czwartek, 31 lipca 2014

Jongens (2014)


Tytuł: Jongens
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Mischa Kamp
Premiera: 9 lutego 2014 (świat)
Ocena: 4-/6

Mischa Kamp nie jest reżyserką wielkiego ekranu. Współpracowała głównie z holenderską telewizją, tworząc krótkometrażowe obrazy, serie dokumentalne, seriale i filmy dla dzieci. Tym razem postanowiła pójść trochę dalej i poruszyć kwestię dojrzewania, poszukiwania własnego "ja", a także tolerancji. Czy "Jongens" można wrzucić do worka tematycznych dramatów, których w ostatnim czasie pojawiło się bardzo wiele?


15-letni Sieger dostaje się do szkolnej drużyny atletycznej i ma wystartować w finałowym wyścigu. Podczas treningów poznaje Marka, z którym zaczyna łączyć go uczucie. Strach przed reakcją otoczenia powoduje, że Sieger za wszelką cenę stara się utrzymać wszystko w tajemnicy. Marc, wychowany w tolerancyjnej rodzinie, nie może zrozumieć zachowania kolegi. Podczas, gdy finałowe zawody zbliżają się wielkimi krokami, relacje obu zawodników zaczynają się komplikować, co może zaważyć na zwycięstwie drużyny.


Mischa Kamp nie stawia na kontrowersje i szokowanie widza. Gdyby wykluczyć z filmu wątek homoseksualny, dostalibyśmy obraz o trudach dojrzewania, przyjaźni i budowaniu zaufania. Emocjonalny związek między głównymi bohaterami ma dodać do całości lekcję tolerancji i akceptacji, ale nie w sposób nachalny i odrzucający. Zamiast skupiać się na fizyczności, która w niejednym filmie o podobnej tematyce była dodawana na siłę, Kamp zwraca uwagę na uczucia, myśli i symboliczne gesty. Pojawiający się w tle wyścig to nie tylko bieg po medale i zwycięstwo, ale metafora wolności bycia sobą, zaryzykowania i otworzenia się na świat (i to w kraju, uchodzącym za europejską kolebkę tolerancji). Dodatkowo, Kamp nie wprowadza ciężkiego klimatu, czy brutalnych obrazów (jakie można znaleźć chociażby w rodzimej "Senności" Magdaleny Piekorz). Holenderska reżyserka stawia na prostotę, lekkość i przejrzystość przekazu, by całokształt miał bardziej wydźwięk optymistyczny, aniżeli przygnębiający. Jest w tym pewna metoda, jednakże Kamp poszła o krok za daleko i rozwałkowała głębię przekazu na płytkości swojego obrazu, przez co po dość szybko mijającym seansie film natychmiastowo ulatuje, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Potencjał całokształtu został zatracony gdzieś pomiędzy umiejętnościami reżyserki a banalnością scenariusza. Samo zakończenie przypominać może wszelkie lukrowane produkcje, gdzie za sprawą magicznej różdżki wszystkie problemy natychmiastowo się rozwiązują, a bohaterowie bez większych wyjaśnień zmierzają do "happy endu".


Aktorsko wypada wszystko poprawnie. Zarówno Gijs Blom, jak i Ko Zandvliet świetnie odnajdują się w swoich rolach, prezentując perypetie Siegera i Marka przekonująco i bez większych zastrzeżeń. Jonas Smulders to wykapany "buntownik z wyboru", zaś Ton Kas jest mistrzem naturalności (tak, jakby rola ojca Siegera została stworzona specjalnie dla niego).
Podsumowując, "Jongens" to lekki film z przesłaniem w tle. Choć do perfekcji mu trochę brakuje, jest na pewno ciekawszym obrazem, niż podobne produkcje dużego ekranu (jak "Chłopaki do wzięcia" Nelsona, "W ciemno" Mayera, czy "Płynące wieżowce" Wasilewskiego).

środa, 30 lipca 2014

Noc oczyszczenia: Anarchia (2014)


Tytuł: Noc oczyszczenia: Anarchia (The Purge: Anarchy)
Gatunek: Horror
Reżyseria: James DeMonaco
Premiera: 18 lipca 2014 (Polska), 18 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 1/6

Znowu DeMonaco, znowu Nowi Ojcowie Założyciele Ameryki i znowu najkrwawsza noc w roku. Tym razem jednak większy budżet i mniej znana obsada. Czy jest coś, czym tym razem może nas zaskoczyć ten amerykański reżyser?


Eva Sanchez po nieudanej rozmowie z szefową wraca do domu, do córki Tanyi i ojca Rico. Shane i Liz w przeddzień separacji wracają do siebie samochodem. W swoim mieszkaniu pewien sierżant szykuje się do zemsty na mordercy syna. Dzieli ich wszystko. Połączy - przypadek. I Noc Oczyszczenia, podczas której policja, szpitale i służby porządkowe nie działają, a każda zbrodnia jest legalna.


Sama fabuła w niewielkim stopniu różni się od "jedynki": przez niespodziewany splot wypadków grupa osób będzie musiała walczyć o przetrwanie. Większej głębi w krwawym systemie, czy też przestrogi lub przesłania nie ma co szukać, bo nie o to chodzi reżyserowi. "Noc oczyszczenia: Anarchia" to horror, więc powinien straszyć. Nie straszy - nudzi. Więc może jakieś ciekawe smaczki kina gore, uzyskane dzięki powiększonemu budżetowi? Też nie - krwi tu tyle, co przysłowiowy kot napłakał. No to może wartka akcja i jej niespodziewane zwroty? Nie, bohaterowie kierują się z punktu A do punktu B, koniec (i nawet perypetie po drodze nie są w stanie zaburzyć tej żelaznej konsekwencji). Niestety, nowy obraz DeMonaco wydaje się być zrobiony wyłącznie po to, by był. Przewidywalność fabuły, granie schematami i brak jakiegokolwiek pomysłu - to główne cechy "Anarchii" (notabene, skąd wzięła się idea tytułu, bo sam film ma tyle wspólnego z anarchią, co ryba z rowerem?). W efekcie całokształt wypada bardzo blado i jedyną rzeczą, która naprawdę cieszy, są napisy końcowe. Jeżeli DeMonaco planuje kontynuację swojej serii, to mam nadzieję, że jednak pójdzie po rozum do głowy, zrobi coś pożytecznego dla światowego kina i przejdzie na wcześniejszą emeryturę.


Aktorsko drętwiej wypadają chyba tylko paradokumentalne seriale Polsatu. Jedynym, który stara się cokolwiek zrobić (przy czym słowo "cokolwiek" stanowi spore nadużycie), jest Frank Grillo. Prawdę mówiąc, nietrudno byłoby się wybić, jeżeli jedyną konkurencją jest Carmen Ejogo (już drzewo na polu ukazuje większe, żywsze emocje), Justina Machado (fabularny łatacz dialogowych dziur) oraz małżeństwo: Zach Gilford i Kiele Sanchez, którzy grają w filmie - o zgrozo! - małżeństwo! Gdyby Mendelejew ujrzał tę chemię, która jest między nimi na ekranie, w akcie desperacji i rozpaczy roztrzaskałby swoją tablicę pierwiastków. Rozumiem, że niektóre role mogą przerosnąć aktorów, ale żeby małżeństwo nie potrafiło zagrać małżeństwa?!
Podsumowując, 12-godzinna, w pełni legalna rzeź mogłaby posłużyć za materiał do niejednego, naprawdę krwawego i brutalnego filmu gore. Tymczasem DeMonaco katuje widza mdłą bajką dla dorosłych, po której nie pozostaje nic innego, jak napisać zbiorowy pozew o zwrócenie straconych stu minut życia.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Niezgodna (2014)


Tytuł: Niezgodna (Divergent)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Neil Burger
Premiera: 4 kwietnia 2014 (Polska), 18 marca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Co łączy "Rok 1984" Orwella, "Harry'ego Pottera" Rowling, "Igrzyska śmierci" Collins, "Equilibrium" Wimmera i... "Czarodziejkę z Księżyca" Takeuchi? Ekranizacja powieści Veroniki Roth, za sterami której usiadł twórca "Iluzjonisty". Po "Jestem Bogiem" forma Burgera leciała na łeb, na szyję. Czy przeniesienie (mocno inspirowanej) literatury młodzieżowej na ekran pomoże mu wrócić na szczyt?


Przyszłość. Po wyniszczającej wojnie ludzie wznieśli metropolię, otoczoną ochronnym murem, by stworzyć nowe społeczeństwo. Harmonia, spokój i bezpieczeństwo mają być utrzymane dzięki podziałowi na pięć grup, przynależność do których określają cechy charakteru. Przed Beatrice wielki dzień - ma przejść test osobowości, po którym określi swoją frakcję. Rodzice pragną, by została - tak jak oni - Altruistką, jednakże jej skrytym marzeniem jest dostać się do Nieustraszonych, frakcji wojowników, broniących miasta. Okazuje się, że Beatrice jest "Niezgodna" - łączy cechy kilku grup, przez co stanowi - według prawa - zagrożenie i musi zostać wyeliminowana. By przeżyć, będzie musiała ukryć swoje umiejętności.


Powodzenie "Zmierzchu" spowodowało, że wiele pisarek podjęło się wrzucenia oklepanego romansu młodzieżowego do świata fantastyki, zaś ich sukces nakłonił twórców kinowych do przeniesienia tego na duży ekran. Dotychczas jedynym powtarzającym się i nieodłącznym fragmentem tego gatunku było uczucie (mniej lub bardziej skomplikowane) między dwójką głównych bohaterów. Roth, a za nią Burger, poszli o krok dalej i do jednego worka wrzucili wszystko, wymieszali razem i wyrzucili twór o nazwie "Niezgodna". Tak oto w świecie mocno kojarzącym się z Oceanią Orwella istnieją frakcje, oparte na cechach osobowości niczym domy w Hogwardzie Rowling. Główna bohaterka - zgodnie z życiorysem Katniss Everdeen - nie ma lekko i ze zwykłej dziewczyny musi przerodzić się w odważną wojowniczkę, która stanie się zarzewiem konfliktu i buntu. Jej indywidualna postawa zaburzy narzucony porządek i zachwieje fundamentami rządzących, niczym kleryk Preston z "Equilibrium". Jakby tego było mało, to sam wątek głównej bohaterki, od relacji z rodziną, ich losów, po zachowanie i uczucia do bólu przypominać mogą nieśmiertelną Usagi, jej perypetie z przyjaciółmi i miłość do Mamoru z "Czarodziejki z Księżyca" Takeuchi (nawet motyw "przejęcia władzy" nad ukochanym głównej bohaterki i jego "uwolnienie" został tutaj żywcem przekopiowany). Przy tylu różnorodnych "inspiracjach" film zaczyna się rozjeżdżać na wszystkie strony. Zamiast akcji jest romans, zamiast romansu - bajka, zamiast bajki - postapokaliptyczna wizja przyszłości, a w efekcie "Niezgodna" nie prezentuje tak naprawdę niczego. Całokształt na siłę połatany jest absurdami, zwroty akcji są irracjonalne, a fabule niewiele brakuje do widowiskowego wykolejenia się (na długo przed napisami końcowymi).


Jeremy Irvine odrzucił rolę Cztery, gdyż - podobno - nie chciał być postrzegany jako "idol nastolatek". Dzisiaj chyba skacze z radości, że podjął tak dobrą decyzję. Theo James, który wystąpił zamiast niego, wypada jak plastikowy Ken w wojskowym otoczeniu. Miles Tiller powinien zostać przy rolach komediowych, bo do Nieustraszonych pasuje tak, jak ksiądz do burdelu. Fenomenem okazała się być Shailene Woodley, która przewiercając wszystko i wszystkich wzrokiem wypada komiczniej, niż ciągle przegryzająca wargę i poprawiająca włosy Kristen Stewart (a to już prawdziwy wyczyn!).
Podsumowując, czymkolwiek kierował się Neil Burger, że podjął się zadania nakręcenia "Niezgodnej", na pewno nie była to chęć powrotu na dobry tor i pokazanie formy. Tak, jak ciężko uwierzyć, że Anna Paquin jest zdobywczynią Oscara, tak niedługo będziemy się dziwić, że to właśnie Burger był odpowiedzialny za "Iluzjonistę".

środa, 23 lipca 2014

Nauka spadania (2014)


Tytuł: Nauka spadania (A Long Way Down)
Gatunek: Dramat/Komedia
Reżyseria: Pascal Chaumeil
Premiera: 21 marca 2014 (Polska), 10 lutego 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Czy film o (niedoszłych) samobójcach można zaserwować lekko i przyjemnie? Chaumeil postanowił podjąć się tego zadania i zabrał się za ekranizację powieści brytyjskiego pisarza Nicka Horny'ego. Chęć okiełznania dwóch skrajnych gatunków - dramatu i komedii - przerosłaby niejednego reżysera. Jak w tym zadaniu sprawdził się Chaumeil?


Martina, Maureen, Jess i JJ'a dzieli niemalże wszystko, łączy - jedno: w noc sylwestrową zjawiają się na dachu jednego z najsłynniejszych londyńskich wieżowców w celu popełnienia samobójstwa. Ze swoich początkowych zamiarów rezygnują i zawierają pakt - nie targną się na swoje życie do Walentynek. Pewnego dnia Martin wpada na pomysł, by ich niecodzienną historię sprzedać prasie. Okazuje się, że z pozoru niewinny pomysł zaczyna żyć w mediach własnym życiem, zaś czwórkę niedoszłych samobójców połączy wyjątkowa przyjaźń.


Chaumeil miał ciężkie zadanie. Z jednej strony opowiadana historia zmuszała go do pójścia w stronę gorzkiego dramatu, pełnego przemyśleń i rozważań, z drugiej - starał się za wszelką cenę osłodzić ją żartami i wygłupami bohaterów. W efekcie, stojąc na rozdrożu, zamiast wybrać jedną z dróg i na niej się skupić, obrał kurs środkiem, raz biorąc coś z dramatu, raz z komedii. Tym samym, całokształt okazał się być dziwnym tworem pomiędzy dwoma gatunkami, który - o dziwo - ogląda się z czystą przyjemnością. Choć nie uraczymy zbyt wielu scen, podczas których możemy się wzruszyć lub pośmiać, ponad dziewięćdziesięciominutowy seans mija błyskawicznie. Sama historia może wydawać się banalna, zaś pokazane motywy - oklepane, jednakże "Nauka spadania" potrafi pokrzepić, dodać sił i potwierdzać tezę, że nigdy nie należy się poddawać. Spoiwem tego wszystkiego jest genialny soundtrack, który zwykłym scenom nadaje zupełnie nowego wydźwięku.


Ten reżyserski dualizm niechybnie runąłby na łeb, na szyję, gdyby nie popis aktorskich umiejętności obsady. Pierce Brosnan jako Martin powraca w wielkim stylu z filmowych zaświatów, podobnie jak Toni Collette w roli Maureen. Jednakże, to nie oni są największymi gwiazdami tego filmu. Duet znany z "Need for Speed" - Aaron Paul i Imogen Poots - przykuwa największą uwagę. W szczególności brawa należą się Poots, która swoją grą tworzy kolejną niezapomnianą kreację.
Podsumowując, szukając czegoś lekkiego na wieczór, posiadającego pewien wewnętrzny urok, "Nauka spadania" Chaumeila - pomimo fabularnego i reżyserskiego niezdecydowania - będzie dobrym wyborem.

wtorek, 22 lipca 2014

Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (2014)


Tytuł: Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (A Million Ways to Die in the West)
Gatunek: Komedia/Western
Reżyseria: Seth MacFarlane
Premiera: 30 maja 2014 (Polska), 29 maja 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Jeżeli miałbym wskazać gatunek filmowy, którego szczerze nie znoszę, bez zastanowienia podałbym western. Dlatego też nie przepuszczę okazji, której celem jest obśmianie, oczernienie, sparodiowanie lub roztrzaskanie na strzępy tej najbardziej oklepanej tematyki (naprawdę, już schematyczne komedie romantyczne są oryginalniejsze od w kółko powtarzających się strzelanin kowbojów z bandytami, kowbojów z Indianami i kowbojów z kowbojami). Dwa lata temu Quentin Tarantino poćwiartował szkielet westernu i złożył go na nowo, po swojemu, tworząc wyjątkowe kino pod tytułem "Django". W tym roku perypetie na Dzikim Zachodzie postanowił sparodiować Seth MacFarlane. Jak jeden z najsłynniejszych amerykańskich komików sprawdza się jako scenarzysta, reżyser i aktor w jednej osobie?


Albert jest hodowcą owiec, zabójczo zakochanym w Louise. Gdy dziewczyna zostawia go dla właściciela Wąsiarni, Foy'a, farmer postanawia wyjechać do San Francisco. Podczas jednych z zamieszek w saloonie poznaje piękną Annę, która niedawno przybyła do miasteczka. Między tym dwojgiem rodzi się uczucie. Albert nie zdaje sobie sprawy, że jego nowa miłość jest tak naprawdę żoną Clincha Letherwooda, najsłynniejszego i najbardziej bezwzględnego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie.


Seth MacFarlane wziął z westernu to, co najbardziej może się z tym gatunkiem kojarzyć - rewolwerowe pojedynki w samo południe, niekończące się pościgi na koniach w rytm charakterystycznej nuty, burdy w słynnych saloonach i niekończące się, surowe krajobrazy. Wszystko to spiął dość spójną - jak na parodię - fabułą i bezceremonialnie wyśmiał. Obrywa się nie tylko ikonom westernów (jak Clint Eastwood), przesadnej religijności ich bohaterów (Ruth, która czeka na seks ze swoim chłopakiem do ślubu, choć z zawodu jest prostytutką) i znającym życiowe mądrości Indianom (tu pokazanym, jako miłośnicy wszelkich halucynogennych używek), ale także doktorowi Brownowi z "Powrotu do przeszłości" i Django z filmu Tarantino. MacFarlane łączy żart sytuacyjny z dowcipem słownym, wplata w to wyszukane dialogi i tworzy humor inteligentny w swojej głupocie. Niestety, żeby nie było tak kolorowo, część gagów kojarzyć się może z nieudanymi częściami "Strasznego filmu" bądź mizernymi parodiami "Igrzysk śmierci". Nie mogę zrozumieć, czemu ktoś, kto ze stojącej na dachu owcy potrafi stworzyć kapitalnie zabawną scenę, a grę skojarzeń perfekcyjnie wykorzystać do wyśmiania stereotypów westernu, jednocześnie posuwa się do niesmacznych, wręcz odpychających żartów o kale, niestrawności, czy ejakulacji. Wydawać by się mogło, że MacFarlane stara się przysłowiowo "zjeść ciastko i mieć ciastko", chcąc koniecznie zadowolić zarówno tę grupę odbiorców, którzy poszukują inteligentnego humoru, jak i tych, dla których odgłos gazów i narządy rozrodcze to najlepsze tematy do żartów. W efekcie, tych pierwszych część serwowanych dowcipów może odrzucić, zaś ci drudzy przez większość filmu nie znajdą dla siebie nic śmiesznego. MacFarlane miał naprawdę duże pole do popisu, ale nie potrafił z niego do końca skorzystać.


Patrząc na obsadę, niektóre nazwiska potrafią być zaskoczeniem. Sam MacFarlane w roli głównego bohatera wypada najsłabiej. Albert nie może wyjść z cienia postaci drugoplanowych - Anny (odmienionej Charlize Theron), Edwarda (prowadzonego ze stoickim spokojem przez Giovanniego Ribisi) i Ruth (w tej przezabawnej roli Sarah Silverman).  Liam Neeson jako (niestety, tylko epizodyczna) parodia Eastwooda wypada genialnie. Neil Patrick Harris to żywa kopia Barney'a Stinsona z fanatycznie zadbanymi wąsami (w dodatku niektóre sceny mógłby sobie naprawdę darować). Ciekawostką są zaś aktorzy, którzy pojawiają się w całej produkcji tylko na moment (choć już wspomniałem o Brownie i Django, więc Lloyd i Foxx nie będą zaskoczeniem). Tak, jak w roli niemalże statysty pojawił się Matthew Fox w "World War Z", czy Johnny Depp w "21 Jump Street", tak tutaj przez ułamki sekund jako bezimiennych kowbojów możemy ujrzeć Ewana McGregora, czy Ryana Reynoldsa.
Podsumowując, jest to jedna z lepszych parodii, jakie przyszło mi oglądać w ostatnim czasie. MacFarlane, pomimo potknięć i niezdecydowania, jest jednak na dobrej drodze i sądzę, że z jego komediowym doświadczeniem możemy spodziewać się naprawdę udanej komedii w przyszłości. Na razie "Milion sposobów..." to obraz, który zobaczyć warto, przy którym można się pośmiać, lecz nie jest to film, do którego będzie się wracało (w przeciwieństwie do piosenki "If You've Only Have Got a Moustache", która - raz zasłyszana - zostaje w głowie na dłużej).

Błękitna laguna: Przebudzenie (2012)


Tytuł: Błękitna laguna: Przebudzenie (Blue Lagoon: The Awakening)
Gatunek: Romans/Dla młodzieży
Reżyseria: Eric Bross, Mikael Salomon
Premiera: 16 czerwca 2012 (świat)
Ocena: 1/6

Gdy ponad 30 lat temu Randal Kleiser zaprezentował swoją "Błękitną lagunę", wywołał niemałe zamieszanie. Odważny obraz o miłości, dojrzewaniu i przetrwaniu dla wielu był aż nadto odważny. Jednakże, niepodważalnie posiadał pewien rodzaj magii, dzięki której film Kleisera przetrwał lata w pamięci widzów. W 1991 roku sukces próbował powtórzyć William A. Graham, "powracając" na słynną wyspę. Z bardzo mizernym skutkiem - i raczej mało kto kojarzy, że Milla Jovovich przed "Resident Evil" była znana właśnie z tej produkcji. Dwa lata temu najsłynniejszą filmową lagunę postanowili wykorzystać Bross i Salomon, tworząc współczesną wersję hitu sprzed trzech dekad. Czy ich film to prawdziwe "przebudzenie" (?!), a może jedynie desperackie próby odgrzewania kotleta?


Emma i Dean chodzą do jednego liceum. Ona - wzorowa uczennica, najpopularniejsza dziewczyna w szkole. On - odludek, nieuk i wagarowicz. Połączy ich przypadek. Podczas projektu wyjazdowego Emma daje się namówić przez koleżanki na zakrapianą imprezę na jachcie. Trafia na nią również Dean. Gdy łódź zostaje zatrzymana przez policjantów, Emma przez przypadek zostaje wypchnięta za burtę. Na ratunek śpieszy jej Dean i razem docierają do pontonu. Mają nadzieję ukryć się przed policją i wrócić na jacht, jednakże ich plany krzyżuje sztorm, który znosi ich w kierunku nieznanej wyspy. Podczas gdy ich rodzice zrobią wszystko, by odnaleźć swoje dzieci, Emma i Dean będą musieli nauczyć się przetrwać na bezludnym lądzie.


Obraz Brossa i Salomona ma dwa punkty wspólne z oryginałem - bezludną wyspę i Christophera Atkinsa, który przed 30 laty grał główną rolę Richarda w "Błekitnej lagunie", tu zaś ograniczony został do epizodycznej rólki nauczyciela. Cała reszta przypomina wyidealizowany świat młodzieżowych produkcji rodem ze stajni Disney'a. Dramaturgia pierwowzoru została zastąpiona nieskładnymi i wymuszonymi konfliktami, wola przetrwania została spłycona do rozładowanej baterii w telefonie komórkowym, a dla krwawej tajemnicy błękitnej laguny z 1980 roku nie znaleziono miejsca w tym 1,5-godzinnym filmie. Pobyt na bezludnej wyspie przypomina raczej rajskie wakacje - bohaterowie się praktycznie nie brudzą, nie zmieniają się i noszą cały czas te same ubrania (które się nie niszczą!). Emma przez trzy miesiące biega w idealnej fryzurze, a największym problemem Deana jest to, że nie rośnie mu zarost. Gdyby nie fakt, że co jakiś czas twórcy pokazują upływ czasu za sprawą kresek na kamieniu, można by pomyśleć, że pobyt na obcym lądzie trwał zaledwie kilka chwil, a nie 100 dni. Bross i Salomon starają się nadać całej historii poważniejszy ton przez wprowadzenie ckliwych (w ich mniemaniu) opowieści z życia bohaterów, ale tracą one na znaczeniu przy przesadnie lukrowanym całokształcie. Zamiast szukać sensu w nielogicznym postępowaniu postaci, lepiej napawać się widokami rajskiej wyspy i zachodów słońca - którymi to reżyserski duet katuje w każdej wolnej chwili, byleby tylko przepchnąć historię do napisów końcowych.


Z obsadą jest gorzej, niż źle. Brenton Thwaites to taki odpowiednik Taylora Lautnera ze "Zmierzchu", którego rola ogranicza się do jak najczęstszego ściągania koszulki. Nagrodzona Złotą Maliną gra Brooke Shields z pierwowzoru jest godna Oscara przy tym, co na ekranie wyczynia Indiana Evans. Pozostali aktorzy mają za zadanie być odskocznią i chwilą wytchnienia od drętwych, ociekających słodkością głównych bohaterów - i wychodzi im to, na szczęście, całkiem nieźle.
Podsumowując, tak, jak Montesi i Othenin-Girard zniszczyli serię "Omena" swoim "Przebudzeniem", a Ridley Scott - "Obcego" "Prometeuszem", tak Bross i Salomon zakopali magię "Błękitnej laguny" pod tonami cukru, lukru i słodyczy. Do tej pory nie wiem, czym według twórców miało być tytułowe "przebudzenie", ale jednego mogę być pewny - po seansie grozi spora niestrawność.

niedziela, 20 lipca 2014

Step Up: All In (2014)


Tytuł: Step Up: All In
Gatunek: Melodramat/Muzyczny
Reżyseria: Trish Sie
Premiera: 18 lipca 2014 (Polska), 10 lipca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Choć taniec miał swoje "pięć minut" kilka lat temu (kiedy to każdy chciał wyprodukować jakiś taneczny hit, telewizje prześcigały się w wymyślaniu coraz nowszych show, a ilość szkół i kursów rosła, jak grzyby po deszczu), to jednak twórcy muzycznej serii "Step Up" nadal chcą ugrać swoje na znanym, kasowym tytule. Wydawać by się mogło, że cztery części wystarczająco wyczerpały temat "tańca ponad podziałami". Pozostaje więc tylko podnieść poprzeczkę i zaserwować widowisko, które zaćmi poprzedników. Czy debiutująca za kamerą Trish Sie i scenarzysta John Swetnam podołali zadaniu?


Akcja filmu dzieje się pół roku po wydarzeniach z "czwórki". Po wygaśnięciu kontraktu reklamowego, słynna Ekipa ma problem ze znalezieniem angażu w LA. Po kolejnym nieudanym castingu postanawiają wracać do domu. Sean nie chce o tym słyszeć i zostaje w mieście. Dzięki pomocy Moose'a udaje mu się zdobyć dorywczą pracę. Widząc zapowiedź wielkiego turnieju tanecznego - The Vortex - postanawia zmontować wraz z Moosem nową ekipę. Ich umiejętności zostają zauważone, dzięki czemu dostają się do turnieju. Okazuje się, że aby zdobyć główną nagrodę, Sean będzie musiał pokonać starych przyjaciół z Ekipy.


Tym razem z ulicznych walk tanecznych przenieśliśmy się do luksusowego hotelu w Las Vegas. Reszta, jeśli chodzi o fabułę, niewiele się zmienia. Znowu on, znowu samotny, znowu ona, znowu samotna, w tle starzy znajomi i konkurs do wygrania, od którego zależy wszystko. Znowu ktoś zły próbuje rozwiać nadzieje bohaterów na zwycięstwo, znowu mamy sceny na dachu (tak słynne, że aż wykorzystywane w innych tanecznych filmach spoza serii "Step Up"), no i znowu Moose, który znajdzie rozwiązanie na wyjście z każdej opresji. Można powiedzieć, że twórcy tanecznej serii są tak zakorzenieni w dobrze sprzedającej się historii, że aż boją się wprowadzić cokolwiek na tyle kreatywnego, że mogłoby wstrząsnąć fabularnym szkieletem. Gdyby komuś za mało było schematyczności, to dodam, że twórcy nie tylko powielają wcześniejsze części, ale inspirują się również innymi produkcjami (a niektóre układy i część tancerzy kojarzyć się mogą z legendarną "Ligą Niezwykłych Tancerzy"). W dodatku to, co najbardziej powinno przykuwać uwagę - TANIEC - w rzeczywistości wnosi niewiele. Oczywiście, piąta odsłona "Step Upu" to popis umiejętności tancerzy, jednakże ich starania nie podnoszą poprzeczki wyżej (jak to było w przypadku poprzednich części). Wręcz przeciwnie, ich choreografia bardziej przypomina zmęczenie materiałem, aniżeli pokaz talentów. Na dobre show musimy czekać aż do samego końca, a i tak "piątka" jest daleko w tyle za słynnym finałem w deszczu z "dwójki". W dodatku twórcy porwali się na technologię 3D, która w tym przypadku co najwyżej rozczarowuje (przy tylu możliwościach wizualnych ograniczono się jedynie do kilku wylatujących z ekranu elementów). Gwoździem do trumny są dodatkowe sceny "zza kulis" przy napisach końcowych, które okazują się być ciekawsze, niż cała (prawie dwugodzinna!) produkcja.


Obsada kolejny raz udowadnia, że bliżej im do tancerzy, niż zawodowych aktorów. Główni bohaterowie są grani tak beznamiętnie (a chemia między nimi przypomina tę wykładaną w Biedronce), że na ekranie wygrywają postaci drugoplanowe. Tam, gdzie rady nie daje Ryan Guzman (czyli praktycznie wszędzie), przy sterach stają Misha Gabriel Hamilton i niezastąpiony Adam G. Sevani. Nienaturalnie sztywna Briana Evigan odchodzi w cień, a w jej miejsce wchodzą Mari Koda (w przezabawnej roli Jenny Kido) oraz - o dziwo! - Iza Miko, której kreacja Alexy, niezaprzeczalnie inspirowana ekscentryczną Effie Trinket z "Igrzysk śmierci", jako (chyba) jedyna po seansie zapada w pamięci na dłużej.
Podsumowując, "All In" w tytule może sugerować, że w piątej odsłonie zobaczymy wszystko. Tak naprawdę zobaczymy wszystko to, co już mieliśmy okazję oglądać w poprzednich częściach. A przez ten natłok "inspiracji" zabrakło już, niestety, miejsca na innowacje i efekty 3D.

piątek, 18 lipca 2014

Need for Speed (2014)


Tytuł: Need for Speed
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Scott Waugh
Premiera: 21 marca 2014 (Polska), 12 marca 2014 (świat)
Ocena: 3/6

Rzadko kiedy ekranizacje książek wypadają dobrze. Jeszcze gorzej (choć nieporównywalnie rzadziej) ma się sprawa z przeniesionymi na duży ekran grami, czego niechlubnym przykładem może być "Max Payne" z 2008 roku. Scott Waugh postanowił się zmierzyć z komputerową legendą i w dobie, gdy samochodowy prym wiedzie tasiemiec pod szyldem "Szybkich i wściekłych", do kin wprowadził "Need for Speed". Jak jeden z najbardziej znanych tytułów EA Games sprawdza się na dużym ekranie?


Tobey Marshall jest niezwyciężonym kierowcą rajdowym. Podczas jednego z wyścigów zostaje wrobiony przez dawnego kolegę w zabójstwo. Po warunkowym wyjściu z więzienia szuka zemsty. Musi znaleźć dowód swojej niewinności i pokonać rywala w najbardziej intratnym nielegalnym wyścigu samochodowym, organizowanym przez tajemniczego Monarcha.


Można powiedzieć, że Waugh porwał się z motyką na słońce. O ile szalone pościgi i brawurowe akcje spisują się u niego na medal, to sama fabuła pozostawia wiele do życzenia. Tak, jak twórcy "Szybkich i wściekłych" zapomnieli o prawach fizyki, Waugh naciąga filmowe struny na tyle mocno, że aż dziw bierze, że jakiekolwiek dotrwały do napisów końcowych. Z jednej strony w przerwach w akcji stara się przemycić złożoną historię z emocjonalną głębią, z drugiej - tonie w płyciznach absurdu i scenariuszowych dziur. Rozbudowane (jak na takie kino) losy głównego bohatera przedstawione są po przysłowiowych łebkach. Wprowadzone wcześniej wątki szybko urywa, by ich rozwinięcie nie zajęło zbyt wiele czasu antenowego. To samo dzieje się z "przełomowym poznaniem prawdy" przez siostrę Pete'a (można rzec, że wystarczyło jedno kliknięcie), czy też z szeregiem uproszczeń przy znajdywaniu dowodu zbrodni prawdziwego zabójcy. A jeżeli rolę niezdarnych policjantów, sprowadzoną do rozbijania się, gdzie popadnie, można jeszcze tłumaczyć chęcią uzyskania widowiska, to przy tankowaniu samochodu podczas jazdy śmiało można powiedzieć, że Waugha poniosła fantazja. Jedakże, pomijając całą przewidywalność filmu, "Need for Speed" ogląda się z zaciekawieniem do samego końca, czego zasługą jest nie tylko akcja i pościgi, ale genialny soundtrack, perfekcyjnie wyselekcjonowany i dobrany do całokształtu.


W tego typu produkcjach ciężko znaleźć jest aktorów, którzy próbowaliby się wyłamać poza proste ramy schematu. "Need for Speed" jest ich pełen. Aaron Paul tak bardzo skupił się na pokazaniu dramaturgii swojej postaci, że zabrakło już czasu na kreację twardego mściciela. Dominic Cooper jako czarny charakter przypomina chodzącą parodię z wyrazem twarzy rozgniewanego piątoklasisty. Imogen Poots nie jest tylko "jakąś tam kobietą obok głównego bohatera", ale niejednokrotnie sama przejmuje stery, udowadniając, że nie pozwoli się zepchnąć na boczny tor. Mescudi, Malek i Rodriguez starają się stworzyć humorystyczne trio (z naciskiem na słowo "starają"). Michael Keaton tak bardzo chce się wykazać w roli ekscentrycznego Monarcha, że aż jego ekspresja bije po oczach sztucznością.
Podsumowując, Waugh poskąpił komputerowego udziału speców od efektów przy pościgach, dzięki czemu jego film wydaje się być bardziej przyziemny od innych, podobnych produkcji. Niemniej jednak, wiele stracił na historii, w którą się wplątał, a później sam nie mógł się z niej wyplątać. Dobre kino akcji, ale reszta pozostawia wiele do życzenia.

niedziela, 13 lipca 2014

Zombie SS 2 (2014)


Tytuł: Zombie SS 2 (Død Snø 2)
Gatunek: Horror/Czarna komedia
Reżyseria: Tommy Wirkola
Premiera: 19 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

Od licznych filmów z żywymi trupami w tytułach, poprzez mniej lub bardziej udane parodie i komedie, po seriale na małym ekranie - świat kina i telewizji co jakiś czas zalewany jest nową (w mniemaniu twórców) wizją apokalipsy zombie, a scenarzyści prześcigają się w tworzeniu różnorodnych przyczyn "powstawania z martwych" i metod na ocalenie. Gdzieś w tym nieumarłym szale swoje miejsce postanowił zagrzać Tommy Wirkola (tak, ten sam, który zniszczył baśń o Jasiu i Małgosi). Po pięciu latach zaprezentował nam sequel swojego filmu o nazistowskich żywych trupach - "Zombie SS 2". Czy połączenie horroru z komedią wyszło mu na dobre?


Jedyny ocalały z masakry - Martin - trafia do szpitala. Jest podejrzany o zabójstwo swojej dziewczyny oraz przyjaciół i nikt nie chce uwierzyć w jego wersję wydarzeń o powstałych z grobu nazistach. Jakby tego było mało, okazuje się, że jeden z lekarzy przyszył mu do kikuta rękę Herzoga, przywódcy zombie, dzięki czemu wyczuwa ich poczynania oraz zyskuje nadludzką siłę. Postanawia uciec ze szpitala i znaleźć sposób, by powstrzymać armię nieumarłych nazistów przed wykonaniem ostatniego rozkazu Hitlera.


Na całe szczęście Tommy Wirkola postanowił zlitować się nad widzami i w pierwszych minutach streścił fabułę pierwszej części, by każdy mógł być na bieżąco. Po krótkim wstępie zaserwował krwawą łaźnię, przy której większość filmów gore może się schować. Hektolitry rozlanej krwi, latające kawałki ludzkiego mięsa i mózgu, wyrywane serca, rozciągane jelita, miażdżone czaszki, urywane kończyny - to tylko niewielki zestaw "smaczków", jakie reżyser przygotował w sequelu swojego widowiska. Praktycznie niekończący się brutalizm na ekranie przypominać może "Martwe zło" (i choć mogłoby się wydawać, że Fede Alvarez w remake'u z 2013 roku wyczerpał wszystkie sposoby na masakrowanie ciała, to Wirkola dorzuca do tego kilka własnych pomysłów). Jednakże, wyjątkowe kino gore to tylko jedna strona tego filmu. Wirkola pomiędzy fontanny krwi stara się wpleść czarny humor, tak kiczowaty i absurdalny, że w kilku miejscach można się zaśmiać, choć wcale do śmiechu być nie powinno. Reżyser nie poprzestaje na tym i stara się swoim żartem zahaczyć o parodię popkultury - od "fanclubów dla nerdów", poprzez Chucka Norrisa, po "Star Treka" i "Gwiezdne Wojny" (w szczególności obrywa się sadze Lucasa). W swej dwubiegunowej gonitwie Wirkola tak się zatracił, że z czasem film zaczął mu się wymykać spod kontroli. Nie dość, że fabuła ma więcej dziur niż ser szwajcarski, to jeszcze większość reżyserskich gagów jest na tyle oklepana (lub na tyle obrzydzona fruwającymi flakami), że - niestety - za mało jest czarnej komedii w czarnej komedii. Z przymrużeniem oka należy też patrzeć na stronę wizualną, bo "Zombie SS 2" stanowczo nie jest popisem rzemiosła charakteryzatorów (a straszniejsze maski zombie można znaleźć w niejednym sklepie z kostiumami). Apogeum zniesmaczenia reżyser osiąga (wbrew wszelkim pozorom!) w samym zakończeniu - bo choć wcześniejsze sceny walk można tłumaczyć ramami i wymogami kina gore, to dla ostatnich minut nie znajdzie się żadnych sensownych argumentów poza zasłanianiem się chorymi fantazjami twórcy.


W całym filmie ciężko dostrzec starania obsady. I nie wiem, czy to przez ogólnie panującą masakrę, czy po prostu tych starań nie było. Poza kilkoma jednostkami, jak Jocelyn DeBoer i Ingrid Haas, ciężko jest znaleźć kogokolwiek, kto chociażby udawał, że pracuje. Zdaję sobie sprawę, że przy takim krwawym kinie gra aktorska schodzi na dalszy plan, ale w tym przypadku chyba ją całkowicie wykreślono z projektu.
Podsumowując, dla miłośników dobrego i brutalnego kina gore "Zombie SS 2" może być pozycją godną uwagi (o ile nie obowiązkową). Miłośnikom czarnego humoru radziłbym ostrożność przy wyborze tego filmu. Widzowie o słabych nerwach (lub żołądkach) powinni omijać tę pozycję najdalej, jak to tylko możliwe.

czwartek, 10 lipca 2014

Transcendencja (2014)


Tytuł: Transcendencja (Transcendence)
Gatunek: Dramat/Sci-Fi
Reżyseria: Wally Pfister
Premiera: 9 maja 2014 (Polska), 10 kwietnia 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Jeżeli nazwisko Pfister nic nikomu nie mówi, to wystarczy cofnąć się do filmów Christophera Nolana - istnieje duże prawdopodobieństwo, że za zdjęcia odpowiadał właśnie Pfister. Jego umiejętności mogliśmy poznać w takich produkcjach, jak "Memento", "Bezsenność", "Prestiż", "Incepcja" (za którą zgarnął Oscara), czy w odświeżonych częściach Batmana. Jak poradził sobie ze swoim debiutem za kamerą?


Will Caster jest znanym naukowcem, pracującym nad rozwojem sztucznej inteligencji. Jego badania prowadzą do powstania pierwszego na świecie komputera, posiadającego ludzkie cechy. Przez swoje odkrycie staje się celem ataku terrorystycznego. Gdy zostaje mu miesiąc życia, jego żona decyduje się na desperacki krok - przy pomocy ich przyjaciela, Maxa Watersa, postanawia przenieść świadomość męża do komputera.


Wally Pfister stworzył coś, co z jednej strony może się mocno kojarzyć z filmem "Ona" w reżyserii Spike'a Jonze, z drugiej - jest od niego lepszy i bardziej rozbudowany. Obu twórców łączy jedno - chęć ukazania "ludzkiej strony" sztucznej inteligencji, jej zalet i wad, przy jednoczesnym oszczędzaniu na efektach specjalnych (ci, którzy wybrali "Transcendencję" ze względu na graficzne dodatki filmów sci-fi na pewno odczują pewien niedosyt). Pfister wizualne widowisko zrzuca na dalszy plan, skupiając się na starciu zwolenników i przeciwników rozwoju nowej technologii. Nie ma jednak zamiaru faworyzować którejkolwiek z grup, przedstawiając argumenty "za i przeciw" po obu stronach. Z jednej - sztuczna inteligencja, której możliwości pozwalają leczyć każdą chorobę i chronić środowisko, lecz jej algorytmiczna empatia prowadzi ją do masowej replikacji i chęci przejęcia władzy. Z drugiej - grupa terrorystyczna, która przeprowadza serię ataków i zabójstw w celu zaprzestania badań nad sztuczną inteligencją, lecz jako jedyni dostrzegają związane z nią niebezpieczeństwo dla całej ludzkości. Wyrok reżyser pozostawia widzom, choć i oni mogą mieć problem z wydaniem ostatecznej, jednoznacznej decyzji. Pfister płynnie miesza ze sobą gatunki, by stworzyć nietuzinkowe, poruszające i intrygujące kino, w którym każdy będzie mógł znaleźć coś dla siebie - od dramatu po akcję, z domieszką kina sci-fi. Dwuznaczność całokształtu spaja scena finałowa, której metaforyka może znaleźć tyle interpretacji, co widzów.


W tym złożonym obrazie obsada (w przeważającej większości) była strzałem w dziesiątkę (choć przez niektóre nazwiska możemy mieć wrażenie, że oglądamy kolejną produkcję Nolana). Johnny Depp, z pozoru grający rolę pierwszoplanową, pozwala się zepchnąć na drugi plan przez Rebeccę Hall, która stanowczo wiedzie prym w całej "Transcendencji". Świetnie sprawdza się w jej towarzystwie Paul Bettany, zarówno jako rozbity między dwoma "obozami" Max, jak i okazjonalny narrator opowieści. Morgan Freeman, podobnie jak Hopkins, nie ma zamiaru odejść na emeryturę - zamiast tego dał się zaszufladkować w roli wszystkowiedzącego "drugoplanowca" i tak naprawdę możemy odczuć lekką konsternację, czy na ekranie widzimy Josepha Taggera z "Transcendencji", Luciusa Foxa z "Mrocznego Rycerza", Thaddeusa Bradleya z "Iluzji", czy Malcolma Beecha z "Niepamięci".
Podsumowując, Pfister w debiucie za kamerą sprawdził się na medal. "Transcendencja" to niezaprzeczalnie jeden z ciekawszych obrazów tego roku.

niedziela, 6 lipca 2014

Charlie (2012)


Tytuł: Charlie (The Perks of Being a Wallflower)
Gatunek: Melodramat
Reżyseria: Stephen Chbosky
Premiera: 8 września 2012 (świat)
Ocena: 5/6

Na wstępie chciałbym pogratulować polskim tłumaczom, którzy ciekawy tytuł "The Perks of Being a Wallflower" skrócili do... imienia głównego bohatera. Wiele już kreatywności widziałem (jak "11.6" przetłumaczony na "Perfekcjonistę"), ale ten pomysł śmiało może pretendować o miejsce na podium. Wracając do tematu, Stephen Chbosky zaprezentował nam ekranizację swojej własnej powieści (zgodnie z zasadą "zrób to sam"?) o problemach młodzieży licealnej. Już sama myśl o kolejnym ckliwym melodramacie, poruszającym tę tematykę, mnie przerażała. Czy film Chbosky'ego czymkolwiek zaskakuje?


Charlie jest zamkniętym w sobie nastolatkiem, który rozpoczyna naukę w pierwszej klasie liceum. Nie jest mu łatwo nawiązać nowe znajomości. Pewnego dnia poznaje Patricka i jego przyrodnią siostrę Sam, dzięki którym udaje mu się zapomnieć o swoich słabościach. Prosta z pozoru znajomość się komplikuje, gdy Charlie zakochuje się w Sam. Z czasem okazuje się, że nie tylko on skrywa sekrety swojej przeszłości.


Kiedy wydawać by się mogło, że w temacie nastolatków i ich problemów zostało już wszystko powiedziane i pokazane, pojawia się Stephen Chbosky, który udowadnia, że coś jeszcze zostało. I choć nie jest tego wiele, reżyser potrafi to odpowiednio wyeksponować i stworzyć 1,5-godzinny obraz, przy którym nie idzie się nudzić. Nie wychodząc z ram melodramatu, Chbosky wprowadza nas w prosty sposób w złożone życie Charliego i jego rodziny. Mimo, że główny bohater się stara i idzie naprzód, ciąży mu widmo przeszłości. To nie tylko walka z samym sobą i swoimi lękami, ale przede wszystkim o dobro innych. W banalne dialogi reżyser wplata sentencje, które zapadają w pamięci i dają do myślenia. Skrajnie różnych bohaterów łączy pozytywna energia, motywująca do działania. Oczywiście, wydawać się może, że świat przedstawiony oglądamy przez różowe okulary, opowieść jest mocno naciągana, zaś losy postaci toczą się w lukrowanej bańce, ale takie jest założenie gatunku. Chbosky czuje się tu, jak ryba w wodzie, poruszając niezliczoną ilość poważnych kwestii w prostych, przyswajalnych słowach (bez przygnębiających i ciężkich tonów psychologicznych dramatów). Największym zaś atutem samego filmu nie jest wielowątkowa historia, lecz muzyka, która towarzyszy bohaterom od samego początku i nadaje banalnym scenom nowego wydźwięku. Moment, gdy z radia leci "Heroes" Bowiego, zaś Emma Watson staje na samochodzie i "chwyta wiatr" jest wprost magiczny.


Kawał dobrej roboty wykonała również obsada, która spina dla Chbosky'ego całokształt. I nie mam tu na myśli odgrywającego główną rolę Logana Lermana, który rozkręca się dopiero pod koniec filmu, zaś przez większość wygląda, jakby walczył z Kristen Stewart o statuetkę Aktora Jednej Miny. Prym wiedzie tu Ezra Miller, którego drugoplanowa rola Patricka nadaje filmowi nowy, nierzadko zabawny kierunek. Na krok nie odstępuje go Emma Watson, której ekspresja nie razi tak mocno, jak w "Noe: Wybrany przez Boga" - wręcz przeciwnie, pokazała, że stać ją na wiele. W zestawieniu nie może zabraknąć Mae Whitman (jako ekscentrycznej i karykaturalnej Mary Elizabeth) i Niny Dobrev (choć zepchnięta na dalszy plan pokazuje, że nie będzie spoczywać na laurach).
Podsumowując, "Charlie" (tak, wciąż nie mogę wyjść z podziwu polskiej kreatywności) to przyjemny, miły i (gdzieniegdzie) wzruszający obraz, na tyle dobrze zrobiony, że udaje mu się wybić z morza podobnych produkcji. Szukając czegoś niewymagającego i zarazem ciekawego, film Chbosky'ego będzie strzałem w dziesiątkę.

Noe: Wybrany przez Boga (2014)


Tytuł: Noe: Wybrany przez Boga (Noah)
Gatunek: Dramat/Fantasy
Reżyseria: Darren Aronofsky
Premiera: 28 marca 2014 (Polska), 10 marca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Darren Aronofsky dał się poznać jako reżyser filmów nietuzinkowych. Jego "Requiem dla snu", "Źródło" czy "Czarny łabędź" na stałe zapisały się na kartach historii kina. Tym razem postanowił - z wielkim rozmachem - ukazać własną wersję biblijnej opowieści o Noem, jego Arce i wielkim potopie. Czy i tym razem Aronofsky zaserwował nam Wielkie Kino?


Noe jest potomkiem Seta, syna Adama i Ewy, który żyje w zgodzie z naturą i boskimi prawami. Gdy świat jest opanowywany i niszczony przez potomków Kaina, Noego nawiedzają wizje wielkiej powodzi. Wraz z rodziną i upadłymi aniołami, zwanymi Strażnikami, konstruuje Arkę, by uratować niewinne stworzenia i spełnić wolę Boga.


Aronofsky miał do dyspozycji gotową fabułę, bazującą na komiksie własnego autorstwa, znanych i utalentowanych aktorów, swoje niemałe doświadczenie za kamerą i budżet rzędu 130 milionów dolarów. Wydawać by się mogło, że nic więcej nie potrzeba do ukazania apokaliptycznej wizji dramatycznych losów wybrańca Boga. A jednak! Aronofsky postanowił oszczędzić nam wielce moralizatorskich kwestii rodem z religijnych nauk. W zamian otrzymaliśmy przewartościowany film fantasy, zbudowany na pomyłkach, potknięciach i absurdach. Zbyt duże aspiracje reżysera do stworzenia epickiego kina bitew, kataklizmów i nadprzyrodzonych istot spowodowały, że po seansie widz głowi się, na co tak naprawdę zostało wydane te 130 milionów. Aronofsky przemienił pobożnego Noego w walecznego fanatyka religijnego, rzucającego się w wir walki bez opamiętania i wychodzącego z każdych pojedynków obronną ręką niczym biblijny Bruce Lee z Excaliburem króla Artura w ręce. Do swojej pomocy ma upadłe anioły, które w żadnym wypadku nie przypominają jakichkolwiek upadłych aniołów, znanych z innych filmów. W wizji Aronofsky'ego wyglądają jak zlepki kamiennych głazów, którym bliżej do Transformersów niż Rycerzy Niebios. Po drugiej stronie mamy liczny, barbarzyński lud potomków Kaina, dowodzonych przez groźnego Tubal-Kaina, który wiedząc o zagrożeniu zbliżającej się powodzi tylko ze znanych sobie powodów czeka z jakimkolwiek atakiem do momentu rozpoczęcia kataklizmu (mimo tego, że cały czas dysponuje potężniejszymi siłami i bez większych problemów mógłby przejąć Arkę). Poza tym, dziur scenariuszowych w filmie jest tyle, że na wymienienie wszystkich można by poświęcić osobny tekst (począwszy od sztucznie nakręcanego konfliktu Noego z Chamem, po samego Tubal-Kaina, który ukrywał się na Arce - miejscu o wyjątkowo ograniczonej przestrzeni - przez dziewięć miesięcy i nikt go nie znalazł!). Jeżeli ktoś łudzi się, że w zamian za spójną historię reżyser zaoferował wyjątkowe efekty specjalne, to pragnę wyprowadzić z błędu - poza komputerowymi do bólu efektami, kamiennymi Strażnikami i kilkoma minutami fali powodzi, Aronofsky poskąpił wizualnych dodatków, którymi mógłby - przy takim budżecie - z całą pewnością zakryć własne niedociągnięcia. Złe wrażenie stara się osłodzić ckliwym zakończeniem i wzruszającym morałem, ale niesmak nadal pozostaje.


Gwoździem do trumny całego projektu okazała się - o dziwo - obsada. Choć Russell Crowe, zmieniający Noego w Maximusa z "Gladiatora", wypada całkiem nieźle, to pozostali aktorzy wołają o pomstę do nieba. Jennifer Connelly to nie jest już ta sama osoba, co dziesięć lat temu - wraz z wiekiem przybyło jej zmarszczek i ubyło talentu. Emma Watson tak bardzo stara się być przekonująca, że aż przesadnie ocieka ekspresją, przez co wypada karykaturalnie. Anthony Hopkins po raz kolejny potwierdza, że z uporem maniaka woli dogorywać przed kamerą, niż przejść na zasłużoną emeryturę. Logana Lermana rola Chama po prostu przerosła - powinien wrócić do Percy'ego Jacksona, postaci, w odgrywaniu której się w miarę odnajdywał. Ray Winstone pomylił granie z bywaniem na ekraniem. I co, u licha, starał się wykreować Douglas Booth, poza robieniem sztucznego tłoku w kadrze?!
Podsumowując, polskich tłumaczy mocno poniosła fantazja, dodając do oryginalnego tytułu wyrażenie "Wybrany przez Boga". Gdyby takich wyborów w rzeczywistości dokonywał Ten Na Górze, to z czystym sumieniem moglibyśmy przestać nazywać go "nieomylnym". Miłośnikom kina Aronofsky'ego radzę, by "Noego" omijali możliwie największym łukiem.

sobota, 5 lipca 2014

Rycerze (nie) na niby (2013)


Tytuł: Rycerze (nie) na niby (Knights of Badassdom)
Gatunek: Fantasy/Komedia/Przygodowy
Reżyseria: Joe Lynch
Premiera: 25 września 2013 (świat)
Ocena: 2+/6

LARP (Live Action Role-Playing) - bardziej rozbudowane RPG, gdzie gracze nie tylko wcielają się w konkretne role, ale również przebierają się i odgrywają realistyczne sceny. Wszelkie wzmianki w kinie i telewizji o LARP-owcach raczej pojawiają się w odniesieniu do amerykańskich ugrupowań. Rzadko kiedy stanowi to motyw przewodni filmu. Joe Lynch postanowił zaryzykować. Czy to mu się opłaciło?


Joe po zerwaniu z dziewczyną stara się zaszyć w domu. Jego przyjaciele - Eric i Hung - nie zamierzają mu na to pozwolić. Jako zagorzali LARP-owcy podstępem zaciągają Joego do gry. Sprawa się komplikuje, gdy Eric, za sprawą zakupionej na eBay'u księgi, przez przypadek przyzywa prawdziwego demona.


Lynch postawił wszystko na jedną kartę - i niemalże przegrał. Niskobudżetowej produkcji nie może wybronić ani fabuła (pełna kiczu i oklepanych zabiegów przypomina nieudaną, pełnometrażową kopię jednego z odcinków "Supernatural"), ani akcja (której więcej zaznamy, grając w Sapera), ani - tym bardziej - efekty specjalne (przy czym słowo "efekty" jest tu mocnym nadużyciem). Główną rzeczą, która jest w stanie choć trochę wybronić ten film i odbić całokształt od dna jest humor. I nie mam tu na myśli górnolotnych, inteligentnych żartów czy wyszukanych gagów sytuacyjnych. Lynch swój (dla wielu zapewne wątpliwy) humor opiera na stereotypach LARP-a i karcianych gier RPG. Bohaterowie, których śmiało można nazwać "dorosłymi dziećmi", są tak perfekcyjnie przerysowani, że idealnie wkomponowują się w ten kiczowaty obraz. W dodatku powodują - zamierzenie lub nie - że głupawy uśmieszek nie znika widzom z twarzy. Oglądanie tej produkcji Lyncha przypomina trochę maraton "Warsaw Shore" - choć absurd goni absurd, a każda kolejna chwila jest głupsza od poprzedniej, brniemy w tym dalej, aż do samego końca. Po wszystkim zostaje uczucie nie tyle zmęczenia (jak to czasami bywa przy niektórych produkcjach), ale pozytywnego "odmóżdżenia", które na moment pozwala zapomnieć o otaczającej rzeczywistości.


Odnośnie obsady, to gdyby nie Peter Dinklage, ten film aktorsko by praktycznie nie istniał. Choć jest śmiesznie, to z upływającymi minutami możemy mieć dość drewnianej gry. Rozumiem, że scenariusz i bohaterowie nie byli wymagający, ale obraz za mocno wygląda na amatorszczyznę. Coś jeszcze - gdzieniegdzie - próbował zdziałać Ryan Kwanten, bardziej bawiąc się swoją rolą, niż ją odgrywając, ale do "luzu i dystansu" Dinklage'a mu jeszcze daleko.
Podsumowując, choć LARP sam w sobie jest ciekawy, to chyba nie jest najtrafniejszym pomysłem na film. "Knights of Badassdom" to dobra pozycja na przysłowiowe "odmóżdżenie się", ale nic ponad to.