wtorek, 29 kwietnia 2014

Duże złe wilki (2013)


Tytuł: Duże złe wilki (Big Bad Wolves)
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Aharon Keshales, Navot Papushado
Premiera: 7 marca 2014 (Polska) 21 kwietnia 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Jeżeli izraelską produkcję promuje swoim nazwiskiem sam Tarantino, to "wiedz, że coś się dzieje". Sądzę, że gdyby nie to, mało kto obejrzałby film duetu Keshales-Papushado. Co takiego stworzyli ci reżyserzy, że Quentin Tarantino postanowił okrzyknąć go "najlepszym filmem 2013 roku"?


Pewnym miasteczkiem wstrząsa seria porwań i brutalnych morderstw nastoletnich dziewczyn. Podejrzenia padają na spokojnego nauczyciela Drora, jednakże z racji braku dowodów zostaje on wypuszczony. Odsunięty od śledztwa policjant Miki postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Jego plany krzyżuje ojciec jednej z zabitych dziewczyn, Gidi. Mimo że Dror zaprzecza, jakoby miał cokolwiek wspólnego z tą serią morderstw, Miki i Gidi postanawiają się na nim zemścić i zmusić go do przyznania się do winy.


Trzeba przyznać, że Keshales i Papushado prowadzą całą fabułę perfekcyjnie, tworząc z pozoru prostej historii złożoną intrygę, w której zaciera się granica między katem a ofiarą. Co może byc zaskakującego w filmie, w którym winnego podaje się na samym początku? To, że z każdą kolejną minutą rodzą się w tej kwestii kolejne wątpliwości, zaś Keshales i Papushado stopniowo je namnażają, by zmiażdżyć prawdą dopiero w ostatnich scenach. "Dużych złych wilków" nie można jednak zaszufladkować jako thrillera, o czym świadczyć może już samo zainteresowanie filmem Quentina Tarantino. Podobnie jak obrazy tego amerykańskiego reżysera wykraczają poza sztywne ramy gatunkowe, tak izraelska produkcja jest thrillerem tylko z nazwy. W rzeczywistości "Duże złe wilki" to połączenie wyszukanej groteski z czarnym humorem i komedią pomyłek, ubrane w delikatne napięcie thrillera i zaostrzone zawiłą intrygą kryminalną. To kino typowo tarantinowskie, pozbawione jedynie dużej ilości brutalnych scen, latających flaków i odciętych kończyn oraz hektolitrów krwi. Keshales i Papushado intrygują i bawią, serwując gatunkowy mix z prawdziwego zdarzenia.


Aktorzy jedynie domykają ten perfekcyjny całokształt. Trójka głównych bohaterów - Miki (Lior Ashkenazi), Gidi (Tzahi Grad) i Dror (Rotem Keinan) - owijają sobie widzów wokół palca (palców?), przez co ciężko stwierdzić, kto tak naprawdę jest tym złym. Razem z postaciami epizodycznymi kreują groteskowy obraz zemsty w krzywym zwierciadle. Hipnotyzują swoją obecnością i nie dają chwili wytchnienia aż do napisów końcowych.
Podsumowując, "Duże złe wilki" to wyjątkowe danie, które zasmakuje największym kinowym koneserom. Może nie porywałbym się na określenie, że jest to "najlepszy film 2013 roku", ale na pewno jeden z lepszych.

sobota, 26 kwietnia 2014

RoboCop (2014)


Tytuł: RoboCop
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: José Padilha
Premiera: 7 lutego 2014 (Polska), 30 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

W 1987 roku Paul Verhoeven zaprezentował swojego "RoboCopa". Film zgarnął liczne nagrody (w tym Saturna za najlepszy film sci-fi), zdobył uznanie widzów i doczekał się dwóch kontynuacji. Nie dziwi więc, że w czasach mody na remaki znalazł się ktoś, kto postanowił historię RoboCopa odświeżyć. José Padilha chciał zmierzyć się z gigantem - jak wypadł w tym pojedynku?


Alex Murphy to kochający mąż i ojciec oraz wzorowy policjant, który nie boi się ryzyka, by zwalczyć falę przestępstw w Detroit. W tym samym czasie potężna korporacja OmniCorp, zajmująca się produkcją robotów dla armii amerykańskiej, stara się wejść na rodzimy rynek i pomóc policji. Spotyka się jednak ze sprzeciwem społeczeństwa. By zyskać głosy poparcia, opracowuje nowy model robota, który łączy ciało człowieka z maszyną. Okazja jego stworzenia nadarza się, gdy Alex cudem przeżywa zamach. Jedynym ratunkiem dla mężczyzny jest połączenie resztek jego ciała z maszyną. Alex zostaje przywrócony do życia jako policjant-cyborg - RoboCop.


Scenarzysta Zetumer miał gotowy szablon, idealny pierwowzór, który Padilha musiał jedynie odświeżyć i odziać w nowe efekty specjalne. Zamiast tego obaj panowie postanowili wykrzesać ze znanego tytułu coś nowego i swojego. Nie można ich za to winić, w końcu w tej branży liczy się również kreatywność. Niestety, to, co Zetumer i Padilha zrobili z RoboCopem, woła o pomstę do nieba. Ten film aż się prosił o spektakularne sceny walk i zapierającą dech w piersiach akcję - twórcy poskąpili jednak obu tych rzeczy. Po zanurzeniu się w niewielką warstwę efektów i wizualnych smaczków, czeka nas bolesne zderzenie z płycizną, którą zaserwowali Padilha i Zetumer. Scenariusz wydaje się być zlepiony z kilku filmów, zaś zarys postaci, głębsze przemyślenia i rozterki głównego bohatera występują tu tylko w teorii. Sam RoboCop, jak w końcu pojawia się na ekranie, nie wywołuje zupełnie żadnych emocji - jest mdły i miałki. Całą fabułę zdobywają dla siebie postaci drugoplanowe - wewnętrzną przemianę prezentuje nam dr Norton, emocje i niezłomną wolę zagarnęła Clara Murphy, zaś kwestie humoru i parodii uzupełniają marketingowiec Tom Pope i karykaturalny prezenter telewizyjny Pat Novak. Po seansie pozostaje pewien niedosyt i poczucie zmarnowanych dwóch godzin życia.


Produkcji nie pomagają ani znani i doświadczeni aktorzy (jak Michael Keaton, który - szczerze mówiąc - nie wiem, co robi w tym filmie, bo grą tego nazwać nie można), ani tym bardziej aktorzy kompletnie nieznani (jak Joel Kinnaman, który swoją osobą i drewnianą grą kompletnie niszczy wizję RoboCopa). Gary Oldman stara się ratować, co się da, ale w pojedynkę niewiele może zrobić. Jay Baruchel grę filmowego fajtłapy ma niemalże we krwi, więc epizodyczna rola Toma nie stanowiła dla niego wielkiego wyzwania. Dobrego smaku obrazowi dodaje Samuel L. Jackson - przerywniki z nim w roli Novaka są jednymi z nielicznych dobrych momentów filmu.
Podsumowując, José Padilha poprzez swojego "RoboCopa" udowadnia, że do remake'ów należy podchodzić z ogromną rezerwą i nie należy od nich wiele wymagać (a najlepiej nie wymagać niczego). Wszystkim tym, którzy chcieliby jednak poświęcić trochę czasu na "RoboCopa", radzę wybrać wersję sprzed 27 lat, zaś film Padilha omijać szerokim łukiem.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Jawajska gorączka (2013)

 

Tytuł: Jawajska gorączka (Java Heat)
Gatunek: Dramat/Akcja
Reżyseria: Conor Allyn
Premiera: 11 kwietnia 2013 (świat)
Ocena: 3+/6

Czasami nawet wśród niskobudżetowych filmów drugiej kategorii można znaleźć perełki. Czasami są to produkcje, którym - pomimo pewnego uroku - czegoś jednak brakuje. Jednakże, w większości przypadków takie obrazy powstają na potęgę, by zapchać telewizyjne ramówki i dać zajęcie sporej rzeszy mniejszych i większych aktorów. Gdzie uplasowała się amerykańska produkcja Conora Allyna?


Po zamachu na jawajską księżniczkę, Hashim zatrzymuje jednego z ocalałych świadków - Amerykanina Jake'a Traversa. Mężczyzna podaje się za wykładowcę historii sztuki, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Okazuje się, że za zamachem stoi potężny terrorysta Malik, zaś Jake jest tak naprawdę ścigającym go agentem.


"Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć." - tymi słowami mistrza Alfreda Hitchcoka sugerował się chyba Allyn, reżyserując "Jawajską gorączkę". Swoją produkcję zaczął od wybuchu, śmierci monarchini i wszczęcia policyjnego śledztwa, później zaś starał się tak różne wątki przeplatać akcją, by nie pozwolić widzowi na zbyt duży odpoczynek. I, rzeczywiście, na ekranie dzieje się sporo, a przy samym filmie nie sposób się nudzić. Liczne zwroty akcji, niekończące się tożsamości głównego bohatera, rozbudowana intryga i religijny konflikt w tle powodują, że ponad 90 minut filmu mija bardzo szybko. Niestety, Allynowi do Hitchcocka brakuje bardzo wiele. Po pierwsze, nie skupia się na budowaniu napięcia, lecz na ciągłej akcji, więc zasypuje nas - mniej lub bardziej udanymi - strzelaninami. Po drugie, reżyser nie uchronił się od drewnianych momentów, fabularnych wpadek i - przede wszystkim - odporności głównych bohaterów na niemalże wszystko (bo kiedy kuloodporność wydaje się zbyt oklepana, trzeba wypróbować wyrzutni rakiet). Po trzecie, prędkość i pozorna zawiłość opowiadanej historii wywołuje konsternację nawet u samego twórcy, który w pewnym momencie sam się gubi i wytraca wszelkie pomysły na efektowne zakończenie.


Jednym z największych minusów filmu nie jest jednak scenariusz, czy brak doświadczenia reżysera. Na ekranie najgorzej wypadają aktorzy. Wydawać by się mogło, że Kellan Lutz i Mickey Rourke to nazwiska, których zadaniem jest jedynie przyciągnąć widza przed ekrany. Choć rola tego pierwszego nie ogranicza się tylko do biegającej kupy mięśni i nawet udaje mu się coś zagrać, to ten drugi kompletnie przegapił moment, w którym powinien ze sceny zejść. Poziom podnosi - o dziwo - indonezyjski aktor Ario Bayu, jednakże nie jest to gra, po której jakoś na dłużej uda się go zapamiętać.
Podsumowując, akcji sporo, pomysł był, zaś aktorzy do wymiany. Allynowi udało się zrobić coś z niczego, lecz to wciąż za mało, by znacząco wybić się z tłumu twórców filmów drugiej kategorii.

środa, 16 kwietnia 2014

Grand Piano (2013)


Tytuł: Grand Piano
Gatunek: Thriller/Psychologiczny
Reżyseria: Eugenio Mira
Premiera: 20 września 2013 (świat)
Ocena: 5-/6

Wiele thrillerów widziałem, ale jak do tej pory nie spotkałem się z takim, w którym reżyser sadzałby głównego bohatera (będącego na celowniku zabójcy) przed fortepianem. Czy można budować przez prawie 1,5-ej godziny napięcie podczas koncertu klasycznego? Eugenio Mira postanowił odpowiedzieć na to pytanie za pomocą "Grand Piano".


Tom Selznick to utalentowany pianista, który po pięcioletniej przerwie - przy wsparciu żony Emmy i za namową znajomych - wraca do zawodu. Przed koncertem w Chicago odczuwa ogromną tremę, by nie powtórzyć dawnych błędów. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy w swoim zeszycie z nutami znajduje tajemniczą wiadomość. Nieznajomy każe mu wykonać perfekcyjny koncert bez pomyłek - w przeciwnym wypadku zabije jego żonę.


Wizja 90 minut z siedzącym przy fortepianie człowiekiem nie napawała mnie optymizmem. W końcu ilość sposobów na ukazanie głównego bohatera wydawać by się mogła wielce ograniczona, a i możliwości budowy i podtrzymania napięcia są w takim przypadku raczej znikome. Eugenio Mira udowadnia, że jest to bardzo mylne myślenie. Gdyby ten człowiek reżyserował wszystkie koncerty klasyczne, całe występy mogłyby wytrzymać tylko osoby o żelaznych nerwach. Mira tak perfekcyjnie operuje kamerą, szasta scenami i zarzuca dialogami, że znużenie przy jego filmie wydaje się być wyrazem wyjątkowo obcym. Gdy tylko zabrzmią pierwsze instrumenty, widz praktycznie jest przygwożdżony do fotela, a poziom emocji rośnie wraz z rozwojem intrygi. Z pozoru zwyczajny koncert reżyser zamienia w psychologiczną walkę bohatera z mordercą, w której wyjątkowy talent będzie się musiał zmierzyć z zabójczo chłodną żądzą zysku. Niestety, wszystko to, co udało się reżyserowi osiągnąć przez cały film, zaprzepaścił w jednej chwili jego zakończeniem. Po wszystkim można odczuwać niemały niedosyt - zabrakło Mirze konsekwentnego uderzenia, wieńczącego cały obraz.


Choć Elijah Wood nadal kojarzony jest przede wszystkim z rolą Froda z "Władcy Pierścieni", to w "Grand Piano" daje całkiem niezły popis aktorskich umiejętności. Na jego barkach spoczął ciężar udźwignięcia całego filmu i kreacji głównego bohatera tak, by nie zanudzić widza swoją osobą - i naprawdę mu się to udaje. O Johnie Cusacku zaś można powiedzieć, że stał się "Seanem Beanem czarnych charakterów". Został tak bardzo zaszufladkowany, że jego udział w dowolnym filmie stanowi większy spojler, niż jakiekolwiek streszczenie fabuły. Poza tym, tak bardzo przy tym spowszedniał, że śmiało można go kopiować do innych obrazów z jego udziałem, a i tak nie zauważy się różnicy w sposobie jego gry.
Podsumowując, "nie taki diabeł straszny, jak go malują". "Grand Piano" to intrygujący thriller, który potrafi trzymać w napięciu przy akompaniamencie pięknej muzyki klasycznej.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Last Vegas (2013)


Tytuł: Last Vegas
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Jon Turteltaub
Premiera: 22 listopada 2013 (Polska), 31 października 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Kto by przypuszczał, że po mającej miejsce 5 lat temu premierze "Kac Vegas" doczekamy się nie tylko dwóch jej kontynuacji, ale również sporej ilości naśladowców i parodii? Sukces obrazu Phillipsa spowodował, że w ostatnim czasie filmów o (mniej lub bardziej kontrolowanych) imprezach pojawiło się, jak grzybów po deszczu. Swoich sił w temacie postanowił spróbować reżyser "Skarbu narodów" i zaprezentował w zeszłym roku własną wersję wieczoru kawalerskiego. Czy jego film, który śmiało można określić mianem "Kac Vegas 40 lat później", wnosi coś nowego, czy jedynie powiela utarte schematy?


Billy, Paddy, Archie i Sam to przyjaciele od dziecka. Gdy pierwszy z nich postanawia się w końcu ożenić, postanawiają - mimo sędziwego wieku - zorganizować jego wieczór kawalerski w Vegas. Archie okłamuje nadopiekuńczego syna i ucieka z domu, zaś Sam dostaje przyzwolenie od żony na jednorazowy "skok w bok". Problemy zaczynają się na miejscu, gdy okazuje się, że hotel, w którym mieli rezerwację, remontuje wszystkie pokoje, Archie odnajduje w sobie żyłkę hazardzisty, zaś skłóconym na śmierć i życie Billy'emu i Paddy'emu ponownie wpada w oko ta sama kobieta.


Jon Turteltaub nie chce do końca korzystać ze sprawdzonego przepisu na sukces - pragnie znaleźć swoją własną recepturę. Choć czwórka emerytów wrzucona w szalony wir Las Vegas już sama w sobie może być zabawna, to reżyser ubiera całość w wyszukany humor sytuacyjny, żarty gestów i mimiki, a także nietuzinkowe dialogi. Turteltaub stara się utrzymać uśmiech na twarzy widza i - co najważniejsze - udaje mu się to. Jednakże, "Last Vegas" nie jest niezobowiązującą komedią, mającą tylko bawić. W wyważony sposób reżyser wplótł w nią wątki z głębią i przesłaniem, niejednokrotnie powstrzymując u widza śmiech, a zmuszając go do myślenia. "Last Vegas" ma służyć jako lekcja przyjaźni i zaufania, których nie imają się upływające lata. Turteltaub robi rzecz niemalże niemożliwą - uczy pokory w Vegas. A najlepsze, że mu się to udaje. Perfekcyjnie utrzymany balans między komedią a dramatem, połączony ze świetnie prowadzoną historią, tworzy hipnotyzujący obraz (bawiący, poruszający i wzruszający), przy którym nie idzie się nudzić.


Dobrana obsada to istna perełka na tym komediowym torcie. Wymuskany Douglas, zgorzkniały De Niro, Freeman hazardzista i poszukujący "szybkich numerków" Kline to przezabawny kwartet, łączący stateczność z szaleństwem i zabawą. Na największe uznanie zasługuje Kline, kapitalnie odtwarzający postać Sama. Gdy tylko pojawia się na ekranie, spodziewać się można porządnej dawki śmiechu.
Podsumowując, po trzech częściach "Kac Vegas", z których każda kolejna była gorsza od poprzedniej, obraz Turteltauba stanowi porządne odbicie się od dna i wylądowanie na komediowych wyżynach. Zgodnie ze słowami "What happens in Vegas, stays in Vegas" - ten film trzeba po prostu zobaczyć!

niedziela, 13 kwietnia 2014

Mystery Road (2013)


Tytuł: Mystery Road
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Ivan Sen
Premiera: 5 czerwca 2013 (świat)
Ocena: 2-/6

Wracając z odmętów filmowej starożytności, natrafiłem - przez absolutny przypadek - na kino australijskie. Kompletnie nieznany mi reżyser Ivan Sen przedstawia nam swój thriller. Czy warto poświęcać mu prawie dwie godziny naszego czasu?


Po latach Jay Swan wraca do rodzinnego miasteczka, by rozwiązać zagadkę morderstwa młodej dziewczyny. Sprawa okazuje się być bardziej skomplikowana, niż z początku się wydawała. Widząc bierność przełożonych uświadamia sobie, że w walce o przywrócenie sprawiedliwości w miasteczku może liczyć wyłącznie na siebie.


Zdaję sobie sprawę, że film, w którym główna tajemnica odkrywana jest zbyt szybko, przestaje być równie szybko interesujący. Niemniej jednak Ivan Sen popadł ze skrajności w skrajności, przeciągając rozwiązanie zagadki do samego końca i tym samym wydłużając całe dochodzenie, którego powolność i mozolne tempo mogą widza po prostu znużyć. Choć perfekcyjnie oddaje "zakurzony" klimat australijskiego miasteczka, to zabrakło tu akcji i - przede wszystkim - napięcia, którym cechować powinien się dobry thriller. Rozwałkowując fabułę niczym Bigelow we "Wrogu numer jeden", Sen stara się wcisnąć przerywniki, nakreślające życie i dramat głównego bohatera. Używa przy tym sporej ilości niedomówień oraz skrótów myślowych i wychodzi z założenia, że "wszystko jest oczywiste". W efekcie powoduje to, że widz na dłuższą metę odpuszcza sobie ewentualną analizę psychologiczną Jay'a Swana, zaś motywy i fragmenty, mogące dodać emocjonalnej głębi, tworzą co najwyżej płyciznę, która niepotrzebnie tylko wydłuża (już i tak za długi!) film i wprowadza wątkowe zamieszanie. Jeżeli uda nam się dotrwać do wielkiego finału, długo oczekiwane sceny walki nie robią aż takiego wrażenia, jak pojawienie się (nareszcie!) napisów końcowych.


Nie ma też wiele co pisać o obsadzie aktorskiej, bo przy panującym sennym nastroju ciężko wyłuskać z przewijających się po ekranie postaci kogoś wyjątkowego. Choć główne skrzypce grać miał Aaron Pedersen, to słaby (nijaki?) warsztat ustępuje bardziej doświadczonemu Hugo Weavingowi, który swoją epizodyczną rolą potrafi jako jedyny zaintrygować i przyciągnąć - ewentualną - uwagę. Ukazujący się od czasu do czasu na ekranie Ryan Kwanten nie wysila się przy kreacji swojej postaci, tworząc po prostu prostszą i bardziej drewnianą wersję samego siebie z serialu "True blood".
Podsumowując, pomysł był, ale Ivan Sen totalnie go zaprzepaścił. Zwiększając tempo i skracając swój film o jakieś 30 minut osiągnąłby znacznie więcej. "Mystery Road" pozostaje zagadką, co kierowało reżyserem, że zaprezentował światu taki obraz i śmiał go jeszcze zakwalifikować do thrillerów.

wtorek, 8 kwietnia 2014

The Legend of Hercules (2014)


Tytuł: The Legend of Hercules
Gatunek: Fantasy/Przygodowy
Reżyseria: Renny Harlin
Premiera: 8 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Pozostając w klimacie starożytnych wojowników o nadnaturalnych zdolnościach, na tapecie mamy kolejny tytuł tego roku - "The Legend of Hercules". Renny Harlin postanowił zapoznać widza z losami mitologicznego herosa, nim ten okrył się sławą. Co zaserwował nam czterokrotnie nominowany do Złotych Malin reżyser?


Z powodu zakazanej miłości, Herkules zostaje wysłany wraz z niewielkim oddziałem do Egiptu. Wyprawa okazuje się być pułapką, zaś heros i jego dowódca zostają sprzedani do niewoli. Na arenie Herkules będzie musiał stoczyć walkę na śmierć i życie, by odzyskać wolność i wrócić do ukochanej.


Po seansie mam nieodparte wrażenie, że w dzieciństwie czytałem inną mitologię i poznałem losy innego Herkulesa, niż Renny Harlin. Można by uznać ten film za parodię, gdyby nie fakt, że reżyser kręcił go "na serio". Drewniani bohaterowie (oczywiście jednowymiarowi, bo bardziej złożone postacie stanowiłyby zbyt duże wyzwanie dla twórców) podpierają tandetną, do bólu przewidywalną fabułę, w której brakuje ładu i składu. Dawno nie widziałem filmu przygodowego, który z przygodą miałby tak niewiele wspólnego. Grzeczne, bezkrwawe sceny walk mogą wywołać różne emocje, od znużenia po ziewanie. Zrobione tanim kosztem znikome efekty specjalne wołają o pomstę do nieba (aż strach pomyśleć, że ktoś odważył się to puścić w technologii 3D), zaś kostiumy przypominają nieudany pomysł na Halloween.


Choć Harlin nie miał do dyspozycji debiutantów, obsada jego filmu wydaje się bać kamery i nie może się odnaleźć w serwowanym kiczu. Gwiazdor "Zmierzchu" Kellan Lutz pręży muskuły i odstawia waleczne piruety, byleby tylko zakryć malujące się na jego twarzy zagubienie. Znany ze "Spartakusa" Liam McIntyre pomylił chyba plany filmowe i u Harlina znalazł się przez przypadek. Liam Garrigan pragnie za wszelką cenę odtworzyć wiecznie obrażonego i poszkodowanego księcia (wzorując się chyba na perfekcyjnym Kommodusie Phoenixa z "Gladiatora"), jednakże na staraniach i dobrych chęciach się kończy. Scott Adkins wypada karykaturalnie jako przeciwnik Herkulesa, zaś Gaia Weiss po prostu jest.
Podsumowując, ciekawie zapowiadający się film Harlina okazał się być niewypałem. Pozostaje tylko czekać do lipca i mieć nadzieję, że "Herkules" z Dwaynem Johnsonem nie powieli błędów swojego styczniowego poprzednika.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

300: Początek imperium (2014)


Tytuł: 300: Początek imperium (300: Rise of Empire)
Gatunek: Dramat/Akcja
Reżyseria: Noam Murro
Premiera: 7 marca 2014 (Polska), 5 marca 2014 (świat)
Ocena: 3/6

W filmowej podróży przyszedł czas na niewielki powrót do przeszłości. W tym roku twórcy przygotowali dla nas kilka produkcji, dzięki którym będziemy mogli przenieść się nawet do starożytności. Na pierwszy ogień poszedł jeden z głośniejszych tytułów - "300: Początek imperium". Po siedmiu latach od premiery pierwszej części, co dla widzów przygotował Noam Murro?


Akcja filmu toczy się równolegle do historii, znanej z pierwszej części. Podczas gdy król Leonidas zebrał armię, by stanąć do walki pod Termopilami, grecki przywódca Temistokles musi stoczyć własną bitwę. Staje na czele floty, by powstrzymać atak perskich statków, dowodzonych przez bezwzględną i mściwą komandor Artemizję.


To, co udało się perfekcyjnie odtworzyć z pierwszej części, to doprawiona przesadzonym kontrastem oprawa wizualna. Krew tryska tutaj hektolitrami, niejednokrotnie zalewając nawet ekran kamery. Sami żołnierze walczą niczym agenci z "Matrixa", skacząc stanowczo za wysoko, wyginając ciało pod nienaturalnym kątem i wykonując ciosy, które - mimo że wyglądają na draśnięcia - potrafią odcinać kończyny i rozłupywać czaszki. Bitwy morskie mogą zachwycić oko niejednego wymagającego widza. Gdyby jednak odrzeć nową część z graficznych dodatków, okaże się, że sama produkcja jest pusta i prosta, jak budowa cepa. W świecie, gdzie armie wojowników prężą muskuły, by cały obraz ociekał krwią, walką i testosteronem, jak na ironię prym wiodą... dwie kobiety. Znana z pierwszej części królowa Gorgo okazuje się mieć - mówiąc kolokwialnie - "większe jaja", niż uważający się za boskiego Xerxes, zaś postać Temistoklesa została przyćmiona przez ogrom potęgi Artemizji. Przy tej (niezamierzonej?) dysproporcji wymięka sama fabuła, która nie potrafi widza do siebie przekonać. Jej prostolinijność i przewidywalność przypominają pisane na kolanie wypracowanie. Murro na siłę starał się przeplatać losy Spartańczyków z Ateńczykami, by nawiązać i iście desperacko dorównać pierwszej części. Niestety, okazało się, że słynna liczba 300 w tytule ma wskazywać na nieudolne kopiowanie, aniżeli innowacyjną produkcję godną pierwowzoru.


Pod względem aktorskim pojawia się ta sama nierówność, co przy przedstawionych postaciach. Grający co najwyżej poprawnie Sullivan Stapleton daleko ma do słynnego Leonidasa w kreacji Gerarda Butlera. Jego czas antenowy zagarnęła w całości Eva Green, tworząc tak perfekcyjną postać Artemizji, że ze świecą szukać trzeba by drugiej tak wyrazistej gry. Tam, gdzie Green zanika, zastępuje ją bez przeszkód Lena Headey, rozszerzając rolę Gorgo do mściwej królowej, domagającej się sprawiedliwości za pomocą oręża. Przy tych dwóch dominach, męska część obsady przypomina tylko marne pionki.
Podsumowując, miał być krwisty, godny i wciągający powrót, a wyszedł jedynie zaplamiony krwią kicz. Fani pierwszej części mogą poczuć się mocno zawiedzeni.

piątek, 4 kwietnia 2014

30 nocy paranormalnej aktywności... (2013)


Tytuł: 30 nocy paranormalnej aktywności... (30 Nights of Paranormal Activity with the Devil Inside the Girl with the Dragon Tattoo)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Craig Moss
Premiera: 15 stycznia 2013 (świat)
Ocena: 1+/6

Są filmy, które oglądamy ze względu na zachęcający zwiastun, aktorów, ulubionego reżysera lub po prostu jesteśmy maniakami danego gatunku. Powód, który skłonił mnie do obejrzenia jednego z filmów Craiga Mossa, nie należy do wcześniej wymienionych. W tym obrazie najbardziej zaintrygował mnie... tytuł, który w pełnej polskiej wersji brzmi: "30 nocy paranormalnej aktywności z opętaną przez diabła dziewczyną z tatuażem". Jak temu niezbyt zdolnemu reżyserowi wyszła kolejna parodia, która śmiało może pretendować w konkursie o "Najdłuższy filmowy tytuł roku 2013"?


Dwie przyjaciółki w nowo nabytym garażu znajdują tajemniczą kasetę. Mając nadzieję, że jest to zaginiona seks-taśma jakiegoś celebryty, szybko wkładają ją do odtwarzacza. Okazuje się, że jest to nagranie 30 dni z życia rodziny Garenów, których dom postanowił opętać bardzo złośliwy duch.


Trzeba przyznać, że Craig Moss jest niezmordowany. Pomimo licznej krytyki i niskich ocen jego produkcji, on dalej idzie w zaparte i tworzy kolejne filmy. Szkoda tylko, że nie uczy się na własnych błędach. Rok po nieudolnej parodii "Od zmierzchu do świtu", Moss robi znowu to samo. W krótkiej (na całe szczęście!) produkcji stara się zakpić z takiej ilości filmów i amerykańskich programów, że sensowność, przejrzystość i spójność fabuły należą chyba do wyrazów obcych. Poza filmami wymienionymi w tytule możemy tu znaleźć m. in. takie obrazy, jak "Mroczny Rycerz powstaje", "Abraham Lincoln: Łowca wampirów", "Pogromcy duchów", czy nawet epizod z "Igrzysk śmierci" (notabene, ten ostatni niedługo będzie można okrzyknąć najchętniej parodiowaną ekranizacją ostatnich lat). Gdyby to wszystko było chociaż skryte pod warstwą porządnego humoru, można by spojrzeć na całość z przymrużeniem oka. Niestety, także pod tym względem Moss poległ - jego żartów i skeczów albo po prostu nie ma, albo są tak wyrachowane, że tylko sam twórca je rozumie (przyznam się bez bicia, że udało mi się zaśmiać aż na dwóch scenach: na początku przy karykaturze Adele i gdzieś w połowie, jak Felipe pląsał po domu, parodiując "Czarnego Łabędzia"). Cały seans można przyrównać nawet nie jako brnięcia, ale do błagania o napisany końcowe i morderczej walki z samym sobą, by nie przerwać seansu.


Przy tak niskim poziomie całokształtu, ciężko wykrzesać cokolwiek z aktorów. Oni sami chyba, podobnie zresztą jak widzowie, chcieli wyczekać do napisów końcowych, byleby tylko jak najszybciej zakończyć tę farsę.
Podsumowując, po trzech nieudanych parodiach w ostatnim czasie, kończę z tego typu produkcji na dłuższy czas. Mam cichą nadzieję, że jak kiedykolwiek ponownie skuszę się wrócić do tego typu filmów, poziom amerykańskich żartów znacząco się podniesie, zaś tacy reżyserzy, jak Craig Moss przejdą na wcześniejszą emeryturę i nie będą zasiadać już za kamerą.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Nimfomanka - część I (2013)


Tytuł: Nimfomanka - część I (Nymphomaniac - volume I)
Gatunek: Dramat/Erotyczny
Reżyseria: Lars von Trier
Premiera: 10 stycznia 2014 (Polska), 25 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 5+/6

Są reżyserzy, których filmów nie da rady zaszufladkować do konkretnych gatunków. Każdy ich nowy obraz jest gatunkiem samym w sobie. Przykładów szukać możemy w krwawym kinie Tarantino, czy ciężkich wizjach Almodóvara. Łamać utarte schematy potrafi również Lars von Trier, którego kolejne obrazy nigdy nie są do końca tym, czym mogły się na początku wydawać. Kontrowersje wokół najnowszego, rozdzielonego na dwie części filmu "Nimfomanka" pojawiły się na długo przed samą jego premierą. Czym tym razem skandynawski reżyser postanowił zaskoczyć widzów?


Pewnego wieczoru Seligman znajduje w zaułku pobitą dziewczynę, Joe. Gdy ta nie chce wzywania lekarzy ani policji, starszy mężczyzna zabiera ją do siebie. Gdy dziewczyna odzyskuje siły, Seligman pragnie poznać jej historię. Okazuje się, że Joe jest nimfomanką.


Jeżeli ktoś nastawiał się na odważny obraz, ociekający wyuzdanym seksem, w przypadku pierwszej części "Nimfomanki" może się rozczarować. Tutaj sceny damsko-męskie są tylko dodatkiem, nie rzadko zabawnym ucieleśnieniem gry, prowadzonej przez von Triera. A mówiąc precyzyjniej, przez jego bohaterów. W tej części Joe wprowadza nas do swojego świata, za wszelką cenę stawiając siebie - tytułową nimfomankę - w złym, gorszącym świetle. W opozycji do niej staje Seligman, doszukując się logicznego wytłumaczenia tam, gdzie - wydawać by się mogło - logiki kompletnie brakuje. W taki sposób powstał jeden z najbardziej dziwnych duetów w historii kina, toczący ze sobą wojnę błyskotliwych skojarzeń i niepodważalnych argumentów. Duet tak pełen sprzeczności, że nie mający racji bytu - a mimo to potrafiący udźwignąć dwugodzinny film, intrygując, szokując i jednocześnie bawiąc widza. Od lekcji wędkarstwa, poprzez liczby ciągu Fibonacciego, po polifonię Bacha - w taki sposób von Trier stara się "wytłumaczyć" nimfomanię. W sprzecznościach reżyser nie poprzestaje jednak tylko na słowach. Jego film to perełka montażu, precyzyjnie zaplanowany chaos scen, a także skrajność muzyki (klasyka walca Dymitra Szostakowicza zestawiona z ciężkim brzmieniem Rammsteina). Nawet dobór ścieżki dźwiękowej do przedstawionych scen przypomina przyciąganie przeciwieństw.


Von Trier postanowił na doświadczone osoby, z którymi miał już przyjemność pracować, dlatego też główni bohaterowie to nie tylko duet genialnych postaci, ale przede wszystkim doskonały duet aktorski - Charlotte Gainsbourg i Stellan Skarsgård.  Rewelacyjnie sprawdza się debiutująca na dużym ekranie Stacy Martin jako młoda Joe. Choć zaskakująco dobrze wypada znany głównie z serii "Transformers" Shia LaBeouf, to prym wśród postaci drugoplanowych wiedzie niezaprzeczalnie Uma Thurman. Tak perfekcyjnie wykreowała postać pani H, że po wszystkim pozostaje pewien niedosyt, że wystąpiła jedynie w kilku scenach.
Podsumowując, Lars von Trier zaprasza nas do swojej gry, nie uchylając rąbka tajemnicy odnośnie panujących zasad. W efekcie wsiąkamy w słowny taniec cielesnych uciech między oskarżycielką nimfomanii a jej niespodziewanym adwokatem. Czy rozbicie historii na dwa filmy wyjdzie von Trierowi na dobre, pokaże druga część. Jak na razie reżyser postawił solidne fundamenty.