poniedziałek, 30 marca 2015

Siódmy syn (2014)


Tytuł: Siódmy syn (Seventh Son)

Gatunek: Fantasy/Przygodowy
Reżyseria: Siergiej Bodrow
Premiera: 23 stycznia 2015 (Polska), 17 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Kino fantasy, podobnie jak horrory, przeżywa w ostatnim czasie pewien kryzys. Zamiast epickiego obrazu, nakręconego z rozmachem i opowiadającego nietuzinkową historię, kolejni twórcy zarzucają widzów albo nieudanymi ekranizacjami dobrych książek, albo prostym, niewymagającym kinem młodzieżowym. Rosyjski reżyser Siergiej Bodrow został oddelegowany do przeniesienia na duży ekran powieści Josepha Delaney'a. Czy "Siódmy syn" przywraca dobre imię fantasy?


Mistrz Gregory jest stracharzem, walczącym ze złem i polującym na czarownice. Wiele lat temu udało mu się schwytać i uwięzić Królową Czarownic, Mateczkę Malkin. Wiedźma jednak wydostaje się ze swojego więzienia, zabija ucznia Gregory'ego i poprzysięga zemstę na ludziach. Stracharz musi znaleźć nowego pomocnika i powstrzymać Mateczkę Malkin nim wzejdzie Krwawy Księżyc i czarownica odzyska pełnię swej mocy.


W "Siódmym synu" nie brakuje dwóch rzeczy - miłych dla oka efektów i typowo gatunkowego humoru. Graficy i spece od wizualizacji włożyli niemało wysiłku w transformacje bohaterów, dzięki czemu na ekranie zobaczymy całą gamę fantastycznego świata - od dzikich kotów i olbrzymich niedźwiedzi po drapieżne smoki. W wielu scenach zaiskrzy magia, nie zabraknie fajerwerków, a i dla miłośników rycerskich walk na miecze coś się znajdzie. To wszystko dostajemy w oprawie odpowiednio wyważonego komizmu, gdzie gry słowne bawić mogą na równi z żartami sytuacyjnymi (w końcu cztery osoby odpowiedzialne za scenariusz musiały się w jakiś sposób wykazać).


"Siódmy syn" to jednak film skierowany głównie do młodszych widzów. Dla gatunkowych "wyjadaczy" fabuła może okazać się zbyt przewidywalna i oklepana, a wszelkie zwroty akcji, jakimi postanowili uraczyć nas twórcy, wydają się być zapożyczone od poprzedników. Zamiast konsekwentnie budować historię, której akcja miałaby swoje spektakularne zwieńczenie w finale, Bodrow wydaje się skakać po wątkach i scenach, wprowadzając więcej chaosu, niż jest to warte. Relacje między poszczególnymi bohaterami są przedstawione tak sucho, że indywidualne tragedie i dramaty postaci nie wywołują większych emocji (prawdę powiedziawszy, nie wywołują żadnych emocji). Ot, prosta historyjka bez większej głębi, która ma stanowić wyłącznie cieszącą oko rozrywkę dla niewymagających.


Siergiej Bodrow skompletował w "Siódmym synu" sporo znanych nazwisk. Większość z nich, niestety, poza swoim udziałem nie wniosło do filmu wiele więcej. Jeff Bridges po raz kolejny jest zgorzkniałym życiem mędrcem, który ma poprowadzić następnego wybrańca (kopiuj-wklej "Dawca pamięci"). Alicia Vikander, po świetnej roli w "Son of a Gun", jakby przysiadła na laurach - jej Alice jest kompletnie bez wyrazu i stanowi wyłącznie cień głównego bohatera. Ten zaś, grany przez Bena Barnesa (znanego z ekranizacji "Opowieści z Narnii"), kompletnie jest pozbawiony charyzmy i na wskroś sztuczny. O wiele ciekawiej wypada na ekranie, choć tylko epizodycznie, Kit Harington ("Gra o tron") - może gdyby zamienić ich miejscami, film zyskałby pod względem obsady. Jedynie kreacja Julianne Moore jako Mateczki Malkin zapada na dłużej w pamięci i wyróżnia się z tłumu, lecz na pewno nie jest to szczyt jej możliwości.


Podsumowując, tragedii nie ma, lecz do wyciągnięcia gatunku z filmowej przepaści Bodrowowi wiele zabrakło. "Siódmy syn" to nic innego, jak kolejna propozycja kina młodzieżowego, gdzie efekty i trochę akcji liczą się bardziej, niż dobry scenariusz i wielowarstwowi bohaterowie.

środa, 25 marca 2015

Automata (2014)


Tytuł: Automata (Autómata)

Gatunek: Akcja/Thriller/Sci-Fi
Reżyseria: Gabe Ibáñez
Premiera: 20 września 2014 (świat)
Ocena: 3+/6

33 lata temu Ridley Scott dał nam "Łowcę androidów" - klasykę kina sci-fi. Rok 2001 to "A.I. Sztuczna inteligencja" Spielberga, piękna i wzruszająca opowieść o robocie, który chciał kochać i być kochanym. Trzy lata później Proyas wypuścił "Ja, robot", wrzucając Willa Smitha w pościg za androidem. W tym roku do kin weszły dwie kolejne produkcje, poruszające tę tematykę - "Chappie" i "Ex Machina". Dziwić więc może, że zeszłoroczny obraz Ibáñeza przeszedł praktycznie bez echa. Czy "Automata" jest aż tak kiepska, czy po prostu dobry film sci-fi zaginął w morzu głośniejszych produkcji?


Przyszłość. Świat uległ niemalże całkowitej zagładzie, a z wielomiliardowej ludzkiej populacji przetrwało niewiele ponad 20 milionów. Jacq Vaucan jest agentem ubezpieczeniowym, pracującym dla korporacji ROC, której zadaniem jest poszukiwanie wadliwych robotów. Pewnego dnia trafia na ślad złamania przez androidy dwóch najważniejszych protokołów. Naciskany przez kierownictwo rozpoczyna śledztwo, które ściąga na niego i jego rodzinę ogromne niebezpieczeństwo.


Podobnie, jak kino grozy wiele zawdzięcza Warrenom, tak sci-fi czerpie pełnymi garściami od rosyjskiego pisarza Isaaca Asimova. Stworzone przez niego "Trzy prawa robotyki" niejednokrotnie służyły jako fundamentalne założenia powstania androidów. Ibáñez w tej kwestii nie jest wyjątkiem, a jego protokoły to nic innego, jak zmodyfikowane dla własnego użytku prawa Asimova. Kino, jakie serwuje widzom Hiszpan, nie stawia jednak na efektowne sceny, wartką akcję i porywające zwroty akcji. Już po pierwszych scenach wiadomo, że reżyser bardziej będzie chciał skłonić do refleksji, aniżeli zapewnić pustą rozrywkę. Tak więc w swojej postapokaliptycznej wizji przyszłości, gdzie nawet deszcz jest niebezpieczny dla ludzi, mierzy człowieka z maszyną. Ograniczenia ludzkiego ciała i nieobiektywne decyzje zestawia z chłodną kalkulacją, zimną powłoką i nielimitowanymi możliwościami automatów. Wszystko to w celu poruszenia egzystencjalnych kwestii o zatraceniu człowieczeństwa, nieuniknionych praw ewolucji i utraty wartości. Człowiek Ibáñeza traktuje siebie na równi z Bogiem, który przez koleje losu znalazł się w istnym piekle na ziemi. Historia głównego bohatera pozwala widzom zrewidować wartości, którymi każdy powinien się kierować i skłonią do przemyśleń na temat prawdziwego człowieczeństwa (i wąskiej granicy, która chroni przed jego utraceniem).


Na pierwszy rzut oka ambitny plan wydawał się Ibáñezowi wychodzić. Niestety, chcąc poruszyć jak najwięcej filozoficznych i etycznych aspektów, Hiszpan po prostu się w nich zagubił. Druga część filmu, gdzie akcja nabiera tempa, całkowicie wymyka się spod kontroli, wieńcząc upadek reżysera tendencyjnym finałem. Wszelkie wzniosłe idee - które Ibáñez zapożyczył od poprzedników - ulatniają się błyskawicznie, pozostawiając pustkę, w której to sam widz musi zadać egzystencjalne pytania i na nie odpowiedzieć (co jest trudniejsze, patrząc się jednocześnie na bezsensowny rozwój wydarzeń na ekranie). Hiszpan chciał połączyć wizje Scotta i Spielberga, ale zarówno umiejętności pierwszego, jak i kunszt drugiego pozostały daleko poza jego zasięgiem. W efekcie "Automata" interesująca być może do połowy, później czeka jedynie szereg rozczarowań.


Największe zadanie aktorskie stało przed Antonio Banderasem, który - wcielając się w pierwszoplanową postać - musiał udźwignąć niemalże cały ciężar produkcji. I tu, trzeba przyznać, robi co może, dzięki czemu przemiana Vaucana - przede wszystkim ideologiczna - wypada naprawdę przekonująco. Niestety, zabrakło pewnego wsparcia od pozostałej części obsady, a postaci drugoplanowe wypadają papierowo i bez wyrazu.


Podsumowując, z jednej strony szkoda, że "Automata" zaginął gdzieś w odmętach sci-fi (licząc, że niejednokrotnie znacznie gorsze tytuły trafiały na światowe duże ekrany), z drugiej - nie jest to film, jaki mógłby być, gdyby Ibáñez wykazał się większą konsekwencją i umiejętnościami. W ostatecznym rozrachunku jego obraz jest co najwyżej niezły, do obejrzenia na raz, odhaczenia i odłożenia na półkę.

Słowo na M (2013)


Tytuł: Słowo na M (What If)

Gatunek: Komedia romantyczna
Reżyseria: Michael Dowse
Premiera: 19 września 2014 (Polska), 7 września 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Gdybym miał podać top 3 najrzadziej wybieranych przeze mnie filmów, na pierwszym miejscu znalazłyby się westerny (po które nie sięgam wcale), na drugim musicale (po które sięgam przypadkowo), zaś na trzecim komedie romantyczne. Ów gatunek wydaje mi się być na tyle wtórny, że kolejni twórcy zamiast się wysilić, kopiują na potęgę swoich poprzedników. Z dość dużą rezerwą podchodziłem więc do zbierającego skrajnie różne opinie "Słowa na M". Film Dowse'a to przysłowiowa "powtórka z rozrywki", czy też udało się przemycić coś nowego?


Wallace nie może się pozbierać po zerwaniu z dziewczyną. Za namową swojego przyjaciela Allana, przychodzi na zorganizowaną przez niego imprezę. Tam poznaje sympatyczną i uroczą Chantry, w której się zadurza. Okazuje się jednak, że dziewczyna nie jest singielką. Wallace postanawia ukryć swoje prawdziwe uczucia i nawiązać z Chantry więź przyjacielską.


Z pozoru "Słowo na M" niewiele różni się od morza identycznych poprzedników - on po przejściach, ona niedostępna, lecz z czasem sukcesywnie zbliżają się do siebie. Gdyby to oprawić w na wskroś romantyczną ramkę, dodać kilka wzruszających scen (koniecznie wyciskających łzy!) i zwieńczyć przesadnie lukrowanym zakończeniem, otrzymalibyśmy od Dowse'a najgorszy - i zarazem najczęściej spotykany - rodzaj komedii romantycznej. Na całe szczęście kanadyjskiemu reżyserowi daleko do tego. Mimo, że fabuła jest od początku do przewidzenia, a rozwój wypadków i zakończenie nazwać można gatunkowymi fundamentami, Dowse zrobił dwie ważne rzeczy: postawił na humor i odszedł od ram amerykańskiego, nazbyt wyidealizowanego kina.


"Słowo na M" można bez przesady określić mianem "filmu przegadanego", lecz to właśnie dialogi są jego najmocniejszą stroną. Genialne konwersacje w połączeniu z odpowiednimi sytuacjami i wydarzeniami w tle potrafią raz bawić, raz zaś dawać do myślenia. Cierpki żart, czarny humor i typowo brytyjskie gagi są tutaj na porządku dziennym, a niejeden moment przyprawi widza o szczery śmiech (w końcu taka powinna być podstawowa funkcja każdej komedii). Dowse daleki jest od nadziewania swojego obrazu ckliwym romantyzmem (no, może poza zakończeniem), co sprawia, że całokształt jest o wiele bardziej zjadliwy od poprzedników (można porównać choćby z przesłodzonym "Nie ma tego złego..." Chochika). Choć do legendarnego "Dziennika Bridget Jones" czy niepowtarzalnych "50 pierwszych randek" filmowi Dowse'a daleko, to jest to produkcja, przy której warto się zatrzymać.


Kanadyjczyk wiele postawił na aktorskie umiejętności swojej obsady i to ryzyko bardzo mu się opłaciło. Duet Radcliffe-Kazan kupuje dla siebie całą sympatię widza, powoli wprowadzając nas w zawiłą relację swoich bohaterów, by w ostatecznym rozrachunku wraz z nimi poczuć łączące ich emocje. Oboje perfekcyjnie siebie uzupełniają na ekranie, płynnie prowadząc przez losy Wallace'a i Chantry. Na słowa uznania zasługuje również Adam Driver, który pod maską beztroski kryje życiowe mądrości - jedne pomocne, inne jeszcze bardziej komplikujące sprawę, ale wszystkie dążące do osiągnięcia szczęścia w finale.


Podsumowując, "Słowo na M" to przyjemny, lekki i - przede wszystkim! - zabawny obraz, pełen świetnych dialogów, lekko podanych przemyśleń i odpowiednio porcjowanych romantycznych wstawek. Jeżeli kogoś męczy już ciągła wtórność w tym gatunku filmowym, produkcja Dowse'a będzie miłym zaskoczeniem i dobrą odskocznią.

sobota, 21 marca 2015

Dumni i wściekli (2014)

Pride (2014)

Tytuł: Dumni i wściekli (Pride)

Gatunek: Dramat/Komedia
Reżyseria: Matthew Warchus
Premiera: 6 marca 2015 (Polska), 23 maja 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Margaret Thatcher, zwana Żelazną Damą, to jedna z najsłynniejszych postaci brytyjskiej polityki. Jej rządy przeszły na stałe do historii, zaś nieugięta walka ze związkami zawodowymi przyniosła jej tylu zwolenników, co przeciwników. Najsłynniejszą - i zarazem najdłuższą - batalią ówczesnej premier była ta, prowadzona z górnikami. Po latach to właśnie do jednego z wątków tej historii powrócił Beresford, tworząc scenariusz reżyserowanej przez Warchusa komedii. Komedii tym bardziej nieprawdopodobnej, że opartej na faktach. "Dumni i wściekli" potrafią rozbawić do łez, czy też stanowią wyłącznie iście utopijną, lewicową propagandę?


Rok 1984. Górnicy, nie zgadzając się z polityką premier Thatcher, ogłaszają strajk. Mark, gej-aktywista, wpada na pomysł, by utworzyć grupę wsparcia dla strajkujących. Wraz ze znajomymi powołują do życia organizację "Lesbijki i Geje Wspierają Górników", której celem jest zebranie funduszy dla robotników. Z pozoru prosty plan zaczyna się komplikować, gdy górnicze związki zawodowe odmawiają współpracy z osobami homoseksualnymi. Przypadek sprawia, że grupie Marka udaje się dotrzeć do niewielkiej wioski górniczej, położonej na południu Walii. Okazuje się jednak, że nawiązanie współpracy to dopiero wierzchołek góry lodowej, a organizacja LGWG będzie musiała stawić czoła konserwatywnym poglądom strajkujących.


Aż trudno uwierzyć, że Warchus i Beresford to duet debiutantów! Scenarzysta napisał genialną fabułę, która wciąga już od pierwszych minut seansu, zaś reżyser perfekcyjnie przeniósł ją na duży ekran. Zestawienie środowiska konserwatywnego z grupami LGBT to dość nieszablonowe połączenie - w szczególności, że zamiast światopoglądowej wojny, obie te grupy sukcesywnie dążą do współpracy. Bohaterowie nie uniknęli zgrzytów i trudnych momentów, lecz finalny efekt może zaskoczyć i poruszyć każdego. Warchus i Beresford nie wywyższają żadnej z grup (obie pokazane są zarówno z dobrej, jak i złej strony). Twórcy, w myśl zasady "Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem", prezentują niecodzienny sojusz przeciwko Thatcher, z której polityką zarówno górnicy, jak i homoseksualiści się nie zgadzali.


"Dumni i wściekli" to perfekcyjnie wyważone połączenie komedii z dramatem. Oparty przede wszystkim na stereotypach i uprzedzeniach humor nie jest ani przesadzony, ani wymuszony - Beresford potrafi szczerze rozbawić do łez. Pod tą lekką otoczką twórcy przemycają poważne kwestie - od tolerancji po równość i braterstwo. Mimo tego, że walka bohaterów ze znienawidzoną premier Thatcher niekoniecznie prowadzi do pełnego zwycięstwa, całokształt ma wydźwięk optymistyczny i pokrzepiający (tym bardziej, że opowiadana historia, mimo że wielce nieprawdopodobna, to wydarzyła się naprawdę).


Film Warchusa to nie tylko pełna humoru komedia, skłaniający do przemyśleń dramat i nieszablonowa fabuła. To także przekrój przez środowiska konserwatystów i LGBT, a twórcy, opisując swoje postaci za pomocą ich charakterystycznych cech, nie potrzebują dodatkowych wstępów i wyjaśnień. Oczywiście, zabieg taki spaliłby na panewce, gdyby nie umiejętnie dobrana obsada, a ta okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Wymienić można by praktycznie wszystkich, od tych ważniejszych, po role drugoplanowe i epizodyczne. Wśród najbardziej charakterystycznych postaci wyróżnić można ex aequo dodającego ducha walki Marka (znany ze "Złodziejki książek" Ben Schnetzer), "antylesbijską" lesbijkę Steph (Faye Marsay), najtwardszą ze wszystkich Hefinę (niezastąpiona Imelda Staunton), prostą i jednocześnie szalenie inteligentną Sian (Jessica Gunning), wychodzącego z szafy Joego (George MacKay) i przezabawnego, pełnego optymizmu Jonathana (Dominic West).
Podsumowując, "Dumni i wściekli" to jedna z najlepszych komedii, jaką przyszło mi oglądać w ostatnim czasie. Warchus i Beresford udowodnili, że debiutanci również potrafią zrobić kawał dobrej roboty i stworzyć film, do którego chętnie będzie chciało się wracać. Gorąco polecam!

środa, 18 marca 2015

Obywatel (2014)


Tytuł: Obywatel

Gatunek: Dramat/Komedia
Reżyseria: Jerzy Stuhr
Premiera: 7 listopada 2014 (Polska), 16 września 2014 (świat)
Ocena: 3/6

Jerzy Stuhr to niezaprzeczalnie jeden z najlepszych i najbardziej popularnych polskich aktorów. Kojarzony przede wszystkim z ról Maksa ("Seksmisja") i komisarza Ryby ("Kiler") oraz z użyczenia głosu dla Mushu z "Mulan" i Osła ze "Shreka", ma na swoim koncie udział w 65 filmach i 16 dubbingach, za kamerą zaś stał już 8 razy. Swój debiut reżyserski miał w 1995 roku w "Spisie cudzołożnic", lecz to wydane dwa lata później "Historie miłosne" przyniosły mu liczne nagrody i pochwały. Tym razem Stuhr postanowił opowiedzieć w krzywym zwierciadle 50 lat z historii Polski. Czy zeszłoroczny "Obywatel" spisuje się na medal?


Jan Bratek to przykład typowego pechowca. Jakakolwiek praca, za którą się zabierze, kończy się spektakularną porażką, życie uczuciowe to pasmo nieszczęść, zaś wpadanie w tarapaty jest w jego wykonaniu na porządku dziennym. Gdy zostaje ranny w zamachu na prezydenta i trafia do szpitala, wspomina chwile ze swojej przeszłości - pierwszą niespełnioną miłość, udział w PZPR, zakończony przejściem do opozycji, nieudane próby podróży zagranicznych i dramatyczne małżeństwo, którego finałem była utrata rodzinnego domu.


Jerzy Stuhr dobrym aktorem i reżyserem jest - co do tego nie mam żadnych wątpliwości. W "Obywatelu" zaprezentował, jak perfekcyjnie połączyć rolę głównego bohatera ze staniem za kamerą. Doskonale oddany klimat "tamtych czasów", przeplatany powiewem współczesności, stanowi niesamowitą kronikę najważniejszych momentów i charakterystycznych motywów pięćdziesięciolecia historii Polski. "Obywatel" to dosadny dramat, który na naszych oczach zmienia postawę głównego bohatera z niepoprawnego optymisty, poprzez ogarniętego głęboką depresją nieudacznika, w zobojętniałego starca, opętanego duchami przeszłości. Film Stuhra to gorzka lekcja życia, które wcale nie musi zmierzać do upragnionego, szczęśliwego zakończenia.


Niestety, choć "Obywatel" daje radę jako dramat, kompletnie przegrywa jako komedia. Stuhr tak bardzo zaburzył chronologię wydarzeń w swoim filmie, ukazując losy bohatera od końca, że sam w pewnych momentach się w nich pogubił. Groteska, z jaką reżyser chciał opowiedzieć swoją historię, może ciekawie prezentowała się na papierze, lecz w filmie kompletnie się nie sprawdza. Stuhr rzuca hasłami wyrwanymi z różnych dekad (od powojennego antysemityzmu, poprzez internowanie, strajki i fałszowanie produkcji przy wizytacjach, po głośny upadek linii lotniczych i udział w programach telewizyjnych) i stara się je ubrać w odpowiednio wyszukany humor. Na staraniach jednak się kończy, bo powodów do niewymuszonego śmiechu jest tu tyle, co kot napłakał, a opowiadana historia bardziej przygnębia niż rozbawia. Jeżeli ktoś nastawiał się na klasykę pokroju "Misia" Barei lub "Seksmisję" Machulskiego, to czeka go ogromne rozczarowanie.


Aktorsko, jak już wspominałem, Jerzy Stuhr spisuje się niesamowicie, odpowiednio uwypuklając dobre i złe momenty z życia swojego bohatera. Wtóruje mu Maciej Stuhr, doskonale wpasowując się z młodszą wersję Jana Bratka (cóż, niedaleko w tym przypadku padło jabłko od jabłoni). Ciekawe kreacje prezentują również Violetta Arlak (jako ekscentryczna Kazia) i Sonia Bohosiewicz (jako posiadająca dwie skrajnie odmienne twarze Renata Bratek).
Podsumowując, gdyby Stuhr poprzestał na dramacie i dopieścił scenariusz, uzyskalibyśmy głęboko pesymistyczny, lecz przerażająco prawdziwy obraz pięćdziesięciolecia Polski. Niestety, usilne próby rozbawienia publiczności spaliły na panewce i spowodowały, że narracyjny chaos Stuhra ląduje na półce "przeciętniaków".

wtorek, 17 marca 2015

Odlot (2010)


Tytuł: Odlot (Twelve)

Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Joel Schumacher
Premiera: 29 stycznia 2010 (świat)
Ocena: 3/6

Wyścig tłumaczy w jak najbardziej kreatywnym przeniesieniu zagranicznego tytułu na polski powoduje, że nietrudno jest się pomylić przy wyborze filmu. W taki oto sposób zamiast słoweńskiej opowieści Gazvoda o trójce przyjaciół otrzymałem ekranizację powieści McDonella. Choć do dzisiaj pozostaje dla mnie tajemnicą, jak z "Twelve" powstał "Odlot", to fabuła filmu Schumachera (tak, to jeden ze współtwórców "House of Cards") zaciekawiła mnie na tyle, że postanowiłem dać mu szansę. Czy było warto?


Po śmierci matki, Biały Mike i jego ojciec popadają w finansowe długi. Chłopak rzuca szkołę i zaczyna handlować narkotykami. Współpracuje z Lionelem, dilerem, który chce rozprowadzić wśród bogatych nastolatków nowy narkotyk - tytułową "Dwunastkę". W międzyczasie kuzyn Białego Mike'a zostaje zastrzelony, a podejrzenie pada na jego najlepszego przyjaciela.


Przyznam, że gdyby nie przypadek, raczej nie trafiłbym sam na ten film. Obraz Schumachera, będący ekranizacją kontrowersyjnej książki McDonella, to kompilacja kilku lat historii kina, poruszającej tematykę rozpuszczonej młodzieży z bogatych domów, dla których liczy się sława, pieniądze i nieograniczona zabawa. Choć "Twelve" za wiele z thrillerem nie ma do czynienia, to jako dualny dramat, w którym dwie, pozornie odstające historie zmierzają do tragicznego finału, sprawdza się całkiem nieźle. Dodanie głosu wszystkowiedzącego narratora, którego raczej nie spotyka się w tego typu gatunkach, nadaje całokształtowi pewnej prostoty. Dzięki temu film dostajemy "jak na tacy", bez domysłów i niedomówień, które w tym przypadku byłyby absolutnie zbędne. "Odlot" to obraz, przedstawiający degenerację młodego społeczeństwa, gdzie sława i pieniądze są ważniejsze od zdrowia i życia. Istna degrengolada w prostym, lecz dosadnym przekazie.


Z drugiej strony, Schumacher czerpie garściami zewsząd, przez co brakuje w jego obrazie pewnej dozy kreatywności. Nieskomplikowana fabuła zaczyna się reżyserowi wykolejać, by po trudach wrócić na właściwy tor. Prostota "Odlotu" niesie też ze sobą pewien minus - wszystko zostaje powiedziane zbyt wcześnie, co - przy braku innowacyjności - prowadzi do zbyt przewidywalnej historii. Zwroty akcji i tragiczny finał nie wywołują większych emocji - od początku wiadomo, że losy beztroskich nastolatków nie mogą zakończyć się "happy endem". Jednowymiarowe postaci, zapisane zbyt grubą kreską, za bardzo rażą w oczy. Schumacher jedne wątki zbyt szybko rozwiązuje, inne pozostawia bez potrzebnej puenty, a po wszystkim zostaje narracyjny chaos naciągnięty do granic możliwości.


Wśród obsady, w przeważającej większości papierowej, jedynie Chace Crawford i Billy Magnussen wyróżniają się z tłumu i zapadają na dłużej w pamięci. Gwiazda "Plotkary" ciekawie kreuje swojego bohatera, któremu po śmierci matki na niczym nie zależy (poza zasadami, które sam wprowadził i których niezłomnie się trzyma). Magnussen, którego ostatnio mogliśmy zobaczyć w "Tajemnicach lasu" Marshalla, to chodzący przykład postępującego psychopaty, którego przemiana z syna marnotrawnego w bezdusznego mordercę nadawałaby się do niejednego horroru psychologicznego. Pozostali, od Emmy Roberts po 50 Centa, zajmują wyłącznie przestrzeń, prezentując grę od drewna po kamień.
Podsumowując, przypadkowy seans okazał się być nie do końca satysfakcjonujący. Potencjał obrazu zaginął gdzieś pod warstwą wtórności i przewidywalności. Idealny dla osób niewymagających, poszukujących prostych filmów, które poruszają trudne tematy. Dla pozostałych będzie to po prostu kolejna produkcja, jakich wiele.

sobota, 14 marca 2015

W jego oczach (2014)


Tytuł: W jego oczach (Hoje eu quero voltar sozinho)

Gatunek: Romans
Reżyseria: Daniel Ribeiro
Premiera: 29 sierpnia 2014 (Polska), 10 lutego 2014 (świat)
Ocena: 5/6

Cztery lata po zaprezentowaniu krótkometrażowego "Eu Não Quero Voltar Sozinho", Daniel Ribeiro wciągnął swoich bohaterów w przygodę pełnometrażową. Podobne poszukiwania samego siebie w okresie dojrzewania poruszali już Defurne ("Morze Północne, Teksas") i Kamp (niedługo mający polską premierę "Jongens"). Czy brazylijski reżyser zaserwował nam coś nowego?


Leonardo to niewidomy od urodzenia nastolatek, którego jedyną przyjaciółką jest koleżanka z klasy, Giovana. Niestety, jego niepełnosprawność niejednokrotnie staje się źródłem kpin i szykan ze strony rówieśników. W dodatku nadopiekuńczy rodzice nie pozwalają mu na pełną swobodę, nieustannie go kontrolując. Leonardo w tajemnicy przed nimi chce zapisać się na uczniowską wymianę i wyjechać do Stanów. Plany krzyżuje pojawienie się w szkole nowego chłopaka, Gabriela, z którym Leonardo i Giovanna szybko się zaprzyjaźniają.


Mając z jednej pełny emocji i humoru obraz Defurne'a, z drugiej - lekką, niewymagającą propozycję od Kamp, Ribeiro uplasował się gdzieś pomiędzy i wyszedł na tym naprawdę dobrze. Dał widzom luźne kino, gdzie poważne tematy poruszane są wręcz banalnie, co, wbrew pozorom, jest dużym plusem całej produkcji. Dzięki temu widz, zamiast uginać się pod ciężarem metafor i niedomówień, głowiąc się, co autor chciał przekazać, dostaje niewymagający obraz, w którym zawarte jest niemalże wszystko: trudy okresu dojrzewania, wzloty i upadki, pierwsze romanse, mniejsze i większe przyjaźnie. Przede wszystkim jednak z ekranu bije niepoprawny optymizm, głównie dzięki postaci Leonarda, od którego wielu mogłoby się uczyć choćby dystansu do siebie i siły woli. Podobnie jak w "Jongens", brazylijski reżyser nie stawia na fizyczny aspekt uczuć bohaterów, lecz na ich wnętrze, emocjonalne rozterki i - będące motywem przewodnim - poszukiwanie samego siebie. Jednocześnie, Ribeiro odcina się od ram gatunku i nie polewa swej opowieści niezdrową ilością lukru. Całość jest lekkostrawna, przystępna i utrzymana w granicach dobrego smaku.


Niestety, Brazylijczyk nie uniknął kilku delikatnych wpadek, które nadszarpnęły ogólną oceną filmu. Po pierwsze, przedstawiony świat wydawać się może - i całkiem słusznie - nazbyt wyidealizowany. Wszelkie złe momenty mijają, jak ręką odjął, kłótnie wyjaśniają się same, a problemy odchodzą do lamusa po chwilowym ich nagłośnieniu. Po drugie, konstrukcja fabuły została tak precyzyjnie zaplanowana, że wszelkie zwroty i konkretne sceny można przewidzieć z zegarkiem w ręku. Po trzecie, niektóre wątki (jak te z nielogicznym ciągłym obrażaniem się Giovany o nic) wydają się być dodane na siłę, tak jakby reżyserowi, odpowiedzialnemu jednocześnie za scenariusz, brakowało konkretnych pomysłów, jak płynnie z jednego tematu przejść do drugiego. Przypomina to trochę wymuszone przepychanie historii do przodu. Na szczęście dla twórcy, te potknięcia nie zaważają aż tak bardzo na całości i w wielu przypadkach mogą być praktycznie niezauważone.


Prześwietlając obsadę, najwięcej pracy miał do wykonania Ghilherme Lobo. 18-letni wówczas odtwórca Leonarda spisuje się rewelacyjnie, prezentując postawę godną pochwały - zamiast użalać się nad własną niepełnosprawnością, potrafi z niej żartować i posiada do niej ogromny dystans. Zamiast współczucia i pomocy, chce od otoczenia, by traktowali go na równi, tak jakby nie był niewidomy. Fabio Audi i Tess Amorim (czyli filmowi Gabriel i Giovana) starają się utrzymać mu kroku, lecz - mimo usilnych starań - schodzą na drugi plan. Jest dobrze, ale to Lobo gra tutaj pierwsze skrzypce.
Podsumowując, Ribeiro wyłamał się ze schematów romansu, jak i coraz bardziej wtórnych filmów LGBT. Wątek homoseksualny, podobnie jak w "Morze Północne, Teksas" i "Jongens", stanowi tutaj wyłącznie tło wydarzeń, bo to ludzie i ich emocje, a nie ich orientacja, są dla Brazylijczyka najważniejsze. Ciekawy, lekki obraz, który warto obejrzeć.

wtorek, 10 marca 2015

Instytut Atticus (2015)


Tytuł: Instytut Atticus (The Atticus Institute)

Gatunek: Horror/Dokumentalizowany
Reżyseria: Chris Sparling
Premiera: 20 stycznia 2015 (świat)
Ocena: 2+/6

Nowy rok to także nowy sezon dla kina grozy. Sezon o tyle ważny, że poprzedni nie przyniósł żadnego godnego polecenia tytułu. Jeden z pierwszych horrorów tego roku zaprezentował Chris Sparling (autor scenariusza do "Pogrzebanego" z Reynoldsem w roli głównej). Jak sprawdził się za kamerą swojego debiutanckiego filmu grozy?


Doktor Henry West jest założycielem nietypowego instytutu Atticus, zrzeszającego naukowych badaczy zjawisk paranormalnych. Niestety, dotychczas przeprowadzone eksperymenty okazywały się zwykłymi sztuczkami. Pewnego dnia do instytutu dociera Judith Winstead, która włada prawdziwą mocą, wykraczającą poza wszelką skalę. Możliwościami kobiety zaczyna interesować się wojsko. Przejmują władzę nad instytutem doktora Westa, chcąc wykorzystać umiejętności Judith do swoich celów. Okazuje się jednak, że kobieta została opętana przed demona, który prowadzi z żołnierzami swoją własną grę.


Filmów o opętaniach było tyle, że wtórność i powielanie schematów wydaje się być w tej tematyce na porządku dziennym. Mimo wszystko, znajdują się twórcy, którzy chcą złamać utarte schematy i próbują przedstawić dość oklepany pomysł na film w całkiem innej oprawie. Derrickson w zeszłym roku niezbyt udanie połączył kryminał z horrorem w "Zbaw nas ode złego". Sparling postanowił zaserwować nam paradokument. I, trzeba przyznać, sama oprawa jest naprawdę ciekawa. Zmyślanie filmowych "faktów" wychodzi mu na tyle dobrze, że po seansie mało kto oprze się pokusie, by poszukać w internecie jakichkolwiek informacji o tajemniczym instytucie. Reżyser stopniowo zagęszcza atmosferę, czekając z odpowiedziami niemalże do samego końca swojego obrazu. Mimo, że od początku wiadomo o tragicznym finale badań, ciąg niedomówień, urwanych zdań i niejasnych sprawozdań potrafi zaintrygować.


Niestety, "The Atticus Institute" o wiele ciekawiej sprawdza się jako paradokument, aniżeli horror z prawdziwego zdarzenia. Wszystko przez to, że Sparling kompletnie nie potrafi zbudować napięcia, a gatunkowe "chwyty" czerpie garściami od poprzedników. Trochę szkoda, bo z początku obraz zapowiadał się jako pewnego rodzaju przełom w do bólu oklepanej tematyce. Pod cienką warstwą innowacyjności pojawia się głębia zapożyczeń spod szyldu "Gdzieś to już widziałem...". W efekcie przez cały prawie 90-ciominutowy seans grozy, strachu, czy też delikatnego niepokoju nie uraczymy. Wmieszanie do całości producenta "Obecności" i "Annabelle" wygląda jak desperacki krok tonącego, który brzytwy się chwyta - znanymi tytułami może i przyciągnie się widzów, ale na pewno nie stworzy się zadowalającego ich widowiska.


Biorąc pod lupę obsadę, to tylko jedno nazwisko warto wyróżnić - Rya Kihlstedt. Odtwórczyni opętanej Judith spisuje się naprawdę bardzo dobrze, nie odstając za wiele od gatunkowych poprzedniczek. Pozostali stanowią wyłącznie sztuczny tłok - sztywny Mapother i sztuczna Maughan to tylko nieliczne przykłady braku profesjonalizmu i kompletnego niewczucia się w role, jakie widzimy na ekranie.
Podsumowując, ciekawy pomysł i duży plus za wyłamanie się z ram schematyczności. Niestety, zabrakło niemalże wszystkiego tego, czego szukamy w dobrym horrorze - napięcia, poczucia grozy i lęku przed tym, co za moment może się wydarzyć. "The Atticus Institute", poniekąd otwierający tegoroczny sezon horrorów, nie spisuje się najlepiej. Miejmy nadzieję, że to wyłącznie nieznaczne potknięcie i w 2015 doczekamy się w końcu dobrego kina grozy.

niedziela, 8 marca 2015

Exodus: Bogowie i królowie (2014)


Tytuł: Exodus: Bogowie i królowie (Exodus: Gods and Kings)

Gatunek: Dramat/Akcja/Przygodowy
Reżyseria: Ridley Scott
Premiera: 9 stycznia 2015 (Polska), 3 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

O tym, że Biblia może przerosnąć nawet najbardziej doświadczonych twórców, dowiedział się w zeszłym roku Darren Aronofsky. Reżyser "Czarnego łabędzia" poległ na własnej interpretacji historii Noego. Ridley Scott, dysponujący jeszcze większym budżetem od poprzednika (140 mln dolarów!), zabrał się za opowiedzenie losów Mojżesza z iście hollywoodzkim rozmachem. Czy "Exodus" można zaliczyć do udanych projektów twórcy "Obcego" i "Gladiatora"?


Mojżesz, przybrany brat Ramzesa, wyrusza na polecenie faraona do Pithomy, skąd dochodzą niepokojące wieści o spisku niewolników. Na miejscu spotyka się z Hebrajczykami, od których dowiaduje się swojego prawdziwego pochodzenia. Po objęciu tronu przez Ramzesa, zostaje skazany na wygnanie. Po ciężkiej tułaczce dociera do Madiane, gdzie zakochuje się w pięknej Seforze. Mijają lata. Podczas wypasu owiec, Mojżesz zapędza się na pobliską górę, uważaną za świętą. Tam objawia mu się Bóg i nakazuje natychmiastowy powrót do Egiptu, by uratował Hebrajczyków.


Scotta z Aronofskym łączy nie tylko biblijna tematyka ich najnowszych projektów, ale również ogromne doświadczenie, nowatorskie podejście do bardzo dobrze znanych opowieści i spory budżet, jaki mieli do dyspozycji. Jednakże, Ridley Scott potrafił lepiej swoje fundusze wykorzystać, dając widzom prawdziwe widowisko batalistyczne. Począwszy od szarży rydwanów, poprzez walkę partyzancką i plagi, po potężną falę morza - "Exodus" wręcz ocieka efektami i wizualnymi perełkami, które ucieszą oko niejednego konesera gatunku. Dobre zdjęcia Dariusza Wolskiego i muzyka hiszpańskiego kompozytora Alberto Iglesiasa dodają całości odpowiedniego smaku. Pod tym względem najnowszy projekt Scotta zdaje egzamin bez żadnych zastrzeżeń.


Niestety, "Exodus" jest wyłącznie dobrze zrealizowaną rozrywką dla osób, które - poza efektami - nie mają wygórowanych oczekiwań. Fabuła, za którą odpowiadało aż czterech scenarzystów, ledwo trzyma się kupy. Scott skacze po wątkach z życia Mojżesza w tempie błyskawicznym. Do żadnej ze scen widz nie przywiąże większej wagi ponad to, że takowa miała miejsce. Przez to wiele momentów może być niejasnych, a niektóre relacje pozbawione jakichkolwiek emocji (przede wszystkim widać to w suchym, formalnym związku Mojżesza z Seforą). Na rozbudowanie rysu psychologicznego bohaterów, by nie byli tacy sztampowi, zabrakło czasu. Owszem, Mojżesz Scotta bliżej ma do Maximusa niźli do biblijnego pierwowzoru, jednakże nie jest to nic, czego nie widzielibyśmy już wcześniej u innych postaci. Ramzes to jego typowe przeciwieństwo - standardowy zły charakter, którego porywczość, okrucieństwo i lekkomyślność doprowadzą do zguby. Pozornie ciekawa postać samego Boga, tu ukazana jako mały chłopiec, traci z każdą minutą - zamiast wszechwiedzącego Stwórcy, Scott serwuje widzom rozkapryszonego, pełnego skrajnych humorów boga rodem z greckich mitów, który usilnie chce się popisać swoją mocą i pokazać, że to on jest górą. Wszystko to zostało ubrane w tragiczne dialogi, które doszczętnie psują odbiór całego obrazu. Współczesny język i terminologia, przeniesiona do czasów przedchrystusowych, nie wychodzą nikomu na dobre. Swoboda i beztroska, z jaką reżyser lekceważy historię, może razić po oczach tych, którzy przebiją się przez efekciarską zasłonę.


W tym całym biblijno-hollywoodzkim wyścigu aktorzy nie mają możliwości na choćby szczątkowe rozwinięcie skrzydeł. Christian Bale jako Mojżesz-wojownik to uosobienie starożytnego Batmana, Joel Edgerton to nieudana kopia Kommodusa z "Gladiatora", Sigourney Weaver chce być drugą Olimpią z "Aleksandra", lecz z miernym skutkiem, Aaron Paul pcha się przed kamerę, ile się tylko da, choć bez jego postaci film nic by nie stracił, zaś María Valverde jest wyłącznie po to, by być - ramy scenariusza tak ją ograniczają, że głębszą rolę do zagrania ma wiadro z wodą, niż ona. Wszystko jest co najwyżej przeciętne i wtórne, bez żadnej charakterystycznej postaci lub wyjątkowej gry.
Podsumowując, Scott tym zwyciężył nad Aronofskym, że spory budżet przeznaczył na porządne efekty i widowisko. Wszystko po to, by przesłonić pozostałą część obrazu, która aż ugina się pod ciężarem niedociągnięć. "Exodus" to film do obejrzenia na raz, do którego raczej nie będzie się wracało tak chętnie, jak do legendarnego "Gladiatora".

wtorek, 3 marca 2015

Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015)



Tytuł: Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Shades of Grey)

Gatunek: Melodramat
Reżyseria: Sam Taylor-Johnson
Premiera: 13 lutego 2015 (Polska), 9 lutego 2015 (świat)
Ocena: 4/6

Rekord wszech czasów wśród filmów wchodzących do kin w President Day Weekend w USA (81,7 mln dolarów!), drugi najlepszy wynik otwarcia w lutym i czwarty w kategorii R. Weekend otwarcia w Polsce to 835 tys. widzów, w tym 420 tys. w same Walentyki, co dało łącznie 17,2 mln zł wpływu. Sam obraz na świecie zarobił już przeszło 485 mln dolarów, co przy budżecie zaledwie 40 mln robi niemałe wrażenie. Mimo ogromnego spadku w USA w drugi weekend emisji (o 70%!), wciąż utrzymał się na pozycji lidera z zyskiem 23,3 mln dolarów. Cokolwiek by nie mówić, ale "Pięćdziesiąt twarzy Greya" to niezaprzeczalny kinowy fenomen, przy którym mania na sagę "Zmierzch" wypada dość mizernie. Jak pierwsza część bestsellerowej trylogii E.L. James (ponad 100 mln sprzedanych egzemplarzy!) sprawdza się na dużym ekranie?


Anastasia Steele, młoda studentka literatury, zgadza się zastąpić współlokatorkę w przeprowadzeniu wywiadu z przedsiębiorcą i multimilionerem, Christianem Greyem. Dziewczyna z każdą kolejną chwilą jest coraz bardziej zafascynowana przystojnym rozmówcą. Po zakończeniu wywiadu stara się jednak o nim zapomnieć. Niespodziewanie, Grey zjawia się u niej w pracy. Pozornie niewinne spotkania przeradzają się w poważniejszą relację, a Anastasia poznaje drugą stronę Christiana, która kompletnie nie pasuje do eleganckiego i poważnego przedsiębiorcy. Steele sukcesywnie wkracza w nieznany jej dotąd świat seksu, pożądania i głęboko skrywanych pragnień.


Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że powieści E.L. James nie czytałem, więc nie będę oceniał filmu pod względem zgodności (lub niezgodności) z książkowym pierwowzorem. Muszę przyznać, że Sam Taylor-Johnson miała niemały orzech do gryzienia - w końcu na jej barkach spoczęło przeniesienie wizji milionów czytelniczek na całym świecie na duży ekran. Premierę podgrzewały coraz to pikantniejsze szczegóły o pozornie wyuzdanych scenach, które są szokującym przełomem w historii kina. No cóż, jeśli ktokolwiek uważa, że te kilka grzecznych scen niegrzecznych igraszek za bardzo ocieka erotyką (a wręcz pornografią!), to zapraszam do seansu "Nimfomanki" von Triera czy "Klipu" Miloš (o "Srpskim filmie" Spasojevicia nawet nie wspomnę, bo groziłoby to masowymi zawałami). W "Pięćdziesięciu twarzach Greya" seks nie jest wulgarnym dodatkiem lub szokującą wstawką - to bardzo estetyczna i dopracowana gra ciał (widoczna w szczególności w scenie "tego pierwszego razu", gdzie nad nadzwyczajną synchronizacją postaci czuwał chyba sztab ekspertów i choreografów).


Choć fabularnie "Greya" można by wcisnąć gdzieś pomiędzy Harlekiny a czasopismo "Wamp", to całokształt sprawdza się jako niewymagająca opowiastka dla dorosłych. Losy bohaterów wydają się przewidywalne, lecz z czasem - głównie dzięki sadomasochistycznej grze - intrygują ciągłym przesuwaniem swoich granic. Postać Anastasii początkowo kojarzyć się może z Bellą Swan ze "Zmierzchu" (niepozorna dziewczyna, która jest adorowana przez niemalże wszystkich mężczyzn z otoczenia - od szkolnych znajomych po przystojnego multimilionera), lecz - na całe szczęście - osoba Greya i jego złożoność szybko pozwalają zapomnieć o tym porównaniu (bo Edward Cullen co najwyżej składał się z pięćdziesięciu twarzy depresji i melancholii). Obraz Taylor-Johnson ogląda się dla samej rozrywki oglądania (w szczególności, że autorce scenariusza humoru nie brakowało!), aniżeli w poszukiwaniu głębszych przesłań, ukrytych znaczeń, czy budowaniu więzi i relacji z prezentowanymi bohaterami. Bez seksualnych perwersji tytułowego bohatera, film byłby jedną z wielu wyidealizowanych historii o biednym Kopciuszku, który spotkał swojego Księcia. Niewątpliwym plusem opowieści jest to, że determinuje ona poziom romantyzmu i słodyczy, którymi niejednokrotnie przesadnie ociekają melodramaty (to minimalne minimum w "Greyu" sprawia, że całość jest o wiele bardziej strawna). Dodatkowo, wisienką na torcie jest niesamowity soundtrack, który zapada w pamięci chyba nawet bardziej, niż sam film.


Patrząc na to, ile nazwisk było branych pod uwagę przy obsadzeniu głównych bohaterów, to Johnson i Dornan mogą czuć się, jakby wygrali na loterii. Dodatkowo sądzę, że wybór niezbyt popularnych nazwisk dobrze zrobił całej produkcji (na przykład, wyobrażacie sobie igraszki Katniss Everdeen z Damonem Salvatorem?). Dakota Johnson pokazywała już nie raz, że potrafi zrobić coś z niczego (choćby jej desperackie próby ratowania "Chłopaków do wzięcia"). Jamie Dornan dotychczas najbardziej znany był z kampanii reklamowych Calvina Kleina, Armaniego i Diora oraz związku z Keirą Knightley, dzięki której dostał angaż do "Marii Antoniny" Coppoli. Jako filmowy Grey pokazał, że nie potrzeba wielkich gestów i czynów, by stworzyć postać charakterystyczną. Mimika Dornana świetnie sprawdza się przed kamerą, dzięki czemu sam bohater wypada wiarygodnie i naturalnie.
Podsumowując, nie zgodziłbym się z niechlubnym określeniem "Greya" jako "porno dla mamusiek", bo ani to dla "mamusiek", ani koło porno nie stało. Ot, dobry melodramat okraszony delikatną pikanterią, z ogromną kampanią reklamową i zapleczem marketingowym. Na pewno wyróżnia się na tle innych melodramatów, jednakże - mimo pobitych rekordów - zapewne przeminie równie szybko, jak poprzednie sezonowe fascynacje. Ciekawe, czy kontynuacjom uda się utrzymać równie dużą popularność i oglądalność.