wtorek, 5 września 2017

Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)


Tytuł: Valerian i Miasto Tysiąca Planet (Valerian and the City of a Thousand Planets)

Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Luc Besson
Premiera: 4 sierpnia 2017 (Polska), 17 lipca 2017 (świat)
Ocena: 2+/6



Dane DeHaan ("Na śmierć i życie", "Kronika", "Diabelska przełęcz"), Cara Delevingne ("Twarz anioła", "Papierowe miasta", "Legion samobójców") oraz Clive Owen ("Bliżej", "Ludzkie dzieci", "Sin City") pod czujnym okiem Luca Bessona ("Nikita", "Leon zawodowiec", "Lucy") i przy budżecie blisko 200 milionów dolarów - ekranizacja "Valeriana" była wręcz skazana na kinowy sukces. Tymczasem... nawet się nie zwróciła. W kinie jest przesyt ociekających efektami blockbusterów, czy może nowy film Bessona jest rzeczywiście aż tak zły?


Major Valerian i sierżant Laureline to agenci, których zadaniem jest utrzymanie porządku w galaktyce. Pewnego dnia dostają tajną misję w Mieście Tysiąca Planet - kolebce ładu, spokoju i harmonii, gdzie liczne rasy współpracują ze sobą, wymieniają się wiedzą, doświadczeniami i odkryciami, by utrzymać panujący pokój. Na miejscu okazuje się, że w samym jądrze Miasta powstała skażona strefa, której rozprzestrzenienie zagraża życiu wszystkich mieszkańców. Valerian i Laureline muszą ochronić komandora Aruna Filitta i odkryć, kto stoi za atakiem na Miasto.


Niezaprzeczalnie "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" jest nakręcony z rozmachem, który nie odstępuje hollywoodzkim produkcjom. W końcu tytuł najdroższego filmu w historii kina europejskiego do czegoś zobowiązuje. Miłośnicy efektów specjalnych będą wniebowzięci - świat Bessona aż pęka w szwach od efektów specjalnych, fajerwerków i dopracowanych wizualizacji. W "Valerianie..." rzeczywistość przeplata się z bajkowymi wymiarami, które raz przypominają utopijny raj Pandory Camerona, a raz - podrasowane kino akcji sci-fi rodem z końca poprzedniego wieku. Francuski reżyser czerpie garściami z historii gatunku i wcale się z tym nie kryje - w końcu komiksowy pierwowzór powstał jeszcze przed epoką "Gwiezdnych Wojen" i "Star Treka". Luc Besson tak dużo uwagi poświęca na stronę wizualną swojego przedsięwzięcia, że aż zapomina najważniejszym - co tak naprawdę chce przedstawić.


W teorii "Valerian..." miał być zgrabnym mariażem egzytencjalnych przemyśleń z polityczną agitacją, odzianą w hipnotyzujące efekty, z domieszką akcji, humoru, brawury, romansu i przy akompaniamencie muzyki Alexadre'a Desplata. W praktyce nowe dzieło francuskiego reżysera nie tylko powiela błędy nieudanej "Lucy", ale przypomina istną puszkę Pandory, do której ktoś dodatkowo napakował niezliczoną ilość niedokończonych pomysłów. Besson tak bardzo chce pokazać ogrom i różnorodność swojego świata, że sam zaczyna się w nim gubić. Fabuła jest nieprzemyślana, a wątki wydają się być chaotyczne: w jednym miejscu dodane niepotrzebnie, w innym - za wcześnie urwane. Zabrakło tu miejsca na odpowiednie rozrysowanie bohaterów, nakreślenie poszczególnych relacji, czy też - co najważniejsze - zawiązanie jakiejkolwiek więzi z widzem. "Valerian..." przypomina wielkanocną pisankę, pięknie przystrojoną na zewnątrz, lecz pustą w środku. Trochę mniej czasu poświęconego na odpicowanie efektów i trochę więcej na podrasowanie scenariusza i Europa doczekałaby się w końcu własnego wysokobudżetowego filmu sci-fi wysokich lotów. A tak doczekała się obrazu co najwyżej na poziomie szeregowego blockbustera.

 

Trochę dziwić może udział w takiej (nie do końca przemyślanej) produkcji Dane'a DeHaana, który na propozycje narzekać (raczej) nie może, a i warsztat ma całkiem niemały i stać go na znacznie ambitniejsze role. Jego Valerian nie jest zły - ba, to jeden z nielicznych (poza efektami) plusów filmu - ale tak napisana postać nie wymagała od 31-latka zbyt wiele wysiłku. Znacznie gorzej miała Cara Delevingne, która - i tu miła niespodzianka - bardzo dobrze wypadła jako Laureline (a przynajmniej ta Laureline według scenariusza Bessona). Najlepiej ten skrajnie różny ciężar, jaki aktorzy włożyli w swoją pracę, by tak wypaść przed kamerą, opiszą niezapomniane słowa Zofii Nałkowskiej: "Co dla jednych jest sufitem, dla innych jest podłogą". Tym samym Delevingne życzę kolejnych ról, przy których będzie mogła się powoli rozwijać, a DeHaanowi - obsadzania w znacznie ambitniejszych produkcjach.


Podsumowując, miałem nadzieję, że "Lucy" to tylko niewielkie potknięcie i Luc Besson wróci na właściwy tor. Przy "Valerianie..." wygląda to raczej na twórczy upadek z dużej wysokości, zakończony bardzo bolesnym zderzeniem z ziemią. Mam nadzieję, że w tym przypadku powiedzenie "do trzech razy sztuka" sprawdzi się i kolejna propozycja sci-fi od Bessona będzie dużo lepsza. W przeciwnym wypadku francuski reżyser trafi na półkę wraz z innymi twórcami, którzy lata świetności mają dawno za sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz