niedziela, 14 sierpnia 2016

Legion samobójców (2016)


Tytuł: Legion samobójców (Suicide Squad)

Gatunek: Akcja
Reżyseria: David Ayer
Premiera: 5 sierpnia 2016 (Polska), 3 sierpnia 2016 (świat)
Ocena: 4/6

Studia Warner Bros. i DC po latach spania na laurach po trylogii Nolana, obudziły się z ręką w nocniku, by odzyskać tę część kinowego rynku, którą zaanektował Marvel. Niestety, "Batman v Superman: Dawn of Justice" okazał się porażką, co niezbyt dobrze służy Lidze Sprawiedliwych, mającej być odpowiedzią DC Comics dla Avengers Marvela. Zaledwie cztery miesiące później studio wypuszcza kolejny obraz z uniwersum Batmana, który miał zatrzeć złe wrażenie po "Świcie sprawiedliwości". Czy to się udało?


Świat jeszcze nie otrząsnął się po śmierci Supermana, a szefowie amerykańskiego wywiadu już zastanawiają się, co zrobić, gdyby pojawił się jego "następca" i nie miał wcale pokojowych zamiarów. Amanda Waller uważa, że znalazła rozwiązanie. Proponuje stworzyć grupę specjalną złożoną z największych złoczyńców, odsiadujących wyroki w najcięższych więzieniach. W zamian za skrócenie wyroku, mieliby wykonywać najcięższe i najbardziej niebezpieczne misje. Tak powstaje Task Force X, nazywany również Legionem Samobójców, w którego skład wchodzą Rick Flag, Deadshot, Enchantress, Boomerang, Killer Croc, Harley Quinn, Katana, Slipknot i El Diablo. Gdy Enchantress zdradza Ricka i razem ze swoim bratem stara się odzyskać władzę nad światem, Task Force X zostaje powołany do zażegnania kryzysu. Zadanie komplikuje Joker, który za wszelką cenę stara się odzyskać Harley Quinn.


Wydawać by się mogło, że po "Batman v Superman" studio DC nie naszpikuje swojego kolejnego filmu ogromną ilością wątków (często pourywanych lub zbyt poupraszczanych, by zmieściły się na taśmie filmowej), mało logiczną fabułą i taką liczbą postaci, że ciężko byłoby dobrze opisać i zaprezentować choćby jedną. Okazało się, że tym razem studio poszło o krok dalej i do tego, co zaproponował reżyser i scenarzysta David Ayer, wprowadziło swoje "trzy grosze". W efekcie dostaliśmy historię naciąganą jak w "Dawn of Justice" i podobnie pozszywaną, by jako-tako trzymała się w całości. Zbyt długa prezentacja bohaterów na wstępie prowadzi przez bieg skrótami do głównego wątku, który okazuje się nadzwyczaj banalny. Superwiedźma uwalnia swojego superbrata, by stworzyć swoją superarmię, zniszczyć całą broń ludzkości (poprzez broń ludzkości rozumiana jest broń USA oczywiście) i przejąć władzę nad światem. Oczywiście, ten superplan musi zawieźć, superbrat nie przydaje się prawie do niczego, a superwiedźma znająca superczary zostaje superszybko pokonana. Krótko mówiąc: było wiele razy, nuda.


Całe szczęście, choć w jakimś stopniu niedociągnięcia fabularne udaje się przykryć charyzmą postaci (nie wszystkich, oczywiście - w takim tłumie byłoby to niemożliwe), a także specyficznym, acz wyszukanym humorem. Tak oto "Suicide Squad", mający predyspozycje do bycia filmem mrocznym i krwawym, stał się lekkim blockbusterem ze sporą dawką komedii (co, jak się okazało, wcale nie wyszło aż tak źle). Niezaprzeczalnie prym wiodą tu cztery postaci: Deadshot, łączący postawę zimnego zabójcy na zlecenie z kochającym i czułym ojcem, Amanda Waller, będąca chodzącym synonimem władzy absolutnej, Harley Quinn, prawdziwa gwiazda całego widowiska, oraz Joker w całkiem nowej odsłonie. Szczerze, to ostatnia dwójka zasługuje na osobny film - rozchwianą i popadającą ze skrajności w skrajność osobowość Quinn ciężko przedstawić przy takiej ilości innych bohaterów, a nowego Jokera było stanowczo za mało (wiem, wiem, w "Suicide Squad" miał pełnić rolę drugoplanową, ale i tak jest go za mało!). Na uznanie zasługuje też zgrabne połączenie "Legionu Samobójców" z "Batman v Superman" - czy to przez fragmenty "Dawn of Justice", pokazane lub dobrze wplecione w dialogi, czy też przez bohaterów (jak choćby epizodycznie występujący Ben Affleck w roli Batmana, który otwiera furtkę do przyszłorocznych "Wonder Woman" i "Ligii Sprawiedliwych").


Trzeba przyznać, że większość obsady starała się wykorzystać potencjał odgrywanej postaci na tyle, na ile pozwalał na to scenariusz i liczne cięcia. Na prowadzeniu pozostają oczywiście Will Smith, Margot Robbie i Viola Davis. Joker Jareda Leto (mimo okrojonych scen) świetnie wpasowuje się w koncepcję klimatu "Suicide Squad" - przekonał mnie do siebie bardziej niż Joker w wersji po dziś dzień opiewanego Ledgera. W pamięci na dłużej pozostanie również Jay Hernandez jako El Diablo, a Jai Courtney pokazał, że potrafi zagrać więcej niż jedną miną. Najgorzej wypada duet Joel Kinnaman - Cara Delevingne. Ten pierwszy pasuje do roli Flaga, jak ryba do roweru, a beznamiętna Delevingne jest tak bardzo nijaka, że gdyby nie tony efektów specjalnych, nikt by jej nie zauważył.


Podsumowując, jak na razie wybierając się do kina na propozycje DC, nie można spodziewać się poziomu, do którego - bądź co bądź - przyzwyczaił widzów Marvel. Choć "Suicide Squad" wypada nieporównywalnie lepiej niż "Dawn of Justice", to niewykorzystany potencjał obrazu strasznie rzuca się w oczy. Jednocześnie, nie jest tak zły, jak o nim piszą. Stanowi dobrą rozrywkę (jak na blockbustera przystało) ze sporym zastrzykiem pozytywnego humoru.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Kiedy gasną światła (2016)


Tytuł: Kiedy gasną światła (Lights Out)

Gatunek: Horror
Reżyseria: David F. Sandberg
Premiera: 22 lipca 2016 (Polska), 20 lipca 2016 (świat)
Ocena: 2/6

Jeszcze do niedawna udział Jamesa Wana w jakiejkolwiek produkcji (czy to za kamerą, czy nadzorując całokształt) był gwarantem dobrego, naprawdę klimatycznego filmu grozy. Niestety, kolejni twórcy starają się sygnować swoje twory nazwiskiem znanego reżysera, jak tylko się da. W efekcie, James Wan przestał być synonimem pełnego napięcia horroru. Niekończąca się opowieść spod szyldu "Piły", niepotrzebny "Naznaczony: rozdział 3", śmieszna "Annabelle" czy - last but not least - kontynuacja "Obecności" zrobiona metodą kopiuj-wklej - im więcej Jamesa Wana na plakatach, tym gorzej stoi kino grozy. Czy całkiem nieźle zapowiadający się "Lights Out" pozwolił przełamać złą passę?


Wiele lat temu Rebecca opuściła rodzinny dom, mając nadzieję, że raz na zawsze ucieknie od koszmarów i lęków. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć. Gdy jej młodszy brat, Martin, zaczyna źle sypiać, mieć problemy w szkole i uciekać z domu, dziewczyna odkrywa, że jej koszmar z dzieciństwa powrócił. Rebecca musi dowiedzieć się prawdy o tajemniczej Dianie, związanej z jej matką, nim będzie za późno.


"Lights Out" jest przykładem tego, że dobry zwiastun i znane nazwiska potrafią zagwarantować kasowy sukces. Przy skromnym (niecałe 5 mln dolarów) budżecie, obraz Sandberga przyniósł ponad 85 mln zysków. W końcu, jak to mówią, reklama dźwignią handlu. Niestety, w tym przypadku na dobrej reklamie się skończyło, bo choć Sandberg dołączył do grona reżyserów, którzy swoją krótkometrażową produkcję przenieśli na duży ekran, nie potrafił z nią za wiele zdziałać. Bardzo dobry klimat ociekającego napięciem wprowadzenia znika tak szybko, jak się pojawia. Dobry start w tym przypadku okazał się być początkiem iście agonalnego brnięcia do mety.


Z każdą kolejną minutą filmu (a nie ma ich za wiele, jak na kinową produkcję!) jest coraz gorzej. Intrygująca fabuła zmienia się w rozgotowaną papkę, cała tajemnica zostaje odkryta w kilka chwil, a momenty grozy stają się wtórne i, tym samym, nużące. Parę dobrych jumpscares nie potrafi uratować tego tonącego okrętu. Denny finał, podczas którego rozgrywa się dramat o mniejszym zastrzyku emocji, niż relacja Edwarda i Belli w "Zmierzchu", cieszy jedynie tym, że zaraz pojawią się napisy końcowe i będzie można zakończyć seans. Bo kiedy zwiastun okazuje się być straszniejszy od samego filmu, to naprawdę o czymś świadczy (i nie jest to nic dobrego).


Obsadowo bez większych rewelacji. Teresa Palmer stara się za wszelką cenę pokazać, że potrafi zagrać w innych produkcjach, niż młodzieżowe fantasy ("Jestem numerem cztery"), filmy romantyczne ("Miłość i honor"), czy romantyczno-komediowe fantasy ("Wiecznie żywy"). Cóż, nie potrafi. Zawodzi przed kamerą również Maria Bello, która ogromny potencjał swojej postaci chowa za kilkoma wtórnymi minami i gestami. Sytuację ratują młody Gabriel Bateman i Alexander DiPersia. Ten drugi niezaprzeczalnie nadawałby się do jakiejś parodii pełnej sytuacyjnego humoru.


Podsumowując, "Kiedy gasną światła" nie będzie zbyt trafioną pozycją dla miłośników kina grozy. Po seansie nie dziwi, że kopiowanie Jamesa Wana przez Jamesa Wana w "Obecności 2" zbiera całkiem niezłe noty - przy takim poziomie horrorów ciężko mówić o jakiejkolwiek konkurencji.