużej znieść skrywanego romansu z dziewczyną kumpla i wyjeżdża do Niemiec. Niedługo później Magda wyznaje Piotrowi, że jest w ciąży, ten zaś natychmiast jej się oświadcza. Mijają lata. W Niemczech Rafała odnajduje Natalia, przybrana siostra Piotra, dzięki czemu kontakt między starymi przyjaciółmi odnawia się. Obaj zaciągają się do wojska i wyjeżdżają do Afganistanu, by zarobić na utrzymanie swoich ukochanych. Okazuje się, że Piotr nie tylko w taki sposób chciał zapewnić byt rodzinie. Z czasem na jaw wychodzą mroczne sekrety z przeszłości, a sytuacja czwórki młodych ludzi na progu dorosłego życia zaczyna prowadzić do nieuchronnej tragedii.


Jeżeli którykolwiek z widzów przegapił, że ogląda film zatytułowany "Karuzela", to reżyser przypomni mu to kilkunastokrotnie podczas seansu. Dosłownie. Ilość scen, w których kręci się karuzela (z dziećmi, bez dzieci, z jednym dzieckiem, z dorosłym i dzieckiem, z dorosłym wprawiającym ją w ruch itd.), symbolizując życiowe zawirowania bohaterów, stanowczo przekroczyła granice dobrego smaku. Gdyby prawa do filmu wykupiła telewizja TVN i w miejsce karuzeli puszczała reklamy, w ciągu godziny wyszłaby z długów. Nie do końca wiem, czy za jej pomocą reżyser chciał pozlepiać z wolna rozlatujący się scenariusz, czy po prostu miał za dużo taśmy filmowej i musiał czymś zapchać luki. Szkoda, bo więcej uwagi mógł skupić właśnie na fabule i zgłębieniu skomplikowanych relacji swoich bohaterów. Zamiast doprowadzić ich do konfrontacji, by - po ostrej wojnie argumentów - widz mógł ich osądzić, Wichrowski ucieka od odpowiedzialności. Natłok niepotrzebnych wątków, które nie wiedzieć po co wprowadził do historii, naprędce urywa i zrzuca na barki widza, by ten sam domyślił się (lub sobie dopowiedział) ciąg dalszy. Braki nadrabia jednak dwójką głównych bohaterów - Piotrem i Rafałem - którzy, idąc ramię w ramię niemalże po jednej ścieżce, prezentują skrajnie różne postawy zewnętrzne i wewnętrzne. Z jednej strony Piotr, symbol dobroci i oddania, gotowy poświęcić wszystko dla dobra rodziny; z drugiej Rafał - lekkoduch i "wieczny chłopiec", starający się naprawić błędy przeszłości nie do końca we właściwy sposób. W tym starciu od samego początku wiadomo, kto jest zwycięzcą, a dalsze koleje losu dwójki przyjaciół stają się zbyt przewidywalne po pierwszej połowie filmu. Całe szczęście, że do pomocy Wichrowski miał Bajerskiego i Bugajaka. Zdjęcia tego pierwszego nadają obrazowi nowej głębi i tworzą pewien rodzaj intymnej relacji między czwórką bohaterów a widzem, zaś muzyka tego drugiego to prawdziwa ambrozja dla uszu, dzięki której "Karuzela" ma większy wydźwięk, niż założył reżyser.


Podobnie, jak całokształt podzielony jest na pół, gdzie raz oglądamy naprawdę dobre kino, by zaraz wpaść w otchłań schematycznych chwytów, rozdmuchanej symboliki i powielanych morałów, tak rozdzielić można obsadę. Podczas gdy Roznerski i Janicki, o których najbardziej się bałem (a jeszcze bardziej bałem się ich serialowych nawyków), spisują się naprawdę dobrze, nadając swoim bohaterom głębi tam, gdzie inni poprzestaliby na płyciznach papierowych postaci, tak Kominek i Pawłowska są wyłącznie szarym tłem opowieści. Pawłowskiej jeszcze można wybaczyć, bo dopiero co zaczęła swoją przygodę z filmami, jednakże po Kominek, która po "Wymyku" pokazała, na co ją stać, można było się spodziewać o wiele więcej, aniżeli wiecznie strapionej kobiety, na twarzy której niczym najjaśniejszy neon świecą wyrzuty sumienia.
Podsumowując, na bezrybiu i rak ryba. Wichrowski ze swoim obrazem wstrzelił się w idealnym momencie - podczas gdy w polskim kinie dobrych filmów jest jak na lekarstwo, jego propozycja w jakiś sposób wyróżnia się z tłumu. Niestety, stojąc w rozkroku między żywą lekcją dorosłości i odpowiedzialności a ociekającym symboliką mezaliansem zaserwował coś, co szybko się ogląda, nawet przyjemnie, ale o czym równie szybko się zapomina.