niedziela, 31 sierpnia 2014

Sąsiedzi (2014)


Tytuł: Sąsiedzi (Neighbors)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Nicholas Stoller
Premiera: 9 maja 2014 (Polska), 8 marca 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

Nicholas Stoller nie jest nikim obcym dla kogoś, kto miał styczność z takimi tytułami, jak "Jestem na tak", "Muppety", czy "Jeszcze dłuższe zaręczyny". Tym razem usiadł za sterami kamery, by zaprezentować sąsiedzką wojnę młodego małżeństwa z bractwem studenckim. Czy z tematyki, która wydaję się być szaloną krzyżówką "Dwóch zgryźliwych tetryków" z "Projektem X", udało się wykrzesać porządną komedię?


Mac i Kelly Radnerowie są młodym małżeństwem, którym niedawno urodziła się córka. Dzięki oszczędnościom udało im się zakupić piękny dom w spokojnej okolicy. Ich poukładane życie ulegnie zmianie po tym, jak w domu obok zamieszka studenckie bractwo Delta Psi Beta. Ciągłe imprezy zakrapiane alkoholem i głośna muzyka staną się zarzewiem sporu, który przerodzi się w otwartą sąsiedzką wojnę. Mac i Kelly będą gotowi na wszystko, byleby pozbyć się hałaśliwych studentów i przywrócić spokój w okolicy.


Z początku wydawać by się mogło, że "Sąsiedzi" Stollera będą kolejną sztampową komedią z imprezą w tle, gdzie morze alkoholu rozstępuje się przed czerstwym żartem o genitaliach. Nic bardziej mylnego. Stoller nie tylko w pełni wykorzystuje potencjał aktorów, ale każdy poruszany w filmie wątek potrafi odpowiednio wyśmiać. Dostaje się nie tylko słynnym amerykańskim bractwom studenckim, ich powielanym wierzeniom i ideom. Reżyser parodiuje również ostatnie kilka lat kina, obracając zakorzenione w kulturze masowej motywy w nietuzinkowy żart. I choć "Sąsiedzi" mają przede wszystkim śmieszyć absurdalnym konfliktem sąsiedzkim, rozdmuchanym do poziomu walki na śmierć i życie, to Stoller stara się przemycić wyższe przesłanie (przy czym nie jest to nic, czego nie próbowaliby przekazać inni twórcy we wcześniejszych produkcjach). Przed samym zakończeniem reżyser hamuje z całych sił, wytracając humorystyczne tempo na rzecz wymuszonej lekcji o przyjaźni, miłości, rodzicielstwie i dorosłości. Po całokształcie, pełnym gagów, żartów słownych i sytuacyjnych, taki finał wydaje się być doklejony z innego filmu. Mimo wszystko, dobre wrażenie zostaje, a niektóre zabawne momenty zapadną w pamięci na dłużej.


Zderzenie świata młodych z dorosłymi nie udałoby się aż tak dobrze, gdyby nie dopasowana obsada. Seth Rogen w kolejnej obśmiewającej praktycznie wszystko komedii czuje się, jak ryba w wodzie. Kroku dotrzymuje mu Rose Byrne, która ponownie pokazuje, że potrafi się odnaleźć w każdym gatunku filmowym. Ta dwójka zostaje zestawiona z Zakiem Efronem, który dawno zerwał z wizerunkiem wymuskanego chłopaczka z "High School Musical" i całkiem nieźle mu idzie w innych gatunkach, niż lukrowane romansidła (choć podobnie, jak w "The Awkward Moment" pozostał w tyle za Milesem Tellerem, tak tutaj pierwsze skrzypce gra Rogen). Asystuje mu Dave Franco, który w tym zestawieniu wypada najsłabiej (choć świetnie uzupełnia kwestie Efrona, to jednak sceny, w których stara się wyjść przed szereg, można zliczyć na palcach jednej ręki).
Podsumowując, "Sąsiedzi" to dobry wybór dla osób, które szukają komedii z prawdziwego zdarzenia. Choć nie obyło się od kilku oklepanych żartów "poniżej pasa", to i tak góruje dar parodii Stollera, dzięki czemu do jego filmu będzie chciało się nieraz wracać.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Uśpieni (2014)


Tytuł: Uśpieni (The Quiet Ones)
Gatunek: Horror
Reżyseria: John Pogue
Premiera: 16 maja 2014 (Polska), 1 kwietnia 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Mówi się, że "reklama dźwignią handlu". Polscy dystrybutorzy w przypadku nowego filmu Johna Pogue'a wytoczyli ciężkie działa, wręcz krzycząc z plakatu, że mamy tu do czynienia z "horrorem w najlepszym wydaniu", "filmem twórców Kobiety w czerni" i "prawdziwą historią Jane Harper". W dodatku tłumacze po raz kolejny popisali się wyjątkową inwencją twórczą, z "The Quiet Ones" tworząc "Uśpionych". Czy pod tą marketingową otoczką znajduje się film, który potrafi się obronić i potwierdza te głośne hasła?


Profesor uniwersytecki Coupland wraz ze studentami przygotowuje się do dość niespotykanego eksperymentu. Zatrudniając młodego kamerzystę Briana, ma zamiar uwiecznić nadprzyrodzone zjawiska, które towarzyszą tajemniczej Jane Harper. Dziewczyna nawiedzana jest przez mściwego ducha. Profesor pragnie udowodnić, że ta istota jest tylko wytworem umysłu Jane i chce jej pomóc. Gdy eksperyment zaczyna się wymykać spod kontroli, a grupa badaczy ma wątpliwości co do jego kontynuacji, okazuje się, że Coupland i Jane skrywają pewien sekret, który prowadzi wszystkich do nieuchronnej tragedii.


"Uśpieni" mają dobry start, a doświadczenia profesora i jego niekonwencjonalny eksperyment przykuwają uwagę. Jednakże, dobre wrażenie mija tak szybko, jak się pojawiło, a Pogue ucieka do schematów, które nieznane mogą być chyba tylko tym, którzy nie mieli żadnej styczności z kinem grozy. Gdy ekipa badawcza przenosi się do starego, opuszczonego domu na odludziu, widz z precyzją chirurga w stanie jest określić, kiedy coś się wydarzy, a kiedy reżyser będzie chciał go wystraszyć. Przy takiej przewidywalności nie może być mowy o jakimkolwiek napięciu. Z każdą kolejną minutą "Uśpieni" coraz bardziej nużą i usypiają, a przedstawiana historia traci kontakt z rzeczywistością. Nowe wątki, jakie na siłę upycha Pogue, niepotrzebnie mieszają w już i tak rozpadającej się fabule. Puszczone wodze fantazji reżyser potwierdza zarówno w naciąganym rozwiązaniu tajemnicy Jane Harper, jak i zakończeniu, będącym ostatnim gwoździem do filmowej trumny. Okazuje się, że twórcy "Uśpionych" mają tyle wspólnego z "Kobietą w czerni", co ryba z rowerem, zaś "oparta na prawdziwej historii" opowieść jest tworem samego reżysera, nijak mającym się do tego, co wydarzyło się naprawdę (jedynie motyw eksperymentowania z duchem można powiązać, cała reszta - włącznie z Jane Harper - została wymyślona).


Nadzieją dla całości mogli być aktorzy. Mogli, ale nie są. Jedynie Jared Harris prezentuje cokolwiek, usilnie starając się coś wykrzesać z niedopracowanego scenariusza. Olivia Cooke, tak samo jak w "The Signal", została ograniczona do leżenia i cichego, zdawkowego mówienia. Choć tym razem udało jej się powiększyć portfolio o krzyki i wrzaski, to nadal nie można nazwać tego ambitnym odgrywaniem roli. Sam Claflin zachowuje się, jakby trafił na plan "Uśpionych" przez pomyłkę i teraz trudno mu tak po prostu wstać i wyjść.
Podsumowując, jeżeli jest ktoś, kto przegapił ostatnie kilkadziesiąt lat horrorów lub dopiero zaczyna swoją przygodę z kinem grozy, "Uśpieni" mogą wydać się dobrym wyborem. Dla całej reszty film będzie świetnym lekiem na bezsenność. Po takich tytułach, jak "Obecność", "Mama" czy "Oculus", na "Uśpionych" nawet szkoda tracić swój czas.

Łagodny potwór - projekt Frankenstein (2010)


Tytuł: Łagodny potwór - projekt Frankenstein (Szelíd teremtés - A Frankenstein-terv)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Kornél Mundruczó
Premiera: 29 kwietnia 2011 (Polska), 22 maja 2010 (świat)
Ocena: 5-/6

Niektóre filmy przyciągają obsadą, inne - kuszą zwiastunem, jeszcze inne wspomagane są ogromną kampanią marketingową. Obraz Mundruczó przyciągnął mnie swoim nietuzinkowym tytułem, który szybciej kojarzyć się może z horrorem bądź czarną komedią, aniżeli dramatem. Czy nominacja do Złotej Palmy, jaką ten węgierski reżyser otrzymał cztery lata temu za swój film, była uzasadniona?


W starej kamienicy pewien reżyser organizuje casting, by znaleźć odpowiednią osobę do obsadzenia głównej roli w swoim nowym filmie. W tym samym czasie do rodzinnego domu wraca 17-letni Rudi. Nie zastając matki na miejscu, chłopak postanawia wziąć udział w castingu, na którym dochodzi do tragedii. Rudi musi skryć się przed policją. Szuka pomocy u matki, lecz ta każe mu bezzwłocznie wyjechać. Chłopak ucieka z domu. Niedługo po tym zjawia się reżyser, który odkrywa, że Rudi jest jego synem i za wszelką cenę chce z nim porozmawiać.


Sposób, w jaki Mundruczó prezentuje swojego Frankensteina, na myśl może przywodzić duńskiego reżysera, Joachima Triera. Podobnie jak "Oslo, 31 sierpnia", tak "Łagodny potwór..." jest perfekcyjną wirtuozerią scen, magią ujęć i pełnymi metafor gestami i mimiką. Jego wizja jest równie fatalistyczna, jak Triera, a dla bohaterów nie ma ratunku przed nieuchronną tragedią. Jednakże, w przeciwieństwie do duńskiego reżysera, fabuła u Mundruczó... nie istnieje. Gdyby odrzeć jego obraz ze scen, które na przemian potrafią poruszyć, jak i miażdżyć, dla widza zostanie wydmuszka, która nie niesie za sobą absolutnie nic. Wątki w tej historii są luźno rzucone, a postępowanie bohaterów nieraz wydaje się zaprzeczać wszelkim prawom logiki. Tak jakby każdy z bohaterów miał do odegrania swoją własną sztukę, niezależnie od pozostałych, lecz w tym samym miejscu i czasie. Tytuł, który ma za zadanie spajać całokształt i nakreślać ścieżkę, którą podąża Mundruczó, wydaje się być hiperbolizacją jego poczynań, zaś interpretacja - w żaden sposób nieograniczona. Sam reżyser zresztą przyznał, że "każdy opowiada swoją własną historię, którą stworzył na podstawie mojej opowieści. Ja nigdy nie wiem, jaka historia kryje się za moim filmem". Założenie zarówno odważne, jak i poniekąd szalone, jednakże pewna ręka Mundruczó i przyprawiające o wizualną ekstazę zdjęcia Erdély'ego powodują, że prosta fabuła z za daleko idącym tytułem staje się ucztą dla oczu, która wciąga z każdą kolejną minutą i nie pozwala się uwolnić przed napisami końcowymi.


Cała konstrukcja nawet przy najlepszych zdjęciach rozleciałaby się w drobny mak, gdyby nie obsada. Rudolf Frecska to istne objawienie, bez którego ten film by praktycznie nie istniał. Sceny z jego udziałem nadają wszystkiemu nowego wydźwięku (a takie momenty, jak scena "płaczu", niejedną osobę emocjonalnie wbiją w fotel). Mundruczó daje popis swoich umiejętności, nie tylko tworząc scenariusz i stając za kamerą, ale również wcielając się w rolę ojca tytułowego potwora. Mroczną groteskę uzupełniają Lili Monori jako Anya, a także Kitty Csíkos w roli Magdy (w szczególności ta druga idealnie dopasowuje się do Rudolfa Frecski i niejednokrotnie kradnie całą uwagę).
Podsumowując, "Łagodny potwór..." nie jest filmem zwyczajnym i nie można go traktować w kategoriach standardowych dramatów. Mundruczó stworzył coś, o czym niełatwo będzie zapomnieć. Gdyby zamiast prostoty w fabule skupił się na większym sensie i logice, jego Frankensteina można by uznać nawet za arcydzieło. Trochę jednak ku temu zabrakło, więc na razie pozostaje uzbroić się w cierpliwość i obserwować, jak w drodze po Oscara radzi sobie jego najnowszy film - "Biały Bóg".

niedziela, 24 sierpnia 2014

The Signal (2014)


Tytuł: The Signal
Gatunek: Thriller/Sci-Fi
Reżyseria: William Eubank
Premiera: 20 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Strefa 51 - jedna z najsłynniejszych amerykańskich baz wojskowych, która przez lata trzymana była w ścisłej tajemnicy. Liczne teorie spiskowe, które o niej krążą (od badań nad pozaziemskimi formami życia po testowanie nowoczesnej technologii i broni), stały się inspiracją dla wielu twórców filmów i seriali. Od historii z Roswell, poprzez "Archiwum X", po współczesne twory political fiction i s-f - Strefa 51 cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem. Motyw słynnej bazy wojskowej postanowił wykorzystać William Eubank w swoim najnowszym filmie "The Signal". Jak wypada jego wersja tej tajemnicy?


Nic i Jonah są przyjaciółmi, studiującymi na MIT i parającymi się hakerstwem. Pewnego dnia ich uczelnia zostaje zaatakowana przez tajemniczego Nomada. Chłopacy postanawiają go odnaleźć. Wyruszają wraz z Haley, dziewczyną Nika, która przeprowadza się do innego miasta, gdzie ma zamiar studiować. W czasie podróży dostają sygnał od hakera i udaje im się go namierzyć. W trójkę trafiają do opuszczonego domku na pustkowiu. Pogoń za Nomadem okazuje się ich największym błędem, a Nic, Haley i Jonah zostają złapani i zamknięci w dziwnym laboratorium. Jeden z pracowników, Damon, wyjaśnia Nikowi, że mieli bliski kontakt z obcą cywilizacją i zostali skażeni. Chłopak nie wierzy w wersję Damona. Planuje odnaleźć dziewczynę i przyjaciela i uciec z tajemniczego więzienia.


Trzeba przyznać, że Eubank potrafi grać na zwłokę i nie spieszy się z wyjaśnieniem całej tajemnicy. Wraz z bohaterami widz zostaje skutecznie wplątany w sieć kłamstw, dziwnych eksperymentów i niewyjaśnionych zjawisk. Fabuła ciekawi od pierwszych minut i reżyser potrafi podtrzymać napięcie oraz wykorzystać wszelkie "możliwości" Strefy 51. Gdy wydaje się, że nic nie zaburzy magii starcia doświadczonego Fishburne'a z młodym Thwaitesem, nagle Eubankowi film zaczyna wymykać się spod kontroli. Ratując, co się da, reżyser brutalnie urwane wątki naprędce zastępuje nowymi, przez co zamiast zbliżyć się do rozwiązania zagadki, jeszcze bardziej wszystko komplikuje. W efekcie cała fabuła pędzi na łeb, na szyję, a puszczone wodze fantazji całkiem dobry thriller zmieniają w tendencyjną bajkę s-f, której odrealnione wątki aż za bardzo przypominają wcześniejsze, dobrze znane produkcje z tej tematyki. Przez wpadnięcie w szpony schematyczności, "The Signal" staje się zbyt przewidywalny, a zakończenie, które w zamyśle twórców miało stanowić szokujący zwrot akcji o 180 stopni, w rzeczywistości ledwie jest zauważalny w natłoku absurdalnych motywów. Ilość uproszczeń, naciągnięć i dziur w scenariuszu powoduje, że świetny pomysł z dużym potencjałem zostaje bezceremonialnie wgnieciony w ziemię i zasypany tonami filmowego kiczu. Wielka szkoda, bo "The Signal" był na dobrej drodze do wyróżnienia się z morza przesadzonych produkcji s-f.


Choć chwiejącej się konstrukcji przed rychłą katastrofą nie potrafią utrzymać aktorzy, to nie można im odmówić, że robili, co mogli. Dobrze sprawuje się duet głównych bohaterów - Laurence Fishburne i Brenton Thwaites (szczególnymi zaskoczeniem jest ten drugi, który z każdym kolejnym filmem prezentuje się coraz lepiej). Olivia Cooke ma niewymagającą rolę, ograniczającą się do spania lub wykazywania niewielkich oznak życia. Ciekawą, acz niestety jedynie epizodyczną postacią, jest Lin Shaye, która jako Mirabelle dodaje do obrazu perfekcyjną szczyptę bogobojnej groteski.
Podsumowując, tak, jak Besson zniszczył "Lucy", tak Eubank zmarnował potencjał "The Signal". Niestety, nowa produkcja ze Strefą 51 w tle nie jest w stanie zagrozić wcześniejszym tytułom. Do obejrzenia dla miłośników tematyki, lecz wielkiego wrażenia nie wywoła.

sobota, 23 sierpnia 2014

Lucy (2014)


Tytuł: Lucy
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Luc Besson
Premiera: 14 sierpnia 2014 (Polska), 25 lipca 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Ludzki umysł - jedna z największych zagadek, jakie starają się rozwiązać naukowcy na całym świecie. Wiedząc, że człowiek wykorzystuje tylko 10% swojego umysłu, badacze zadają sobie pytanie: "co by było, gdyby...". Teorie w postaci wątłych hipotez, których nie można fizycznie udowodnić, znalazły miejsce u podnóży niejednego filmu sci-fi. Klasyk gatunku, "Zakazana planeta" Wilcoxa, szukał odpowiedzi na nurtujące naukowców pytania prawie 60 lat temu. Połączenie nieograniczonych możliwości umysłu z tajemniczym narkotykiem zaserwował 3 lata temu Neil Burger w swoim "Limitless". Po ten sam szkielet sięgnął Luc Besson, którego po takich tytułach, jak "Nikita", "Piąty element" czy "Leon zawodowiec", nie trzeba bliżej przedstawiać. Czy "Lucy" bliżej do filozoficznej opowieści z morałem, czy może efekciarskiej papki dla niewymagających?



Lucy na jednej z tajwańskich imprez poznaje Richarda, który kilka dni później namawia ją, by za niego dostarczyła ważną walizkę do pewnego lokalnego biznesmena. Niewinne zadanie okazuje się być życiową pomyłką, a dziewczyna trafia w ręce gangu, który chce przemycić do Europy nowy, tajemniczy narkotyk. Paczka z substancją zostaje wszyta w jej jamę brzuszną. Przez wypadek do organizmu Lucy dostaje się duża dawka nowego narkotyku. Umysł dziewczyny zaczyna pracować na wyższych obrotach. Ścigana przez bezwzględnych gangsterów i policję, stara się odnaleźć specjalistę w tematyce ludzkiego umysłu, profesora Normana. Wiedza, którą chce się podzielić i przekazać za wszelką cenę, może kosztować Lucy życie.


Luc Besson miał wszystko - świetną obsadę, spory budżet, wykwalifikowany zespół od efektów specjalnych, pomysł na nietuzinkową fabułę, a także spory bagaż własnych doświadczeń z dodatkiem niemałego talentu. Miał wszystko, by jego "Lucy" stała się filozoficzno-naukowym arcydziełem w świecie sci-fi, wciągającą opowieścią i przestrogą przed nieograniczonymi możliwościami ludzkimi. Skrupulatnie budowane napięcie mogło być ubrane w wizualne perły, urozmaicające spektakl i cieszące niejedno oko. I takie wrażenie Besson utrzymuje przez pierwszą połowę filmu. Zestawia naukowe hipotezy Freemana z nadnaturalnymi zdolnościami Johansson, doprawia wszystko wartką akcją i szaleńczym wyścigiem z czasem. I gdy nadchodzi moment kulminacyjny, a widz znajduje się niemalże w kinowej ekstazie, Besson puszcza wodze fantazji, zmieniając arcydzieło w ociekającą kiczem bajkę, którą następnie stara się utopić w morzu komputerowej grafiki. Korzystając ze sztampowych chwytów, wspina się na wyżyny absurdu, gubiąc po drodze sens i przekaz. Zakończenie niszczy całokształt jeszcze bardziej, niż finał Burgera zburzył konstrukcję "Limitless". Wszystko jest naciągnięte do granic możliwości, zaś logika wydaje się być słowem niewystępującym w słowniku Bessona. Takiej rozdmuchanej papki można by się spodziewać po początkującym reżyserze sci-fi, ale nie kimś tak doświadczonym, jak twórca "Leona zawodowca".


Podczas, gdy z każdą minutą film zjeżdża po równi pochyłej irracjonalności, ratować starają się aktorzy. Scarlett Johansson zmiana z nadekspresyjnej dziewczyny w zimną maszynę bez emocji przychodzi wyjątkowo łatwo, co tylko potwierdza jej bogaty warsztat zdolności. Niestety, samotnie nie jest w stanie wybrnąć z ogromu scenariuszowych błędów. Pomocy nie może oczekiwać od Morgana Freemana, który znowu wciela się w postać wszystkowiedzącą (tym razem profesora, który jest światowym specjalistą od ludzkiego mózgu), ani egipskiego aktora Amra Wakeda, nie do końca odnajdującego się w roli francuskiego policjanta. Podobnie gubi się Min-sik Choi, który w roli przywódcy tajwańskiej mafii narkotykowej jest tak nieprzekonujący (wręcz karykaturalny), że bardziej nadawałby się do słynnych komedii akcji z Chackie Chanem.
Podsumowując, mam nadzieję, że "Lucy" to tylko chwilowe potknięcie Bessona, bo światowe kino wiele by straciło, gdyby ktoś taki na stałe utracił swój talent i pomysłowość. Sam film można obejrzeć, ale nic więcej, bo początkowy zachwyt szybko zostaje zniwelowany przez niepohamowaną fantazję reżysera.

środa, 20 sierpnia 2014

Ida (2013)


Tytuł: Ida
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Paweł Pawlikowski
Premiera: 25 października 2013 (Polska), 30 sierpnia 2013 (świat)
Ocena: 3/6

Polskie kino nauczyło mnie, niestety, że im bardziej nagradzany i nagłaśniany jest film, tym mniej będzie mi się on podobał. Po zawodzie, jakim była "Sala samobójców" Komasy, długo zbierałem się w sobie, by obejrzeć najnowsze dzieło Pawlikowskiego. Szalę przechyliła informacja, że "Ida" ma być polskim kandydatem do Oscarów. Zaintrygowany, postanowiłem przełamać swoje obiekcje i dać temu filmowi szanse. Czy było warto?


Anna jest wychowaną w zakonie nowicjuszką, która przygotowuje się do złożenia ślubów. Na kilka dni przed tym ważnym wydarzeniem siostra przełożona nakazuje jej spotkać się z Wandą Gruz, jej jedyną żyjącą krewną. Anna niechętnie wyjeżdża z zakonu do domu ciotki. Gdy przybywa na miejsce, Wanda postanawia zabrać ją w podróż, by przedstawić jej tragiczną prawdę o ich rodzinie.


Nie należę do zwolenników czarno-białego kina w XXI wieku, jednakże w tym przypadku taki zabieg był nie tyle zamierzony, co wręcz konieczny. Odcienie szarości, kontrastujące z niewielką bielą świateł, we współpracy z wyjątkowym montażem i świetną ścieżką dźwiękową nadają całej opowieści głębszy klimat, w którym można się wręcz zatracić. I tak zatraciła się w tej głębi fabuła, zatracili się aktorzy i - przede wszystkim - Pawlikowski. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę reżyser chciał pokazać i jaki morał należałoby wyciągnąć z jego obrazu. Z jednej strony "Ida" to pewnego rodzaju film-droga, opowiadający o poszukiwaniu swojego "ja", z drugiej - nakreślenie czarnej historii Polaków i Żydów w trakcie II WŚ i tuż po niej, z trzeciej - zderzenie dwóch skrajnie różnych światów, zestawienie Boga i duchowieństwa z ateistycznym komunizmem. W efekcie Pawlikowski zatarł gdzieś przesłanie dramatu i zatrzymał się na półsłówkach, które zamiast poruszać i zapadać w pamięci, po prostu nudzą. Tematyką "Ida" przegrywa z takimi tytułami, jak choćby "Pokłosie" Pasikowskiego, "Erratum" Lechkiego, "Wymyk" Zglińskiego, czy nawet "Karol - człowiek, który został papieżem" Battiato. Brak jednoznacznej i konsekwentnej fabuły Pawlikowski stara się przesłonić perfekcyjnymi ujęciami, nietuzinkową mimiką bohaterów i genialnymi dialogami, które, wypowiadane szeptem, idealnie wpasowują się w szarość obrazu (przy czym jest to jednocześnie jedna z większych wad filmu, bo aktorów jest naprawdę ciężko zrozumieć, a oglądanie polskiego filmu z polskimi napisami wydaje się dość abstrakcyjne). Jednocześnie, reżyser przesadza z długością ujęć i powolnością opowiadanej historii, przez co obraz, trwający niecałe 80 minut, wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Całokształt zostaje zaburzony przez nielogiczne zakończenie, w którego płytkości ciężko znaleźć jakichkolwiek wyższych idei i głębszego przesłania.


Poza ujęciami, grą świateł i klimatem, w "Idzie" wygrywają aktorzy. I nie mówię tu o Agacie Trzebuchowskiej, która w tytułowej roli zatraciła się równie mocno, co Pawlikowski, ale o Kuleszy, ponownie genialnej i bezbłędnej (mimo, że ostatnio dostaje podobne role, nie popada w rutynę i każdą z postaci kreuje od początku do końca na nowo), a także o Ogrodniku, którego śmiało można nazwać "filmowym objawieniem" ostatnich lat.
Podsumowując, podobnie, jak nie rozumiałem zachwytów nad "Nebraską" Payne'a, tak wysyp nagród dla "Idy" pozostanie dla mnie zagadką. Jest to przykład, że jak "coś jest od wszystkiego, to jest do niczego" i nawet najlepsze zdjęcia, montaż i muzyka nie uratują sytuacji. Może tajemnicą sukcesu filmu Pawlikowskiego jest to, że został zaprezentowany w odpowiednim momencie? W końcu ostatnio w portfelu dobrych polskich obrazów wieje pustkami, a takie giganty, jak "Symetria" Niewolskiego czy "Senność" Piekorz wydają się być jedynie odległym wspomnieniem. Jeśliby tak na to spojrzeć, to można poczuć strach, że w odpowiednim czasie i sprzyjających okolicznościach nawet "Kac Wawa" Karwowskiego zostałaby określona "dobrą komedią".

wtorek, 12 sierpnia 2014

Syrena (2010)


Tytuł: Syrena (Siren)
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Andrew Hull
Premiera: 11 listopada 2010 (świat)
Ocena: 1+/6

Wśród licznych mitologicznych stworzeń, jednymi z najbardziej niedocenionych są niezaprzeczalnie syreny. Te zwodnicze istoty świetnie nadawałyby się jako motyw przewodni dobrego horroru. Śpiew, którym wabiły nic nie podejrzewających marynarzy, postanowił w swojej produkcji wykorzystać Andrew Hull. Czy jego thriller można uznać za ukłon w stronę tych mitologicznych "femme fatale"?
Ken i Rachel wybierają się na weekend na podróż luksusową łodzią. Po drodze zabierają starego znajomego kobiety, Marka. Podczas rejsu ratują z niedalekiej wyspy rozbitka. Mężczyzna wydaje się być przerażony. Niedługo po dostaniu się na łódź umiera. Trójka przyjaciół postanawia zakopać jego ciało na wyspie. Tam spotykają małomówną Silkę, którą biorą za kolejną zaginioną podróżniczkę. Nie zdają sobie sprawy, że wpadli w pułapkę syreny, a ucieczka z wyspy może ich kosztować życie.


Choć cała historia prowadzona jest w miarę dobrze, Hullowi zabrakło doświadczenia, przez co jego thriller bliższy jest błahym produkcjom masowym, aniżeli kinu, które trzyma w napięciu. Z trudem budowaną intrygę burzy zarówno tytuł, jak i wszelka prostota. Reżyser nie bawi się w rozbudowywanie fabuły, ani złożoność wątków. Całokształt oparł na przewidywalnych zwrotach akcji, wielokrotnie powtarzanych chwytach i banalnych dialogach. "Syrena" jest też słaba ze strony realizatorskiej - kiepskie ujęcia, sytuacyjny chaos i kamera, którą operuje chyba paralityk po amfetaminie, powodują, że ciężko zmęczyć jest tę prawie 1,5-godzinną produkcję. Nieliczne sceny erotyki i nagości wydają się być wciśnięte na siłę, by czymkolwiek przykuć uwagę, kiedy cała reszta leci "na łeb, na szyję". Widać, że Hull chciał stworzyć film dla samego jego stworzenia - bez głębszego sensu, czy też pomysłu na jego wykonanie.


Niski poziom produkcji uzupełniają znikome umiejętności aktorów, których reżyser wybrał chyba tylko ze względu na niskie wymagania finansowe. Anna Skellern i Eoin Macken są mistrzami sztuczności, a chemia, która powinna być między ich bohaterami (w końcu są parą!) jest ulotna, jak obietnice wyborcze. Tereza Srbova nie ma kompletnie pomysłu na swoją postać, która powinna łączyć uwodzicielski urok z nutką tajemniczości, zaś Anthony Jabre mógłby spokojnie zostać wykreślony ze scenariusza, a i tak nikt nie zauważyłby wielkiej różnicy.
Podsumowując, "Syrena" Hulla ląduje na samym dnie morza filmów o nadprzyrodzonych istotach. W takich przypadkach zadawać można sobie pytanie, po co powstają takie obrazy - bo nawet chęć zarobku wydaje się w tym miejscu znikoma.

środa, 6 sierpnia 2014

Przytul mnie (2010)


Tytuł: Przytul mnie (Hold om mig)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Kaspar Munk
Premiera: 3 czerwca 2011 (Polska), 2 września 2010 (świat)
Ocena: 1+/6

Temat trudnej młodzieży, dyksryminacji i dręczenia w szkołach poruszany był w kinie już niejednokrotnie. Raag w estońskiej "Naszej klasie" postawił na surowość, Clark w amerykańskim "Ken Parku" - na wyuzdanie i patologie, Miloš w serbskim "Klipie" - na brutalną cielesność, Schram w holenderskim "Spijt!" - na emocje, zaś Komasa w polskiej "Sali samobójców" - na psychologię i ucieczkę od rzeczywistości. W którą stronę postanowił pójść Kaspar Munk w duńskiej produkcji "Przytul mnie"?


Sara jest cichą i wrażliwą dziewczyną, dobrze uczącą się w jednej ze szkół. Opiekuje się młodszym bratem pod nieobecność rodziców, którzy całe dnie pracują. Pewnego dnia naraża się koleżance z klasy, Louise, która w zemście rozpuszcza plotki o niej i ich wspólnym koledze Mikkelu. Chłopakowi w końcu puszczają nerwy i chce wyjaśnić sprawę z Sarą. Kłótnia wymyka się spod kontroli, a Mikkel wraz z kolegami upokarzają dziewczynę na oczach całej klasy. Gdyby tego było mało, Louise nagrywa całe zajście telefonem i rozsyła film wszystkim znajomym. Z całą sytuacją coraz trudniej radzi sobie Sara, co prowadzi do nieuchronnej tragedii.


Przedstawiona historia do złudzenia przypomina głośną sprawę sprzed lat, kiedy to jedna z uczennic gdańskiego gimnazjum popełniła samobójstwo po tym, jak została ośmieszona i upokorzona przez kolegów z klasy. Tym samym fabuła "Przytul mnie" może szokować jeszcze bardziej, bo przedstawia tragedię nie tak odległą i obcą. Munk nie poszedł jednak w stronę brutalności czy ciężkich scen, lecz skupił się na targających bohaterami emocjach. W swoim filmie jest mocno oszczędny w słowach. Całość stara się budować długimi ujęciami, wymownymi spojrzeniami, gestami i mimiką bohaterów. Tak bardzo chciał stworzyć bazę emocjonalną, że aż przesadził. Nadmiar uczuć, którymi obraz Munka wręcz ocieka, niejednokrotnie ociera się o granicę kiczu i tandety. Sam konflikt, który doprowadził do tragedii, wydaje się być nie do końca zaplanowany i mocno naciągany. Późniejsza nagła przemiana i próba rehabilitacji niemalże wszystkich postaci potwierdza brak reżyserskiej konsekwencji. Munk ślepo brnie w przedstawianej historii, nie mogąc opędzić się od fabularnych wpadek i nielogicznych uproszczeń. Finał, choć do przewidzenia (z racji poruszanego tematu), nie wywołuje absolutnie żadnego wrażenia (co przy całej na siłę budowanej emocjonalności może trochę dziwić). Zakończenie, które powinno nieść z sobą lekcję lub przestrogę, wydaje się być w połowie urwane, jakby reżyser chciał pozostawić wysunięcie wniosków widzom, ale zapomniał im o tym powiedzieć.


W dodatku młodzi aktorzy, na których Munk postawił, nie potrafią udźwignąć emocjonalnego ciężaru. Julie Andersen tak bardzo skupiła się na graniu zamkniętej w sobie Sary, że cały film przeszła z niemalże kamienną twarzą. I choć to właśnie w przypadku jej bohaterki widać największe starania w budowaniu dramaturgii, samej Andersen zabrakło warsztatu i doświadczenia, by to utrzymać. Johansen, Cukic i Najid radzą sobie znacznie gorzej. Ich gra jest zbyt sztuczna i drewniana, by mogła poruszyć kogokolwiek. Nie lepiej wypadają "rodzice", wśród których wybija się Henriksen ze swoją nadmierną ekspresyjnością (bardziej pasującą do plastikowej "Mody na sukces", aniżeli dramatu o nastolatkach).
Podsumowując, Munk na tle wymienionych wcześniej reżyserów wychodzi naprawdę blado. "Przytul mnie" to źle zrealizowana emocjonalna papka, w której najbardziej boli to, że potencjał dobrego tematu na odważny film został bezpowrotnie zmarnowany.

Siła przyciągania (2013)


Tytuł: Siła przyciągania (Freier Fall)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Stephan Lacant
Premiera: 6 września 2013 (Polska), 8 lutego 2013 (świat)
Ocena: 2-/6

"Tajemnica Brokeback Mountain" dziewięć lat temu przełamała pewne tabu, zaś sukces i ogrom nagród, jakie posypały się po premierze, spowodowały, że wielu twórców postanowiło zainteresować się tematyką homoseksualną jako wątkiem przewodnim (a nie pobocznym) filmu. Choć obraz Lee wciąż jest niedoścignionym wzorem, wielu reżyserów zmierzyło się z historiami "wychodzenia z szafy" i odkrywania seksualności swoich bohaterów. Podczas gdy w Polsce było głośno o kontrowersyjnym "W imię..." oraz dramatycznych "Płynących wieżowcach", nasi zachodni sąsiedzi wypuścili produkcję, która została okrzyknięta "niemiecką odpowiedzią na Tajemnicę Brokeback Mountain". Czy obraz Lacanta rzeczywiście zasługuje na takie uznanie?


Marc, przyszły mąż i ojciec, uczęszcza do szkoły policyjnej. Poznaje tu Kay'a, nowego kadeta, który pomaga mu w treningach, by zdać test sprawnościowy. Początkowa niechęć między tą dwójką przeradza się w niespodziewane uczucie i romans. Marc na nowo poznaje siebie i coraz bardziej oddala się od rodziny. Wkrótce dochodzi do wniosku, że nie uda mu się wszystkich uszczęśliwić i staje przed wyborem między narzeczoną i synem a swoją prawdziwą naturą.


Podobnie, jak Wasilewski w "Płynących wieżowcach", tak Lacant za szkielet historii wykorzystał pierwowzór Lee. I, niestety, na samym pierwowzorze się skończyło. Tam, gdzie Lee rozłożył głębię bohaterów, Lacant pozostał na płyciznach powierzchowności. Odkrywanie własnej seksualności przez jednego z bohaterów jest tutaj niemożliwie naciągane (cała "przemiana" następuje tak nagle, jak za sprawą magicznej różdżki). Wasilewski postawił (niejednokrotnie przesadnie) na emocje, gesty i symbole. Lacant prowadzi emocje bohaterów poprzez ich cielesność, bardziej skupiając się na scenach zbliżeń, aniżeli zgłębianiu psychiki postaci. Tym samym sam dramat wydaje się być na siłę rozdmuchany i, zamiast poruszać, z czasem zaczyna nudzić. Lacant, nie wiedząc, w którą stronę iść, nie idzie w żadną. Zabrakło zarówno warsztatu, jak i zdecydowania oraz konsekwencji. Tytułowa siła wydaje się być przy licznych niedociągnięciach wyłącznie lekkim szturchnięciem. Podejrzewam, że gdyby nie reklama, głośne hasła porównujące "Siłę przetrwania" z "Tajemnicą Brokeback Mountain" oraz wątek homoseksualny, sam film przeszedłby bez echa.


Najgorszym problemem reżysera było to, że mając takich aktorów do dyspozycji, nie potrafił wykorzystać ich potencjału. Hanno Koffler kompletnie nie może odnaleźć się w sytuacji, w której umieścił go Lacant. Całość próbował uratować Max Riemelt, który swój talent pokazał w takich filmach, jak "Fabryka zła" i "Fala", jednakże w pojedynkę nie jest w stanie zdziałać za wiele. Scenariuszowe błędy nie pozwoliły rozwinąć skrzydeł Katharinie Schüttler, która mając w swoich rękach postać o ogromnym emocjonalnym potencjale, ograniczyła się do pospolitej poprawności.
Podsumowując, tworzyć "odpowiedzi" do jakichś filmów - w szczególności takich, jak produkcja Lee - trzeba jeszcze umieć. Poza próbą skopiowania scenariusza Lacant nie miał pomysłów na swój obraz, przez co wszystko wyszło mocno poniżej krytycznej.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kamienie na szaniec (2014)


Tytuł: Kamienie na szaniec
Gatunek: Dramat/Wojenny
Reżyseria: Robert Gliński
Premiera: 7 marca 2014 (Polska), 3 marca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

To, że szkolne lektury stanowią niemalże nieskończone źródło filmowych pomysłów, potwierdzić mogą takie legendy polskiego kina, jak Hoffman czy Wajda. Robert Gliński, mający na swoim koncie między innymi "Cześć, Tereska" i "Świnki", zabrał się za ekranizację wspaniałej powieści Kamińskiego. Jak poradził sobie w przeniesieniu "Kamieni na szaniec" na duży ekran?


Zośka, Rudy i Alek to trzej przyjaciele, których plany i marzenia przerwał wybuch II Wojny Światowej. Nie mają jednak zamiaru siedzieć bezczynnie i bezradnie przyglądać się okupantom. Nawiązują kontakt z żołnierzami AK i organizują "małe sabotaże". Pewnego poranka Rudy zostaje zatrzymany przez gestapo. Niemcy torturami próbują zmusić go do współpracy i wyjawienia nazwisk kompanów. Zośka obmyśla plan i organizuje desperacki atak, by odbić przyjaciela z rąk nazistów.


Gdyby "Kamienie na szaniec" opowiadały historię amerykańskich bohaterów, twórcy zza oceanu prześcigaliby się w ukazywaniu obrazów, ociekających skrajnym patriotyzmem i przesadnym patosem. W dodatku stworzyliby z tego kilkugodzinne (o ile nie złożone z kilku części) widowisko, w którym żywe emocje ścierałyby się z pomysłami sztabu od efektów specjalnych. "Kamienie na szaniec" to jednak historia polskiej młodzieży, a za sterami jej ekranizacji usiadł Gliński. Efekt? Kamiński, jakby zobaczył ten twór, nie poznałby własnej powieści. Gliński skupił się tylko na jednym rozdziale z całej książki i (dosłownie!) rozwałkował go na prawie dwugodzinną produkcję. Spoiwo oryginalnej powieści - przyjaźń trójki bohaterów - zostało tutaj wypaczone i zepchnięte na dalszy plan, niczym kompletnie niepotrzebny wątek. O ile Zośkę i Rudego na ekranie uraczymy w ilości ponadprogramowej, o tyle Alek zlewa się z tłumem statystów. Więzi, łączące bohaterów, zostały chyba gdzieś na papierze, bo w filmie nie pofatygowano się, by spróbować je nakreślić. Słynna "akcja pod Arsenałem" przypomina widzowi, że polska kinematografia zatrzymała się na etapie "Czterech pancernych". Gliński miał w swoich rękach materiał na patriotyczną bombę, przywołującą ducha walki i podkreślającą przywiązanie i miłość do ojczyzny. Zamiast tego zaprezentował spłyconą do granic możliwości papkę, zaś postępowania i decyzje bohaterów na siłę uwspółcześnił (przez co jeszcze bardziej zatraca jakiekolwiek związki z pierwowzorem). Tam, gdzie powinna być niewinna, młodzieńcza miłość, wkrada się pożądanie i seks, odwaga graniczy z chaosem i szaleństwem (okraszona sadystycznymi scenami tortur, które niejedną osobę mogą odrzucić od ekranu), przyjaźń jest tylko porywającym hasłem, a rodzina to służący lub osoby, które nic nie rozumieją i na siłę plątają się między nogami. Gliński wypaczył powieść Kamińskiego, zabrał jej ideały i w ich miejsce włożył banały, przez które widz z utęsknieniem oczekuje napisów końcowych.


40 lat temu wszystkie (mniej lub bardziej) wzniosłe role grał Olbrychski, 20 lat temu wszędzie umieszczano Żebrowskiego. Aktualnie polskie kino stawia na młode talenty i nazwiska mało znane lub dopiero co debiutujące na dużym ekranie. I, jak się okazuje, jest to przeważnie strzał w dziesiątkę. Najwięcej pracy wykonał niezaprzeczalnie Tomasz Ziętek, który z roli Rudego - pomimo scenariusza - starał się ratować, co tylko się dało. Ciekawie na ekranie spisuje się Marcel Sabat jako Zośka, choć nie do końca udało mu się wpasować w swojego bohatera. Kamil Szeptycki jako wycięty w dużej mierze ze scenariusza Alek robi, co może, by dobrze wypaść podczas tych kilku minut, gdy reżyser prawdopodobnie się zagapił i zatrzymał na nim zbyt długo kamerę. Magdalena Koleśnik jako Monia to rozchwiana emocjonalnie istota, nie mająca pomysłu na siebie, a Sandra Staniszewska jako Hala jest typowym przykładem dziewczyny głównego bohatera - na ekranie pojawia się jedynie po to, by być. O postaciach epizodycznych, do których - o dziwo - zebrano śmietankę polskiego kina (jak Dziędziel, Łukaszewicz, Dereszowska, Żmijewski, Stenka, Chyra czy Globisz), nie ma za wiele co mówić, bo poza powtarzającą się poprawnością żaden z tych bohaterów nie wyróżnia się zupełnie niczym.
Podsumowując, za sukces "Kamieni na szaniec" w przeważającej mierze odpowiadają szkoły, które tłumnie organizowały wypady do kina. Bez tego film Glińskiego okazałby się nie tylko realizatorską, ale również finansową klapą. Ktokolwiek kiedykolwiek miał styczność z prozą Kamińskiego, po ekranizacji "Kamieni na szaniec" odczuje wyłącznie rozczarowanie.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Morze Północne, Teksas (2011)


Tytuł: Morze Północne, Teksas (Noordzee, Texas)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Bavo Defurne
Premiera: 16 marca 2011 (świat)
Ocena: 5-/6

Dla niektórych twórców dialogi to rzecz drugorzędna. Ich filmy to gra obrazów, gestów i symboli, z których to widz ma wyczytać przesłanie. Gra, która wymaga sporego doświadczenia, bo jeden błąd może spowodować, że zarówno reżyser, jak i aktorzy, utoną w bezdennym morzu metaforyki, z której widz nie wyciągnie nic, poza konsternacją. Belgijski reżyser Bavo Defurne, znany raczej z obrazów krótkometrażowych, spróbował swoich sił w tego typu pełnometrażowym dramacie. Czy udało mu się sprostać wyzwaniu?


16-letni Pim jest introwertykiem i samotnikiem. Od dziecka zamyka się w swoim świecie fantazji. Jedyną osobą, przed którą potrafi się otworzyć, jest Gino, kolega z sąsiedztwa. Chłopców zaczyna łączyć przyjaźń i pewna tajemnica. Idealny układ zaczyna się burzyć, gdy Gino wyjeżdża do dziewczyny, matka Pima, Yvette, ucieka z domu z młodszym kochankiem, a siostra Gino, Sabrina, odkrywa sekretne notatki Pima.


"Morze Północne, Teksas" to film, który od samego początku udowadnia, że nie jest filmem "jakich wiele". Defurne stawia na emocje, obrazy, grę scen, gesty i muzykę. W tym przypadku dialogi w wielu momentach są zbędne, bo chwile milczenia są bardziej wymowne, niż tysiąc słów. Defurne dopieszcza każdy możliwy element, od pudełka z pamiątkami po scenerię i oddanie klimatu. Perfekcyjnie zestawia ze sobą postaci dramatyczne z komediowymi, dzięki czemu wzajemnie się uzupełniają. Jedni nadają głębi i innego wydźwięku, drudzy wprowadzają lekkość i swobodę. Dzięki temu zabiegowi film Defurne'a nie przytłacza swoim ogromem, wręcz przeciwnie - seans mija błyskawicznie i przyjemnie. Jednakże, belgijskiemu reżyserowi nie udało się utrzymać całej konstrukcji do końca. Nie obyło się bez pewnej, stosunkowo niewielkiej dawki kiczu, a także kilku sztampowych rozwiązań. W efekcie magia, która potrafi zawładnąć widzem od początku, w zakończeniu gdzieś się rozmywa. Defurne stara się to panicznie naprawić, ale bez skutku. Po wszystkim można odnieść wrażenie, że ogromny potencjał "Nordzee, Texas" nie został w stu procentach wykorzystany i wyeksploatowany. Całokształt jednak wypada bardzo dobrze i jest to jeden z nielicznych obrazów o tej tematyce, gdzie to nie wątek homoseksualny gra pierwszą rolę, ale dramat poszczególnej jednostki (na tyle różnorodny, na ile pozwoliła liczba bohaterów).


Zadanie udźwignięcia całego filmu spoczęło na barkach głównego bohatera i Jelle Florizoone w tej roli spisuje się perfekcyjnie. Swojego bohatera, małomównego introwertyka, niezrozumianego przez otoczenie, prowadzi płynnie i przekonująco (co było o tyle trudniejsze, że jego gra ograniczona została w dużej mierze do samych gestów i mimiki). Na uznanie zasługuje również Eva van der Gucht jako przecudna Yvette (najbardziej barwna postać z całego filmu). Nieco problemu miała debiutująca Nina Marie Kortekaas, która, mimo wszelkich włożonych starań, nie do końca wczuła się w swoją złożoną bohaterkę.
Podsumowując, Bavo Defurne odwalił kawał dobrej roboty. Pomimo potknięć, udało mu się stworzyć obraz, obok którego nie można przejść obojętnie i o którym nie da się tak łatwo zapomnieć.

piątek, 1 sierpnia 2014

Oculus (2013)


Tytuł: Oculus
Gatunek: Horror
Reżyseria: Mike Flanagan
Premiera: 27 marca 2015 (Polska), 8 września 2013 (świat)
Ocena: 5+/6

W zeszłym roku wśród filmów kina grozy niepodważalny prym wiodły dwa kasowe tytuły - "Mama" Muschiettiego i "Obecność" Wana. Zarówno dobre wykonanie, jak i ogromna medialność spowodowały, że obie produkcje całkowicie przyćmiły pozostałe obrazy. W tym położeniu znalazł się "Oculus" Flanagana, o którym raczej mało kto słyszał. Czy najnowszy film amerykańskiego reżysera słusznie został zepchnięty na boczny tor?


Po ukończonej terapii w zakładzie psychiatrycznym, Tim Russell wychodzi na wolność. Spotyka się z dawno niewidzianą siostrą, Kaylie, która chce pomóc mu wrócić do normalnego życia. A także oczekuje od niego wypełnienia obietnicy, złożonej w dzieciństwie. Kaylie jest przekonana, że za zabójstwo ich ojca i matki odpowiada przeklęte lustro. Tim, z początku sceptycznie podchodzący do rewelacji siostry i zrzucający całą winę na dziecięcą fantazję, postanawia jej pomóc. Kaylie ma zamiar wszystko sfilmować, by oczyścić z zarzutów ojca i brata, a następnie zniszczyć lustro. Okazuje się, że zadanie nie będzie takie proste...


Siedem lat po swojej niskobudżetowej produkcji "Oculus: Chapter 3 - The Man with the Plan" Flanagan postanowił nakręcić wersję pełnometrażową. Inspiracji reżysera można szukać w legendarnym "Lśnieniu" Kubricka, ekranizacji jednej z najsłynniejszych powieści Kinga. Sam "Oculus" nie jest filmem schematycznym. Flanagan nie buduje napięcia na oklepanych trikach i nie straszy nagłym pojawianiem się nadprzyrodzonych istot i zjawisk. Skacząc między przeszłością a teraźniejszością, reżyser wchodzi w psychikę bohaterów i wyciąga z niej najczarniejsze lęki. Poprzez wariactwo scen i mieszanie rzeczywistości z wizjami, Flanagan bez skrupułów prowadzi swoich bohaterów (a wraz z nimi widzów) do obłędu. Nieważne, jak bardzo byśmy się skupiali na fabule, ciężko będzie odróżnić, co jest prawdziwe, a co wymyślone. Flanagan to mistrz iluzji, kontrolujący perfekcyjnie własny chaos, by konsekwentnie dążyć do upadku bohaterów. Przed nawiedzonym lustrem, które może być alegorią najgłębiej skrywanych lęków, nie ma ucieczki. "Oculus"  to nie lęk przed siłami nadprzyrodzonymi, ale lęk przed samym strachem. Choć w zakończeniu niemalże popełnił błąd Mischiettiego i Wana, to udało mu się jakoś wybronić. Skrupulatnie budowane napięcie i tkana pajęczyna szaleństwa ma swój punkt kulminacyjny w finale, świetnie zaplanowanym, acz poniekąd przewidywalnym. "Oculus" nie należy do filmów jednoznacznych, a sam Flanagan nie spieszy z odpowiedziami, czy to, co widzieliśmy, stało się naprawdę, czy było tylko urojeniami głównych postaci.


W postępującym szaleństwie odnaleźć próbują się aktorzy. I to, co robi rodzina Russellów z przeszłości - odgrywający ich Katee Sackhoff, Rory Cochrane, a także młodzi Annalise Basso i Garrett Ryan - można nazwać prawdziwym majstersztykiem. Nieco gorzej wypadają aktorzy "teraźniejsi" - Karen Gillan cierpi na przesadną ekspresję swoich emocji, zaś Brenton Thwaites wciąż ma widoczne braki warsztatowe (choć, muszę przyznać, wypada nieporównywalnie lepiej od innych produkcji, w jakich go do tej pory widziałem).
Podsumowując, "Oculus" jest przykładem, że medialność tytułu to nie wszystko. Film Flanagana, choć mniej znany, bije na głowę "Mamę" i jest - moim skromnym zdaniem - nieznacznie lepszy od głośnej "Obecności". Gorąco polecam wymagającym miłośnikom dreszczowców, poszukujących tytułów, gdzie lęk oparty jest na psychologii bohaterów, a nie na skrzypiących deskach czy ucharakteryzowanych demonach.