sobota, 28 lutego 2015

Snajper (2014)


Tytuł: Snajper (American Sniper)

Gatunek: Biograficzny/Dramat/Wojenny
Reżyseria: Clint Eastwood
Premiera: 20 lutego 2015 (Polska), 11 listopada 2014 (świat)
Ocena: 3+/6

Amerykański film o amerykańskim bohaterze amerykańskiej wojny wyreżyserowany przez amerykańską ikonę kina - tak krótko można by podsumować najnowszą produkcję Clinta Eastwooda. Twórca "Listów z Iwo Jimy", "Za wszelką cenę" i "Bez przebaczenia" (każdy z co najmniej jednym Oscarem) w tym roku również postanowił powalczyć o statuetkę Akademii Filmowej. Choć przegrał z "Birdmanem", to zgarnął honorową za montaż dźwięku. Czy ociekający patriotyzmem "Snajper" jest wyłącznie owiniętą w amerykańską flagę propagandą (niczym nudny "Wróg numer jeden"), czy też oferuje dobre kino wojenne?


Chris Kyle postanawia zaciągnąć się do wojska, by bronić ojczyzny i jej obywateli. Po ataku na WTC trafia z oddziałem Navy SEALs do Iraku. Tam jako snajper zyskuje miano "legendy", bezbłędnie eliminując przeciwników. Po powrocie do domu nie może jednak zapomnieć o wojnie - staje się coraz bardziej nieobecny i małomówny. Tymczasem Al-Kaida wyznacza nagrodę za jego głowę, o którą zawalczyć chce najlepszy syryjski snajper na usługach terrorystów, Mustafa.


Film Eastwooda w pierwszej chwili zapowiada się na naprawdę dobre kino. Przejście z ogarniętego walkami Iraku do wspomnień z dzieciństwa bohatera zostało przeprowadzone w taki sposób, że zdobywa uwagę widza. Niestety, dobre pierwsze wrażenie mija równie szybko, jak się pojawiło. Eastwood rozwleka historię Kyle'a i powrót do najważniejszych w filmie działań wojennych następuje zbyt późno. W dodatku, choć walki, akcji i eksplozji nie brakuje, to - poza nielicznymi wyjątkami - ogląda się je bez większych emocji. Mimo wszelkich starań, nie udaje się stworzyć więzi między bohaterem a widzem, przez co jego losy śledzi się z małym zainteresowaniem. Kolejne ofiary Kyle'a przypominają uosobienie suchej statystyki, a schematyczność tarapatów, w jakie wpada, stają się na wskroś przewidywalne, a pojedynek Chrisa z Mustafą wydaje się być fabularną zapchajdziurą. (co wypada niezwykle blado przy pamiętnym pojedynku snajperów, jaki pokazał Annaud we "Wrogu u bram"). Po tak doświadczonym reżyserze, jak Eastwood, spodziewać się można było większej emocjonalnej głębi, aniżeli zwykła relacja biograficzna, przypominająca dobrze zrealizowany dokument na Discovery.


Plusem "Snajpera" niezaprzeczalnie jest to, że nie ma on na celu gloryfikowania amerykańskich żołnierzy i wynoszenia na piedestał ideałów, dla których rozpoczęli wojnę. U Eastwooda wojna to nie fabularna sielanka pełna propagandy, lecz obraz brutalnego i bezwzględnego pola walki, gdzie nie ma miejsca dla Boga i człowieczeństwa. "Snajper" jest na wskroś pesymistyczny i nawet niezachwiana postawa głównego bohatera nie jest w stanie tego zmienić (największy tego wydźwięk ma scena rozmowy Kyle'a z młodszym bratem). Eastwood chowa krytykę zbrojnych działań USA pod hasłami patriotyzmu i wyższych idei, które w obliczu krwawej wojny wypadają niezwykle blado i powierzchownie. Brakuje tu jednak pewnej konsekwencji, przez co do końca nie wiadomo, na czym ostatecznie chciał skupić się reżyser. Odbiór psują również sceny z życia rodzinnego Kyle'a, które zamiast dodawać dramatyzmu i określać tragizm głównego bohatera (rozdartego między bliskimi a poczuciem patriotycznego obowiązku), są niezwykle drętwe i wymuszone.


Ratować obraz starają się Bradley Cooper i Sienna Miller. Cooper w ostatnim czasie udowodnił, że dobrym aktorem jest ("Poradnik pozytywnego myślenia", "Między wierszami", "American Hustle"), a rolą w "Snajperze" tylko to jeszcze potwierdził. Miller jako Taya rewelacyjnie spisuje się jako żona, która martwi się o ukochanego i której walka z przekonaniami męża przypomina istną walkę z wiatrakami. Ta dwójka aktorów tak bardzo zaskarbia sobie uwagę widza, że ciężko przypomnieć sobie kogokolwiek z obsady drugoplanowej, kto wyróżniałby się jakoś znacząco z tłumu.
Podsumowując, "Snajper" nie jest zły, ale po możliwościach Eastwooda można było spodziewać się znacznie więcej. Kino wojenne lat 90. i początku XXI wieku podniosło bardzo wysoko poprzeczkę. "Snajper" nawet nie próbował się do niej nawet zbliżyć.

niedziela, 22 lutego 2015

Teoria wszystkiego (2014)


Tytuł: Teoria wszystkiego (The Theory of Everything)

Gatunek: Biograficzny/Dramat
Reżyseria: James Marsh
Premiera: 30 stycznia 2015 (Polska), 7 września 2014 (świat)
Ocena: 4-/6

Tegoroczna Gala Akademii przyciągnęła do siebie sławy świata nauki, przez co o Oscara, metaforycznie rzecz ujmując, zawalczy trzech wybitnych naukowców - Alan Turing (główna rola Benedicta Cumberbatcha w "Grze tajemnic"), Kip Thorne (na którego teorii naukowej oparto "Interstellar" Nolana) i Stephen Hawking (czyli Eddie Redmayne wcielający się w jednego z najsłynniejszych współczesnych fizyków w "Teorii wszystkiego"). Swój biograficzny obraz Marsh stworzył na podstawie książki byłej żony Hawkinga, Jane. Jak "Teoria wszystkiego" poradziła sobie z "naukowymi" konkurentami?


Stephen Hawking, młody naukowiec, po przejściu z Oxfordu do Cambridge poznaje Jane, uroczą studentkę nauk humanistycznych. Niewinna znajomość szybko przeradza się w uczucie. W międzyczasie Hawking, pod czujnym okiem swojego promotora, Dennisa Sciamy, poszukuje tematu swojej pracy doktorskiej. Postanawia skupić się na czarnych dziurach i czasie, wysnuwając teorię o początku wszechświata. Pewnego dnia Hawking ulega pozornie niegroźnemu wypadkowi na uczelni. Przeprowadzone w szpitalu badania prezentują jednak szokujący wynik - fizyk choruje na stwardnienie zanikowe boczne, przez co lekarze dają mu co najwyżej dwa lata życia.


James Marsh nie poszedł w kierunku Tylduma i nie skupił swojej fabuły na naukowych osiągnięciach swojego bohatera. Zamiast tego zaprezentował drugą stronę medalu i opowiedział o rodzinnym dramacie w obliczu nieuleczalnej choroby. O walce z przeciwnościami, niezłomności ducha i nieustępliwym dążeniu do wyznaczonego celu. Wszystko to ładnie wygląda na papierze, lecz na ekranie traci wiele ze swojej pierwotnej magii. Matematyki i fizyki na ekranie nie zabraknie, choć nie grają one tak dużych ról, jak w konkurencyjnej "Grze tajemnic" czy "Interstellarze". Postawienie na emocjonalnej stronie historii Hawkinga wymagało od Marsha utworzenie odpowiednio silnej relacji między bohaterami a widzem - i tego, niestety, w jego obrazie zabrakło.


Gdyby pominąć nazwisko sławnego fizyka, to okazuje się, że "Teoria wszystkiego" jest dramatem, jakich wiele. Lepsze historie niejednokrotnie serwowało kino europejskie - ze znacznie niższym budżetem i bez tak wielkiej promocji (której, niezaprzeczalnie, pomogły Złote Globy i oscarowe nominacje). Film nie jest zły, a historia nie nuży, lecz jest ona co najwyżej poprawna i schematycznie standardowa (co wypada słabo przy prowadzonej na trzech płaszczyznach czasowych, porywającej fabule "Gry tajemnic"). Przewidywalnym momentom i nielicznym, dobrze znanym zwrotom akcji, towarzyszy muzyka Jóhanna Jóhannssona, dzięki której starano się nadać emocjonalną głębię. Okazało się, że kompozytor "Labiryntu" tak bardzo się postarał, że - poza kilkoma wyjątkami - stanowczo przesadził. Zamiast dawkować wrażenia, Jóhannsson stara się je utrzymać na jednym i tym samym wzniosłym poziomie, przez co wiele scen wypada po prostu karykaturalnie.


Na dzisiejszej Gali Cumberbatch i Keaton będą mieli naprawdę poważnego konkurenta w osobie Eddiego Redmayne'a. Coraz bardziej zauważalny aktor daje z siebie wszystko, prezentując niesamowity wachlarz aktorskich umiejętności. Trzeba jednak przyznać, że podobnie, jak Keaton przegrał z Nortonem w "Birdmanie", tak Redmayne delikatnie ustępuje miejsca swojej filmowej partnerce - Felicity Jones. To na niej spoczął główny ciężar tragedii Hawkingów, z którym radzi sobie wyjątkowo. Perfekcyjnie przedstawia chodzący okaz siły (w osobie Jane), która - mimo swej wielkości - w końcu się załamuje. Nie sądzę, by zagroziła Julianne Moore ("Still Alice"), jednakże jest naprawdę godna uwagi.
Podsumowując, w takim filmowym zestawieniu, Hawking przegrywa z Turingiem i Thornem. Za kilka godzin poznamy oficjalne wyniki, lecz nie wydaje mi się, by nie do końca dopracowany obraz Marsha zawojował Galę i zagroził oscarowym faworytom. "Teoria wszystkiego" to film, który można obejrzeć, ze świetną grą i dobrą, gdzieniegdzie przesadzoną muzyką, lecz do wybitności i zapisania się na kartach filmowej historii mu wiele brakuje.

piątek, 20 lutego 2015

Tajemnice lasu (2014)


Tytuł: Tajemnice lasu (Into the Woods)

Gatunek: Fantasy/Komedia/Musical
Reżyseria: Rob Marshall
Premiera: 13 lutego 2015 (Polska), 8 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

Rob Marshall, reżyser "Chicago" i "Nine", James Lapine, przenoszący sztukę z Broadway'u na duży ekran, i Stephen Sondheim, odpowiedzialny za "Sweeney Todda" - tak w skrócie można przedstawić trójkę twórców, którzy uraczyli nas musicalem osadzonym w baśniowym świecie braci Grimm. W dodatku, to wszystko pod czujnym okiem Disney'a, będącym swego rodzaju bajkowym monopolistą. Czy odważne połączenie mrocznego fantasy z ironiczną komedią okraszoną niezliczonymi śpiewami sprawdza się w prawie dwugodzinnych "Tajemnicach lasu"?


Piekarz wraz z żoną marzą o narodzinach dziecka. Pewnego dnia odkrywają, że ciąży na nich klątwa mieszkającej naprzeciwko Czarownicy. Żeby odczynić zły urok, Piekarz musi odnaleźć w pobliskim lesie cztery nietypowe komponenty zaklęcia - krwistoczerwoną pelerynę, śnieżnobiałą krowę, żółte jak kukurydza włosy i złotego pantofelka. Tymczasem, młody Jack wyrusza do lasu ze swoją krową, by sprzedać ją na targu i zarobić na jedzenie, Czerwony Kapturek udaje się do schorowanej babci, Kopciuszek marzy o pięknym balu, wydawanym przez Księcia, a uwięziona w wielkiej wieży Roszpunka tęskni za ukochanym i wolnością.


Już pierwsze kilka minut filmu może być dla nieprzygotowanych widzów bolesnym ciosem. Po pierwsze, mamy do czynienia z musicalem. Po drugie, mamy do czynienia z musicalem, którego ścieżka dźwiękowa nieprzypadkowo kojarzyć się będzie z nieudanym "Sweeney Toddem". Po trzecie, mamy do czynienia z musicalem, który ze znanych i lubianych baśni braci Grimm tworzy tak wybuchową mieszankę, że koktajl Mołotowa przy niej przypomina niewinną zabawkę dla najmłodszych. Połączenie Czerwonego Kapturka, Roszpunki, Jacka (od magicznego fasoli i olbrzymów) i Kopciuszka z problemami Piekarza i jego żony, spowodowanymi zemstą Czarownicy, na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło odważne i zarazem ciekawe. Jednakże, od strony realizatorskiej poległo praktycznie wszystko. Podzielona na dwie części fabuła, która miała jednocześnie przedstawiać historię po "i żyli długo i szczęśliwie" oraz być przestrogą spod szyldu "Uważaj na swoje życzenia!", okazała się w rzeczywistości totalną porażką. Historię ledwo udaje utrzymać się w ryzach (jedne wątki zostają w niewyjaśnionych okolicznościach urwane, inne - w nielogiczny sposób wprowadzone na siłę), a "podwójne zakończenie" dla niektórych będzie niezastąpionym lekiem na bezsenność. Oczywiście, o ile te osoby wyłączą głos, bo wykonania niektórych utworów nawet martwych podniosłyby z grobu. Tam, gdzie braki wokalne można by nadrobić choreografią, twórcy serwują dłużące się, jednoosobowe pokazy, które przesadnie trącają irracjonalnością (nawet jak na możliwości musicalu!).


Z niezliczonej ilości utworów w pamięci na dłużej zostają co najwyżej dwa - duet Książąt przy wodospadzie, który stanowi perfekcyjny przykład zapatrzonych w siebie królewiczów, jakże gloryfikowanych niejednokrotnie przez Disney'a, a także jedna z ostatnich piosenek, kiedy bohaterowie, iście komicznie, obarczają się wzajemnie winą za atak Olbrzymki. Tak, to stanowczo za mało jak na musical, gdzie słowa mówionego, a nie śpiewanego, można by ze świecą szukać. Plusami "Tajemnic lasu", które ratują projekt przed totalną katastrofą, są scenografia i kostiumy. Dzięki tej pierwszej udaje się choć po części odtworzyć mroczny klimat baśni braci Grimm, a od Colleen Atwood wielu mogłoby się uczyć. Nie dziwi więc, że to właśnie te dwa elementy zostały dostrzeżone przez Amerykańską Akademię Filmową i uhonorowane nominacjami do tegorocznych Oscarów.


Patrząc dalej po nominacjach, to po raz kolejny na liście kandydatek do statuetki znalazła się Meryl Streep. I z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że zasłużenie! Jej kreacja Czarownicy jest naprawdę wyjątkowa, dzięki czemu jako jedyna wyróżnia się z tłumu papierowych postaci. Tworząc karykaturalną i groteskową postać szalonej wiedźmy, przyćmiewa takich aktorów, jak: Emily Blunt ("Na skraju jutra") - dobrą, acz niewystarczającą; Anna Kendrick ("Zmierzch") - po raz kolejny zaszufladkowana; James Corden ("Masz talent") - za bardzo przerysowany; Chris Pine ("Jack Ryan: Teoria chaosu") - który po zniszczeniu postaci Ryana, zniszczył postać Księcia Kopciuszka; a nawet Johnny Depp ("Sekretne okno") - po raz kolejny udowadniający, że zagrać może wszystko, byleby tylko nie śpiewał. Wokalnie na wstępie przyciąga uwagę pokolenie najmłodszych - Daniel Huttlestone i Lilla Crawford - jednakże z każdą kolejną minutą ich udział na ekranie coraz bardziej irytuje, aniżeli fascynuje.
Podsumowując, dwa ciekawe momenty muzyczne, scenografia, kostiumy i Meryl Streep nie rekompensują poświęcenia dwóch godzin na to wątpliwej jakości dzieło. Marshall udowadnia, że "Chicago" to był szczyt jego możliwości, Lapine - że musical broadway'owy nie tak łatwo przenieść na duży ekran, zaś Sondheim - że tworzenie muzyki do tego gatunku nie jest jego najmocniejszą stroną. Nie wiem, jak bardzo zagorzałym miłośnikiem musicali trzeba być, by doszukać się w "Tajemnicach lasu" dodatkowych plusów. Osobiście odradzam marnowanie dwóch godzin na ich poszukiwanie i zalecam sięganie po tę produkcję wyłącznie w ostateczności.

czwartek, 19 lutego 2015

Interstellar (2014)


Tytuł: Interstellar

Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Christopher Nolan
Premiera: 7 listopada 2014 (Polska), 26 października 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

Christopher Nolan to jeden z nielicznych reżyserów, którego samo nazwisko, a nie obsada jego filmów, przyciąga tłumy do kin. Człowiek, który dał nam "Bezsenność", "Prestiż" i "Incepcję", a także wskrzesił Batmana, tym razem postanowił zabrać widzów w międzygalaktyczną podróż z astrofizyką w tle. Czy "Interstellar" jest filmem wyłącznie efekciarskim, czy też może konkurować z takimi gigantami, jak "2001: Odyseja kosmiczna" Kubricka i "Kontakt" Zemeckisa?


Ziemia w bliżej nieokreślonej przyszłości. Liczne burze piaskowe i trawiąca rośliny zaraza prowadzą ludzkość na skraj zagłady. Problemy z uprawami skutkują nieuchronnym wzrostem głodu na świecie. Cooper, były inżynier pracujący dla NASA, prowadzi własną farmę i opiekuje się rodziną. Jego córka, Murph, zwraca uwagę na dziwne anomalie magnetyczne, które mają miejsce w ich domu. W taki sposób trafiają do ukrytej bazy wojskowej, gdzie wykwalifikowany zespół NASA, pod przywództwem profesora Branda, szykuje się do wysłania kilkuosobowej załogi w okolice Saturna, gdzie pojawił się tajemniczy tunel czasoprzestrzenny. Z badań naukowców wynika, że prowadzi on do innej galaktyki, gdzie znajdują się planety, na których mógłby osiedlić się człowiek. Za namową dawnego mentora, Cooper postanawia pilotować ekspedycję.


Trwający prawie trzy godzin film, obsadzony w dużej mierze w kosmosie, mógłby okazać się zbyt dużym ciężarem dla niejednego reżysera. Christopher Nolan udowadnia, że nie zalicza się do tej grupy i jego "Interstellar", choć akcją nie grzeszy, potrafi przykuć uwagę i przyszpilić do fotela aż do napisów końcowych. Mając do swojej dyspozycji astrofizyka Kipa Thorne'a, tworzy naukową tyradę o czasie, przestrzeni i czarnych dziurach, wplatając w nią dramat bohaterów i przerażającą wizję zagłady ludzkości. Choć na napięcie i rozwój fabuły Nolan karze widzowi czekać niemalże godzinę, nie zawiedzie się ten, kto wytrwa do końca. Mimo, że od strony naukowej "Interstellar" ma wiele niedociągnięć i przeinaczeń (niezbędnych, oczywiście, na potrzeby fabuły), to nadrabia znacznie stroną wizualną i dźwiękową. Ogrom kosmosu, wnętrze statku kosmicznego i reżyserska wizja zabawy czasem i przestrzenią zaprą dech w piersi nawet najbardziej wymagającym miłośnikom filmów s-f, zaś pedantyczna dbałość o szczegóły (jak brak dźwięków w próżni) przywiedzie na myśl "Grawitację" Cuaróna.


Największe brawa nie należą się jednak reżyserowi (jednocześnie współautorowi scenariusza), specom od efektów, czy też aktorom. Wrażenie, jakie wywołuje "Insterstellar" to nie zasługa Nolana, ale Hansa Zimmera, odpowiedzialnego za ścieżkę dźwiękową. Kompozytor, zdobywca Oscara za "Króla Lwa" i Złotego Globu za "Gladiatora", po długiej przerwie twórczej w końcu stanął na wysokości zadania. Zamiast kopiować i przerabiać swoje wcześniejsze utwory, stworzył coś absolutnie nowego i... wielkiego. Perfekcyjnie dopasowana muzyka Zimmera wywołuje więcej emocji, niż dziejące się na ekranie wydarzenia, niejednokrotnie przyćmiewając reżyserskie "wpadki naukowe" i fabularne, czasem nielogiczne skróty. Czegoś takiego nie słyszeliśmy u Zimmera od czasów "Gladiatora" i "Ostatniego samuraja", tak więc "Interstellar" warto obejrzeć choćby dla idealnego połączenia genialnej muzyki z dopieszczoną wizją podróży kosmicznych.


Czy w tym wizualno-muzycznym duecie znalazło się miejsce dla umiejętności aktorów? Jak najbardziej! Prym wiodą tu niezaprzeczalnie Matthew McConaughey ("Witaj w klubie") i Jessica Chastain ("Służące", "Mama"), którzy tworzą wyjątkową relację między ojcem a córką, budującą emocjonalne fundamenty całego filmu. Niewiele za nimi uplasował się drugi rodzinny duet - Michael Caine ("Mroczny rycerz", "Eliza Graves") jako profesor Brand i Anne Hathaway ("Diabeł ubiera się u Prady", "Les Miserables Nędznicy") w roli jego filmowej córki. Oboje wprowadzają do obrazu odwieczną walkę serca z rozumem, której rozstrzygnięcie w tym przypadku może zaważyć o losach całej ludzkości.
Podsumowując, "Interstellar" to prawdziwe widowisko i wyjątkowa gratka dla miłośników "starego s-f", gdzie fabuła, przesłanie i emocje liczą się bardziej od komputerowych efektów i wizualnych urozmaiceń. Nie do końca stawiałbym Nolana koło Kubricka i Zemeckisa, lecz swoim "Interstellar" na pewno zapisał się na stałe na kartach kinowej historii tego gatunku. Nakręcony z rozmachem obraz, któremu bliżej jest do suchych naukowych dyskusji, aniżeli filozoficzno-religijnych rozważań, gwarantuje widzom niezapomnianą podróż międzygalaktyczną. Gorąco polecam!

niedziela, 15 lutego 2015

Bogowie (2014)


Tytuł: Bogowie

Gatunek: Biograficzny/Dramat
Reżyseria: Łukasz Palkowski
Premiera: 10 października 2014 (Polska), 18 września 2014 (świat)
Ocena: 6/6

"Iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają"... Podczas, gdy cały świat wstrzymuje oddech przed Amerykańską Galą Filmową, w Warszawie zostają podane nominacje do polskich odpowiedników Oscarów - Orłów. Choć rodzime nagrody są organizowane ze znacznie mniejszym rozmachem i dotyczą mniejszej ilości filmów, to należą do ważnych europejskich wyróżnień. W tym roku o tytuł Najlepszego filmu zawalczą "Jack Strong" Pasikowskiego, "Miasto 44" Komasy i "Bogowie" Palkowskiego. Czy obsypany Złotymi Lwami film twórcy "Rezerwatu" wart jest aż tylu nagród i wyróżnień?


Polska, lata 80. Po nieudanej transplantacji serca, prowadzonej przez Jana Molla, środowisko naukowe i społeczeństwo negatywnie odnosi się do "eksperymentalnych operacji" z Zachodu. Nie zgadza się z tym docent Religa, który nie boi się przeprowadzać odważnych zabiegów, dających cień nadziei na uratowanie czyjegoś życia. Stara się przekonać ordynatora szpitala, że transplantacja jest możliwa. Jednakże, spotyka się ze stanowczą odmową, która skłania go do przyjęcia oferty swojego znajomego zostania dyrektorem własnego szpitala. Jednakże, Religa przekonuje się, że zebranie odpowiedniego zespołu to najmniejszy z jego problemów, gdy Ministerstwo wstrzymuje dotację, komisje lekarskie odmawiają zgody na pozyskanie serca do przeszczepu, a kolejne, z pozoru udane, operacje prowadzą do śmierci pacjentów.


Palkowski zbudował swój film na PRL-owskich kliszach i zrobił to z taką chirurgiczną precyzją, że umożliwia widzom istną podróż w czasie. Walkę Religi z systemem i władzami serwuje w formie nietuzinkowej tragikomedii, łącząc dramat bohaterów z sytuacyjnym i słownym komizmem. Dbałość o szczegóły - zarówno wizualne, jak i werbalne - spowoduje, że przypomną się największe obrazy "z tamtych lat" (takiego efektu mógłby pozazdrościć nawet Wajda w odniesieniu do jego "Wałęsy..."), mimo że samego reżysera nie interesuje otoczenie polityczne i sytuacja społeczna w PRL-u, lecz walka wyprzedzającego swoje czasy geniusza o swoje racje. Wszystko to jest odpowiednio poukładane - począwszy od prezentacji profilu samego Religi, poprzez pełny napięcia wyścig z czasem o fundusze, po srogie porażki i poruszającą lekcję pokory. Film ogląda się z zapartym tchem, śledząc z zainteresowaniem losy bohaterów, mimo że są one dobrze znane (kolejna sztuka, której Wajda Palkowskiemu mógłby pozazdrościć).


Postacią Religi reżyser prezentuje dwie twarze kardiochirurgii. Z jednej to wykwalifikowani specjaliści, którzy każdego dnia walczą o życie pacjentów, z drugiej - słowami jednego z bohaterów nazywa ich obraźliwie "bogami", zdolnymi do szastania życiem, nawet swoim własnym. Religa, chłodno niczym maszyna oceniający, komu zabrać życie, by ofiarować je innej osobie, swoje własne zdaje się lekceważyć, nie dostrzegając zagrożeń, paląc jak smok, pijąc do nieprzytomności i jeżdżąc niczym wariat. To idealny, iście książkowy geniusz, łączący nowatorskie metody z ekscentrycznością, swoją postawą mogąc natchnąć otoczenie do działania, jak i edukować i prowadzić boleśnie prawdziwą lekcję dla polskiego społeczeństwa (której najlepszym podsumowaniem będą słowa samego Religi, że "Polak Polakowi nawet porażki zazdrości").


"Bogowie" to niezaprzeczalny popis umiejętności i pokaz ogromnego warsztatu Tomasza Kota. Ktokolwiek widział "Erratum", ten wie, że Kot nie tylko w komediach się sprawdza. Wymagało wiele pracy i zachodu, by w pełni odzwierciedlić Zbigniewa Religę, wiarygodnie pokazać jego mniej lub bardziej znane twarze i połączyć geniusza z szaleńcem, a jednocześnie udźwignąć cały fabularny ciężar filmu. Tomasz Kot spisał się bezbłędnie i choć moim skromnym zdaniem gry w "Erratum" nie przebił, to na pewno udział w "Bogach" można zaliczyć do jego największych sukcesów zawodowych. Pozostała obsada, stanowiąca tło przedstawianej historii, również spisuje się na medal. Ciężko byłoby wymienić wszystkie nazwiska, więc tylko krótko napiszę, że Palkowski miał nosa do obsadzenia odpowiednich aktorów w odpowiednich rolach.
Podsumowując, Palkowski miał w rękach świetny materiał na film i potrafił wykorzystać go w stu procentach. Mało który polski obraz jest w stanie wywołać tyle emocji. "Bogowie" zdecydowanie zasłużyli sobie na każdą nagrodę, którą dostali i którą w przyszłości mają szansę dostać. Gorąco polecam!

Pingwiny z Madagaskaru (2014)


Tytuł: Pingwiny z Madagaskaru (Penguins of Madagascar)

Gatunek: Animacja/Komedia/Przygodowy
Reżyseria: Simon J. Smith, Eric Darnell
Premiera: 30 stycznia 2015 (Polska), 8 listopada 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Podobnie, jak Twentieth Century Fox nie mógł wstrzymać się od kolejnych części "Epoki lodowcowej", tak DreamWorks, po rozciągnięciu do granic możliwości historii Shreka, zabrał się za inną udaną animację - "Madagaskar". Produkcja trzech części, dwóch filmów krótkometrażowych i trzech sezonów serialu telewizyjnego to jednak za mało. Tak oto powstał kolejny film, tym razem - podobnie jak serial - skupiający się na przygodach pingwinów. Czy nowa propozycja DreamWorks potrafi jeszcze czymś zaskoczyć i, co najważniejsze, rozbawić?


Skipper, Kowalski i Rico na urodziny Szeregowego przygotowali specjalną niespodziankę - włamanie do Fort Nox, by dostać się do ostatniego działającego automatu z przepysznymi chrupkami. Okazuje się, że w rzeczywistości wpadli w pułapkę Dave'a, żądnej zemsty ośmiornicy, która chce zamienić wszystkie pingwiny w kreatury. Choć udaje im się uciec, pokonanie nowego wroga okazuje się zbyt trudne. Pingwiny postanawiają połączyć siły z organizacją Północny Wiatr, zrzeszającą tajnych agentów.


Po sukcesie serialu pojawienie się wersji kinowej było tylko kwestią czasu. Twórcy "Pingwinów..." mieli poprzeczkę postawioną bardzo wysoko - w końcu musieli pokazać coś, czego nie było jeszcze ani w "Madagaskarze", ani w telewizji. Mogli ugrać dla siebie wysoką stawkę dwiema rzeczami - oryginalną fabułą i, przede wszystkim, nietuzinkowym humorem. I, jak się okazało, ani na jedno, ani na drugie twórcy nie mieli większych pomysłów. Jako zwykła bajka dla najmłodszych, "Pingwiny..." spisują się na medal. Tracą jednak w oczach dorosłych (choć dotychczas serial potrafił bawić obie te grupy).


Całokształt nie różni się specjalnie od wydłużonej wersji jednego z odcinków serialu. Wszystko, od początku do końca, jest do bólu przewidywalne i oklepane (fani serialu nie uraczą w kinowej wersji niczego nowego). "Pingwiny..." kiepsko wypadają również na polu komediowym. Zabawne momenty, przy których widz się uśmiechnie, można zliczyć na palcach jednej ręki. Ekipa Skippera świetnie sprawdziła się jako postaci drugoplanowe w serii "Madagaskar", a także w wersji odcinkowej (choć tu sporo pomógł niezastąpiony król Julian), lecz 90-minutowy obraz okazał się być za dużym ciężarem.


Czekając na "Pingwiny...", szukałem - jak przy jakiejkolwiek innej animacji - polskiego dubbingu. Niestety, podobnie jak w całej produkcji DreamWorks, wszystko okazało się być znane z telewizji. Z jednej strony fajnie było ponownie usłyszeć Pawlaka (Skipper), Lenartowicza (Kowalski) i Steciuka (Szeregowy), z drugiej - zabrakło polotu w polskiej wersji językowej. W porównaniu do "Madagaskaru", czy też serialu, z których wybrane teksty cytuje się do dzisiaj, "Pingwiny..." wypadają naprawdę ubogo.
Podsumowując, jeżeli DreamWorks postanowi jeszcze raz wrócić do przygód zwierzaków z nowojorskiego parku, musi się znacznie bardziej postarać. Kolejny film, zrobiony wyłącznie z nastawieniem na zysk, może kosztować wytwórnię utratę wielu miłośników ich animacji.

niedziela, 8 lutego 2015

Jupiter: Intronizacja (2015)


Tytuł: Jupiter: Intronizacja (Jupiter Ascending)
Gatunek: Sci-Fi/Akcja
Reżyseria: Andy Wachowski, Lana Wachowski
Premiera: 6 lutego 2015 (Polska), 4 lutego 2015 (świat)
Ocena: 5-/6

Choć to trylogia "Matrix" zapewniła Wachowskim międzynarodową sławę i na stałe zapisała ich w historii kina, to wcześniej dali popis swoich umiejętności pisząc scenariusz do "Zabójców" (z iście morderczym duetem Stallona i Banderasa) i reżyserując "Bound" z Giną Gershon. Później współtworzyli genialny "V for Vendetta" McTeigue'a i prowadzili filozoficzne dysputy w swoim dopieszczonym wizualnie "Atlasie chmur". Tym razem postawili na bardzo popularne kino młodzieżowe napęczniałe od efektów specjalnych. Czy "Jupiter: Intronizacja" - autorski twór samych Wachowskich - wyróżnia się z głębokiego morza licznych ekranizacji książek dla nastolatków?


Jupiter Jones na co dzień pomaga mamie i ciotce w sprzątaniu domów bogatych ludzi. Pewnego dnia kuzyn namawia ją na pewien zabieg, dzięki któremu zarobią dużo pieniędzy. W klinice okazuje się, że Jupiter wpadła w pułapkę, a rzekomi lekarze są przybyszami z kosmosu, którzy mają jedno zadanie - zabić dziewczynę. Z opresji ratuje ją Caine Wise, międzygalaktyczny łowca, który zabiera ją do swego dawnego przyjaciela, Stingera. Tam dowiaduje się, że jest kolejnym wcieleniem Królowej, matrony potężnego rodu Abrasax. Jej powrót może zmienić rozkład sił w Galaktyce, co nie do końca podoba się aktualnie rządzącym członkom rodu.


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że jeżeli ktokolwiek wybrał najnowsze dzieło Wachowskich licząc na głęboki przekaz i oryginalną historię, to zdecydowanie pomylił adres. Pod względem fabularnym "Jupiter: Intronizacja" nie różni się wiele od licznych ekranizacji literatury młodzieżowej, którymi twórcy masowo bombardują kina. Szkielet historii to utrzymujący się na topie trend, który w roli wybrańca umieszcza młodą dziewczynę. Podobnie, jak Katniss w "Igrzyskach śmierci" i Tris w "Niezgodnej", tak i Jupiter u Wachowskich przyjdzie zmieniać świat (a nawet wszechświat!). W przeciwieństwie do poprzedniczek nie będzie biegle władała bronią lub wyróżniała się umiejętnościami walki. Jupiter zamiesza w Galaktyce samym swoim istnieniem. Oczywiście, nie mogło zabraknąć w fabule wątku miłosnego, jakże przewidywalnego i oklepanego, a także kilku zwrotów akcji, które do wielce zaskakujących nie należą. Wachowscy pod tą schematycznością nie starają się przemycić jakichkolwiek większych przesłań i głębszych idei. Dialogi niejednokrotnie tak bardzo przypominają mdłe rozmowy ze "Zmierzchu", że ciężko uwierzyć, iż wyszły spod pióra twórców "Matrixa".


Należy jednak pamiętać, że "Jupiter: Intronizacja" w samym zamyśle miał być filmem dostarczającym sporo rozrywki i zapewniającym iście wizualną ekstazę. I w tej roli produkcja Wachowskich sprawdza się perfekcyjnie. Ogrom efektów specjalnych w wielu poprzednich filmach s-f okazywał się być strzałem w kolano i zamiast obrazowi pomagać, wielce mu ciążył. Strona wizualna "Jupiter: Intronizacji" wydaje się żyć własnym życiem i tak, jak "Matrix" był swego rodzaju przełomem i nadał gatunkowe trendy na kolejne lata, tak ponownie Wachowscy pokazują, że można pokazać na ekranie jeszcze więcej. Bitwy w kosmosie uradują oko każdego miłośnika "Gwieznych wojen", malownicze krajobrazy licznych planet i ogromne wnętrza statków zaprą dech w piersiach, a intrygi rodzeństwa Abrasax w pewnym stopniu przypomną Lannisterów z "Gry o tron". Lecz nie tylko samą wizją człowiek żyje - "Jupiter: Intronizacja" to kolejny popis muzycznych umiejętności Michaela Giacchino. Zdobywca licznych nagród (w tym Oscara na muzykę do filmu "Odlot" i Emmy za serial "Lost") zabiera widzów w międzygalaktyczną podróż, dźwiękami perfekcyjnie uzupełniając to, co można ujrzeć na ekranie.


Tego typu filmy to świetna opcja dla aktorów z niewielkim, wręcz ubogim warsztatem. Ich wpadki łatwo można ukryć za ogromną warstwą grafiki. I tak właśnie z opresji wychodzi Mila Kunis, która, choć pokazywała już, że stać ją na wiele (choćby w "Czarnym łabędziu"), u Wachowskich wydaje się spoczywać na laurach i być dla samego bycia (choć, muszę przyznać, pobiła rekord Natalie Portman jako Amidali w "Gwiezdnych Wojnach" w częstotliwości zmieniania strojów). O wiele więcej starań widać ze strony Channinga Tatuma, choć sceny Caine'a ze Stingerem niezaprzeczalnie skrada Sean Bean. Na piedestale jednak uplasowali się aktorzy drugoplanowi, a dokładniej odtwórcy trójki rodzeństwa rodu Abrasax: Tuppence Middleton ("Gra tajemnic") jako zabójczo miła i wyrafinowana Kalique, Douglas Booth ("Noe: Wybrany przez Boga") jako jednocześnie czarujący i egoistyczny intrygant Titus oraz Eddie Redmayne ("Nędznicy") jako niezrównoważony i niebezpieczny Balem. Redmayne, który teraz zgarnia nagrody za "Teorię wszystkiego", dał popis prawdziwych umiejętności, dzięki czemu jego bohater jest najbardziej charakterystyczną i zapadającą w pamięci postacią całej produkcji.
Podsumowując, Wachowscy wiele zaryzykowali, owijając proste i banalne wątki w przełomowe efekty specjalne. Czy "Jupiter: Intronizacja" nada nowy trend wizualnych możliwości grafików kina s-f, jak miało to miejsce w przypadku "Matrixa", przyjdzie nam zobaczyć niedługo. Szkoda trochę, że wykorzystując w pełni całą dostępną zaawansowaną technologię, zatracono gdzieś dobrą fabułę, która dotychczas była znakiem rozpoznawczym Wachowskich. Bądź co bądź, obraz godny polecenia i naprawdę warty zobaczenia na dużym ekranie.

piątek, 6 lutego 2015

Niezłomny (2014)


Tytuł: Niezłomny (Unbroken)
Gatunek: Biograficzny/Dramat/Wojenny
Reżyseria: Angelina Jolie
Premiera: 2 stycznia 2015 (Polska), 17 listopada 2014 (świat)
Ocena: 3/6

"Niewiarygodna prawdziwa historia" - takie hasło, w połączeniu ze znanym nazwiskiem Jolie (która aktorką doświadczoną jest, lecz w reżyserii dopiero raczkuje) i braćmi Coen (których po "Fargo", "Big Lebowskim" i "No Country for Old Men" przedstawiać nie trzeba), niezaprzeczalnie przykuje uwagę i zachęci wielu do poświęcenia ponad dwóch godzin swojego życia przed ekranem. Czy "Niezłomny", oparty na powieści Laury Hillenbrand, jest naprawdę dobry?


Louis Zamperini, wspierany przez brata i rodziców, zostaje zawodowym biegaczem i startuje w olimpiadzie. Jego kolejne sukcesy sportowe i bicie rekordów zostają przerwane przez wybuch II Wojny Światowej. Zamperini trafia na Pacyfik, by walczyć z japońską armią. Podczas misji ratunkowej, jego samolot ulega awarii. Louis i dwóch jego kompanów - "Phil" i "Mac" - jako jedyni wychodzą cało z katastrofy. To jednak początek nowego koszmaru, gdyż przyjdzie im walczyć o przetrwanie na wodach wroga. W końcu wpadają w ręce Japończyków. Louis trafia do obozu, dowodzonego przez sadystycznego i bezwzględnego Watanabe.


"Niezłomny" to historia, która z góry powinna być skazana na sukces. Nieprawdopodobne losy olimpijczyka, który ze sportowego rekordzisty staje się walczącym o przetrwanie japońskim jeńcem, sama w sobie stanowi niezły materiał na fabułę. W dodatku, gdy głównego bohatera cechują niezachwiany duch walki, wyjątkowy upór i ogromna wiara w swoje przekonania - a wszystko na faktach! - to dostaje się coś, co ma szansę porwać tłumy, chwytać za serca, poruszać i wzruszać. To wszystko miała Angelina Jolie w swoich rękach, wraz ze scenariuszem współtworzonym przez znanych i cenionych braci Coen. Okazało się jednak, że "Niezłomny" to jeden z najbardziej zmarnowanych potencjałów ostatnich miesięcy. Mocą obrazu Jolie nie jest historia sama w sobie, lecz połączenie świetnych ujęć z muzyką Desplata ("Gra tajemnic", "Godzilla"). To właśnie te dwa elementy, idealnie zsynchronizowane, powodują, że seans "Niezłomnego" ogląda się przyjemniej, a ponad dwie godziny seansu mijają nie wiadomo kiedy.


Niestety, nie udało się zbudować odpowiedniej więzi widzów z głównym bohaterem, przez co jego losy śledzi się bez żadnych większych emocji. Jolie opiera swój film na utartych schematach, z jednej strony poświęcając taśmę na poznanie Louisa, z drugiej - nielogicznie ścinając wątki i pędząc na łeb, na szyję do najważniejszego fragmentu życia Zamperiniego - pobytu w obozie. Ciężko stwierdzić, czy błędy w fabularnej konstrukcji to małe doświadczenie reżyserskie Jolie, czy też bracia Coen zaliczyli swoją pierwszą w karierze wpadkę - suma sumarum, skazany na sukces "Niezłomny" został bezpowrotnie skazany na porażkę. Jolie stara się budować napięcie, stawiając bohatera w coraz to cięższych sytuacjach, lecz za szybko i zbyt łatwo rozwiązuje jego problemy. Po kilku takich scenach widz przyzwyczaja się, że Zamperini nawet z najgorszej opresji wyjdzie cały, co wykreśla ze słownika produkcji takie zwroty, jak emocje i intrygowanie widza. I jeśli szybko regenerujący się główny bohater niewystarczająco odrealnia świat przedstawiony, to na pewno spowoduje to iście matczyne podejście do japońskich obozów pracy oraz absolutny brak zarostu głównych postaci (bo raczej nie uwierzę, że największym problemem Zamperiniego i jego kompanów na środku Pacyfiku było codzienne golenie się i dbanie o wygląd).


Po wielu perturbacjach, obraz Jolie sprowadza się do walki charakterów dwóch aktorów - wcielającego się w Zamperiniego Jacka O'Connella i jego filmowego oponenta Takamasy Ishihara jako Watanabe. Ten pierwszy, znany głównie z serialu "Skins", dysponuje znacznie większym i dłuższym bagażem doświadczeń przed kamerą, dzięki czemu wypada dość wiarygodnie i szczerze (choć nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że w pełni udało mu się udźwignąć ciężar "Niezłomnego"). Ishihara to muzyk, a nie aktor, więc postać Watanabe, zamiast ukazywać szaleńczy sadyzm i okrutną bezwzględność japońskiego dowódcy, wypada groteskowo i karykaturalnie. Ci bohaterowie mieli być swoimi przeciwieństwami i powinni wywoływać u widzów skrajnie różne emocje, tymczasem okazało się, że scenariuszowe niedociągnięcia i niekompletny warsztat aktorski determinują jakiekolwiek próby "wczucia się" w przedstawianą historię.
Podsumowując, przed Jolie za kamerą jeszcze daleka droga do pełnego sukcesu, którego nie zapewni poruszanie odważnych tematów i przedstawianie poruszających historii. Dla braci Coen "Niezłomny" był jak strzał w kolano - pierwszy błąd można wybaczyć, lecz przez niego wiele stracili, a skrupulatnie zbudowana pozycja została zachwiana u samych fundamentów. Jest to obraz z niewykorzystanym potencjałem, do obejrzenia na raz i odłożenia na przysłowiową półkę, gdzie będzie się kurzył wśród licznych gatunkowych średniaków.