wtorek, 27 grudnia 2016

Ouija: Narodziny zła (2016)


Tytuł: Ouija: Narodziny zła (Ouija: Origin of Evil)

Gatunek: Horror
Reżyseria: Mike Flanagan
Premiera: 28 października 2016 (Polska), 20 października 2016 (świat)
Ocena: 2-/6

"Diabelska plansza Ouija" nie była filmem złym. Film debiutującego za kamerą Stilesa White'a był akademickim przykładem na to, jak nie powinno kręcić się horrorów. Mimo tego, obraz zarobił ponad 76mln dolarów, co przy skromnym, 5-milionowym budżecie mogło oznaczać tylko jedno: będzie sequel. Tym razem sequel okazał się być prequelem, a za kamerą postawiono reżysera z większym doświadczeniem. Czy to znaczy, że "Ouija: Narodziny zła" jest lepsza od "jedynki"?


Alice Zander uważana jest za wybitną medium, potrafiącą kontaktować się ze zmarłymi. W rzeczywistości jest pomysłową oszustką, zarabiającą na ludzkich emocjach, a do niezbyt uczciwego procederu angażuje swoje dwie córki - Doris i Linę. Pewnego dnia Alice postanawia zakupić do domu słynną planszę Ouija. Korzystając z jej legendy, ma nadzieję na zwiększenie liczby potencjalnych klientów. Nie zdaje sobie sprawy, że plansza nie jest wyłącznie niewinną zabawką. Przez niezakończony rytuał, Zanderowie wpuszczają do swojego świata mściwego ducha, który z czasem przejmuje kontrolę nad Doris. Alice będzie musiała poznać mroczną historię zjawy, by uratować swoje córki.


Trzy lata temu Mike Flanagan zaprezentował światu "Oculusa" - swój reżyserski popis, na podstawie scenariusza powstałego we współpracy z Jeffem Howardem. W efekcie powstał jeden z najlepszych (obok "Obecności" i "Mamy") horrorów roku 2013. Dlatego też, mimo słabej "jedynki", duet Flanagan-Howard skusił mnie do sięgnięcia po sequel-prequel "Narodziny zła". I patrząc po boxoffice (80mln na koncie!), nie tylko ja dałem się nabrać na "dobrze zapowiadającą się" kontynuację. Bo, niestety, na dobrych zapowiedziach się skończyło.


O ile u White'a udało się przemycić choć kilka chwil grozy, o tyle Flanagan kompletnie się pogubił w tym, co chciał sprezentować. Z jednej strony, twórcy starają się odtworzyć klimat klasyków kina grozy, cofając widza w czasie do ery "Egzorcysty" i "Omena". Gdy jednak reżyserowi udaje się swoich bohaterów w tym klimacie ulokować, zamienia horror w komediodramat z nadnaturalnymi wstawkami. Gdzieś w połowie filmu autorom scenariusza przypomina się, że "Ouija" ma być horrorem, więc na biegu dorzucają parę oklepanych i do bólu znanych jump scares, łudząc się chyba, że ktokolwiek ich jeszcze nie zna. Potem już mamy komputerową zjawę, chaotycznie opowiedzianą mroczną historię, księdza-egzorcystę (lub też po prostu księdza, lub przypadkowego człowieka zgarniętego z ulicy, który akurat miał na szyi koloratkę) oraz - jakże by inaczej - opętane dziecko, którego miny mają przyprawiać o stan przedzawałowy (w zamierzeniu twórców: ze strachu). Oczywiście, nadmiar wątków, klasycznych chwytów i ogólny problem z konsekwencją prowadzi do tego, że nowa "Ouija" wykoleiła się na równi pochyłej, zanim na dobre wjechała na duży ekran. Aż sam w to nie wierzę, ale kiepski debiut White'a okazał się być ciekawszy, niż propozycja kontynuacji Flanagana (i to jest chyba w tym wszystkim najstraszniejsze).


Aktorsko widzom zaserwowany jest taki misz-masz, jaki chyba mieli Flanagan i Howard w głowach, tworząc scenariusz do tego obrazu. Znana z sagi "Zmierzch" Elizabeth Reaser to aktorka jednej miny, co przy drewnianym Henrym Thomasie i równie drętwym Parkerze Macku i tak stawia ją w gronie najlepiej prezentujących się postaci na ekranie. Gdyby nie Annalise Basso, "Ouija" pod względem warsztatu mogłaby konkurować z "Trudnymi sprawami". Niestety, młoda aktorska, której bliżej mogliśmy się przyjrzeć w "Oculusie", nie ma jeszcze takiego doświadczenia, by udźwignąć cały film (a i sam scenariusz nie był tak skonstruowany, by mogła się o to starać).


Podsumowując, jeżeli ktoś cierpi na nadmiarowe ilości wolnego czasu i nie wie, co z nim zrobić, to i tak szkoda go tracić na "Ouija: Narodziny zła". Najgorsze w tym jest to, że zgarnął z biletów tyle, że wytwórnie mogą znowu stać się głuche na krytykę i postanowią wypuścić kolejną część. Pozostaje mieć cichą nadzieję, że tym razem rozsądek weźmie górę nad chęcią zysku (jasne...).

sobota, 19 listopada 2016

Sausage Party (2016)


Tytuł: Sausage Party

Gatunek: Komedia/Animacja
Reżyseria: Conrad Vernon, Greg Tiernan
Premiera: 12 sierpnia 2016 (Polska), 14 marca 2016 (świat)
Ocena: 5-/6

Seth Rogen niejednokrotnie udowodnił, że nie ma dla niego tematów tabu. W filmach z jego udziałem wyśmiewano już praktycznie wszystko i wszystkich, z przywódcą Korei Północnej włącznie (głośny "Wywiad ze Słońcem Narodu"). Choć "Boski chillout" i "To już jest koniec" na stałe wpisały się na karty kinowych komedii o specyficznym poczuciu humoru, to ostatnio Seth Rogen, jak i jego odwieczny filmowy partner James Franco, zaczęli się wypalać z pomysłów. Czy "Sausage Party", specyficzna animacja dla dorosłych, to dalszy spadek po równi pochyłej, czy może nadzieja na powrót na szczyt?


Produkty spożywcze w supermarkecie wiodą spokojne i szczęśliwe życie. Klientów sklepu uważają za bogów i mają nadzieję, że któregoś dnia zostaną wybrane, by przekroczyć próg automatycznych drzwi do lepszego świata. Tego dnia doczekali w końcu parówka Frank i jego ukochana Brenda. Gdy razem trafiają do jednego wózka i kierują się do kas, jeden z produktów, Miodowa Musztarda, zaczyna panikować. Krzycząc, że nigdy "tam" nie wróci, wyskakuje z wózka. Frank i Brenda wychodzą ze swoich opakowań, by pomóc nieszczęśnikowi, lecz próba kończy się niepowodzeniem, a cały wózek wywraca się. Frank i Brenda muszą uciekać, by ratować swoje życie. Próbując wrócić na swój dział, Frank trafia do namiotu Wiecznych, gdzie odkrywa przerażającą prawdę o ludziach. Musi ostrzec inne produkty, nim będzie za późno.


Film zaczyna się, jak sztandarowa animacja Pixara - uśmiechnięci bohaterowie w idealnym świecie śpiewają radosną piosenkę na otwarcie supermarketu. Szybko jednak twórcy udowadniają, że "Sausage Party" jest animacją stanowczo nie dla dzieci. Dla bardziej wrażliwych to zderzenie z rzeczywistością może być jak oberwanie obuchem w głowę. Bo, trzeba przyznać, twórców mocno poniosło. Co najważniejsze, w zdecydowanej większości: na plus. Nie ma tutaj zabawy w półśrodki. Twórcy wyśmiewają wszystko i wszystkich, zaczynając od religii i wiary, poprzez absurdy podziałów społecznych, na pieprznych żartach kończąc. Każdy z prezentowanych produktów uosabia konkretną nację, uwypuklając i żartując z krążących na jej temat stereotypów. W "Sausage Party" nie ma równych i równiejszych - twórcy parodiują i żartują ze wszystkich. Oczywiście, jak to na Rogena i jego ekipę przystało, nie brakuje dowcipów o seksie, genitaliach i różnego rodzaju płynach. Przez większość filmu jest to jednak dość wyważona (jak na twórców) ilość, dzięki czemu przeciwnicy pieprznych żartów też znajdą coś dla siebie. Gorzej sprawa ma się w wielkich finale, gdzie kogoś poniosła ułańska fantazja i co wrażliwsze osoby mogą zejść w sensie medycznym.


Abstrahując od, moim skromnym zdaniem, trochę przesadzonego i nic niewnoszącego finału, całość wypada naprawdę dobrze. Pod sporą dawką humoru, znajduje się całkiem sensowna i logiczna fabuła. Twórcy starają się podkreślić absurdy, którymi kierują się ludzie i które biorą niemalże za "coś pewnego". Z jednej strony to krytyka, z drugiej - próba otworzenia oczu. Nie prezentują jednak rozwiązania ani złotego środka. Uwolnione spod jarzma wiary w klientów-bogów produkty spożywcze i tak dążą do autodestrukcji i zburzenia wszelkich fundamentów moralnych (co, według bohaterów filmu, jest swego rodzaju "happy endem"). Opakowanie tego w cieszącą oko animację, godną Pixara lub Dreamworks, dodatkowo podkreśla tylko groteskowość całokształtu. 


W animacjach pod względem aktorskim najbardziej lubię to, czy dana osoba na tyle dobrze wczuje się w swoją postać, że widz nie będzie mógł jej rozpoznać po głosie. I tak też się dzieje w "Sausage Party". Słysząc Franka, słyszałem Franka, a nie Setha Rogena udającego gadającą parówkę. Równie dobrze spisali się Kristen Wiig, Jonah Hill, Michael Cera, Salma Hayek, Edward Norton (tak, tak, on też tu bierze udział!) i wielu, wielu innych, którzy uraczyli nas swoimi dubbingowymi umiejętnościami. Naprawdę odwalili kawał dobrej roboty!


Podsumowując, jeżeli komuś podobał się "Boski chillout", a humor "To już jest koniec" wspomina do dziś, to "Sausage Party" będzie dobrym wyborem. Sam obraz powinien trafić na jakąś listę rekordów, bo tylu wariacji ze słowem "fuck" nie słyszałem chyba od czasu "Kasyna" Martina Scorsese. Co bardziej wrażliwym radzę film Vernona i Tiernana omijać szerokim łukiem, bo mogą oni nie dotrwać do napisów końcowych.

niedziela, 6 listopada 2016

Inferno (2016)


Tytuł: Inferno

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Ron Howard
Premiera: 14 października 2016 (Polska), 12 października 2016 (świat)
Ocena: 3-/6

Kiedy w 2006 roku "Kod da Vinci" wszedł do kin, o książkach Dana Browna usłyszał każdy. W momencie, gdy głos zabrał sam Watykan, potępiając przedstawiane w powieści i jej ekranizacji teorie, producenci zapewne piali z zachwytu (bo czy można mieć lepszą reklamę?). Zainteresowanie mediów przedstawionymi wątkami, w których fikcja zgrabnie została wpleciona w prawdziwe wydarzenia, spowodowało, że "Kod da Vinci" stał się światowym hitem (zarabiając przeszło 700 mln dolarów). Od razu było pewne, że nie będzie to jedyna ekranizacja prozy Dana Browna. I tak, w 2009 na duży ekran trafiły "Anioły i demony". Choć ponownie spotkano się z krytyką Watykanu i medialnym szałem, filmowi nie udało się powtórzyć sukcesu swojego poprzednika. Mimo to, twórcy postanowili nie dawać za wygraną i w tym roku do kin trafiła trzecia ekranizacja przygód Roberta Langdona. Czy "Inferno" jest w stanie dorównać książce?


Robert Langdon, światowej sławy profesor z dziedziny symboliki z Harvardu, budzi się w szpitalu w Wenecji. Nie wie, gdzie się dokładnie znajduje i jak tu trafił. Dr Sienna Brooks wyjaśnia mu, że trafił do szpitala ranny i może cierpieć na kilkudniową amnezję. Niedługo później na miejsce przybywa Vayentha, płatna zabójczyni, której zadaniem jest pozbycie się Langdona. Wraz z pomocą Sienny, Robertowi udaje się uciec. Okazuje się, że jest poszukiwany przez amerykański rząd, WHO oraz tajną organizację. Wszystko przez urządzenie, które znajduje w kieszeni swojej marynarki, zawierające mapę piekła Dantego, która została przez kogoś zmodyfikowana. Od rozwiązania tej zagadki może zależeć nie tylko życie Langdona, ale i wszystkich ludzi.


Do tej pory trio Howard, Hanks i Zimmer to był istny strzał w dziesiątkę. Howard potrafił genialnie ważyć akcję i napięcie z jednoczesnym prowadzeniem fabuły, w roli Langdona ciężko było sobie wyobrazić kogokolwiek poza Hanksem, a całość doskonale domykał Zimmer w wyjątkowej oprawie muzycznej. Niestety, wystarczyło, że Akiva Goldsman zostawił napisanie scenariusza Davidowi Koeppowi (tak, tak, to ten pan od "Jack Ryan: Teoria chaosu") i wszystko się posypało. Koepp pozazdrościł chyba Terrio i Goyerowi chaotycznego "Świtu sprawiedliwości" i sam postanowił obszerną powieść Dana Browna poszatkować, pozlepiać po swojemu i - co gorsza! - zmienić cały jej sens.


Przez liczne skróty myślowe, skakanie między scenami i nierozwijanie wątków ci, którzy nie czytali książki, mogą się czuć mocno zdezorientowane. Za to osoby, które czytały książkę, będą nie mniej zdezorientowane, przez pół seansu zastanawiając się, czy aby na pewno "Inferno" stanowi ekranizację powieści Dana Browna. Choć wartkiej akcji w filmie nie brakuje, nie udaje się nią zrekompensować kompletnego braku fabularnej logiki, sensownego ciągu przyczynowo-skutkowego i zmiany finału, przez którą obraz trafia na półkę przeciętnych thrillerów. I to mocno przeciętnych. Nic w tym obrazie nie potrafi wystarczająco zachwycić, główne wątki są niewystarczająco rozbudowane, a liczne niedomówienia sprawiają, że widz zastanawia się, kto pisał scenariusz - doświadczony (nomen omen) scenarzysta, czy uczeń gimnazjum. Na domiar złego, Ron Howard za wiele z tym nie robi i prezentuje widzom tę fabularną papkę z pełną odpowiedzialnością, zaś Hans Zimmer ponownie udowadnia, że spoczął na laurach i się wypalił, plagiatując sam siebie. To, co usłyszmy w "Inferno", to nieznacznie (naprawdę nieznacznie!) przerobiony soundtrack z "Kodu da Vinci".


Ze wcześniej wspomnianego trio, wyłącznie Tom Hanks udowadnia, że nie zwalnia tempa i nadal mu zależy. Jako Robert Langdon jest niezastąpiony i choć scenariuszowo wygląda to blado, stara się wycisnąć jak najwięcej. Felicity Jones jako Sienna Brooks wypada zbyt sztucznie, znany z "Nietykalnych" Omar Sy nie ma możliwości rozwinięcia skrzydeł, a Ben Foster jako Zobrist jest tak słaby, że do swoich teorii nie przekonałby ameby intelektualnej, a co dopiero takiej rzeszy wiernych i oddanych wyznawców, jaka została zaprezentowana w filmie. Na koniec Sidse Babett Knudsen, która sama w sobie nie wypada najgorzej, ale wybór jej do roli Elizabeth Sinskey udowadnia, że twórcy naprawdę nie czytali książki.


Podsumowując, jako niewymagający film akcji z domieszką thrillera, "Inferno" może być dobrym pomysłem na wieczór. Jednakże, dla większości widzów wizyta w kinie może skończyć się konsternacją i rozczarowaniem. "Inferno" to doskonały przykład, że co za dużo, to niezdrowo.

wtorek, 11 października 2016

Dziewczyna z pociągu (2016)


Tytuł: Dziewczyna z pociągu (The Girl on the Train)

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Tate Taylor
Premiera: 7 października 2016 (Polska), 5 października 2016 (świat)
Ocena: 2+/6

Sukces debiutanckiej książki Pauli Hawkins zapewniła nie tyle wyjątkowa i wciągająca historia, co ogromna promocja, w której udział wzięło wiele znanych nazwisk (w tym sam Stephen King). Taka pozycja skazana była na listę bestsellerów. Gdy "Dziewczyna z pociągu" zyskała popularność na całym świecie, ekranizacja była wyłącznie kwestią czasu. I tak oto Tate Taylor ("Służące") przeniósł na duży ekran prozę Pauli Hawkins. Czy historię Rachel, Megan i Anny warto zobaczyć w kinie?


Rachel jest alkoholiczką. Po rozpadzie swojego małżeństwa poddała się nałogowi, co sukcesywnie prowadzi ją do przepaści. Dzień w dzień jeździ pociągiem do i z pracy, obserwuje zza okien wagonu swój dawny dom, a także jego okolicę. Mieszkańcy jednej z posesji przykuwają jej szczególną uwagę, tworząc - w jej oczach - idealną parę. Wszystko się zmienia, gdy Rachel zauważa obserwowaną dziewczynę całującą się z innym mężczyzną. Idealny świat, który wykreowała w swojej głowie, roztrzaskuje się na kawałki. Parę dni później owa kobieta znika. Rachel postanawia pomóc policji w poszukiwaniach. Podejrzewa, że za wszystkim stoi mężczyzna, z którym zaginiona miała romans.


Terry Hayes określiła Paulę Hawkins mianem "Alfreda Hitchcocka nowego pokolenia". Po takim porównaniu sam zainteresowany pewnie się w grobie przewraca. Choć proza Pauli Hawkins nie jest najgorsza, to daleko jej do znakomitości. I dokładnie takim samym mianem można określić jej ekranizację, przy czym - jak to zwykle bywa - powieść na dużym ekranie wypada gorzej, niż na papierze. Mimo umiejętności, jakimi Taylor dysponuje, nie udało się za wiele "Dziewczynie z pociągu" pomóc. Ograniczenia filmowe nie pozwoliły zapoznać się z bohaterkami historii aż tak dobrze, jak w książce. Bez tego fabuła nie potrafiła się obronić sama. Zaburzona chronologia, dobrze sprawdzająca się w książce, na ekranie ledwo kuleje. Zmiany w jednych wątkach, ucięcie innych i dodanie niepotrzebnych bardziej szkodzą, aniżeli poprawiają odbiór całokształtu.


Tylor starał się skupić uwagę widza na swoich bohaterkach. Operując odpowiednio kamerą, udaje mu się uchwycić Rachel, Annę i Megan w świetnych momentach. Jednakże, nawet najlepsze ujęcie nie jest w stanie przykryć mizerności fabularnej. A ta aż bije po oczach. Brak konsekwencji w scenariuszu powoduje, że "Dziewczyna z pociągu" to istny koktajl Mołotowa - połączenie ciężkiego dramatu o relacjach matka-dziecko z alkoholizmem w tle z historyjką tak płytką i z czasem przewidywalną, że więcej ciekawszych zwrotów akcji zawarto w stu stronicowych tomach sagi "Nierządnicy" Iny Lorentz. Niestety, przeniesienie na duży ekran powieści Hawkins nie było dobrym pomysłem i nawet Taylor z całym swoim warsztatem niewiele mógł zdziałać.


Choć przeniesienie brytyjskiej historii do amerykańskich realiów (i nastąpienie Londynu Nowym Jorkiem) niezbyt wyszło, to jednym z tych fragmentów, które uratowały obraz przed totalną katastrofą, była świetna obsada. Pierwsze skrzypce niezaprzeczalnie gra tutaj Emily Blunt, która w obiektywie Taylora swoją mimiką potrafi zdziałać cuda. Daje tutaj taki pokaz swoich aktorskich umiejętności, że reszta obsady pozostaje daleko w tyle. Ciekawie prezentuje się Haley Bennett, choć do pazura i drapieżności książkowej Megan trochę jej brakuje. Dobrze w roli odnajduje się Luke Evans, mimo że filmowy Scott został mocno okrojony w porównaniu z pierwowzorem.


Podsumowując, "Dziewczyna z pociągu" nie jest nawet w połowie tak dobra, jak powieść Pauli Hawkins, a powieść Pauli Hawkins nie jest nawet w połowie tak dobra, jak ją wychwalają. W efekcie dostaliśmy miałki film z dobrą obsadą i świetnym reżyserem, którzy marnują swój talent w tej produkcji. Patrząc na to, że teraz wchodzi kilka ciekawych propozycji na duży ekran, "Dziewczynę z pociągu" można sobie z czystym sumieniem odpuścić.

poniedziałek, 10 października 2016

Bridget Jones 3 (2016)


Tytuł: Bridget Jones 3 (Bridget Jones's Baby)

Gatunek: Komedia romantyczna
Reżyseria: Sharon Maguire
Premiera: 16 września 2016 (Polska), 14 września 2016 (świat)
Ocena: 5+/6

W 2001 roku debiutująca za kamerą Sharon Maguire bezbłędnie przeniosła na duży ekran bestseller pióra Helen Fielding. Bridget Jones urzekła widzów na całym świecie, przekonując do komedii romantycznych nawet największych przeciwników gatunku. Trzy lata później wyszła kontynuacja, która utrzymała wysoki, ociekający humorem poziom (co, jak wiadomo, rzadko kiedy się udaje). Na trzecią odsłonę losów Bridget Jones przyszło widzom czekać 12 lat. "Trójka" potrafi rzeczywiście rozbawić do łez, czy wyłącznie żeruje na znanym tytule?


Po wielu perypetiach, Bridget Jones ponownie jest samotna. Za namową koleżanki z pracy postanawia się trochę "rozerwać". Razem wyruszają na festiwal muzyczny, gdzie Jones poznaje przystojnego Jacka Qwanta, z którym wdaje się w romans. Niedługo później spotyka Marka Darcy'ego, na widok którego odzywają się dawne uczucia. Pewnego dnia Jones odkrywa, że jest w ciąży. Niestety, nie jest pewna, kto jest ojcem.


Nie będzie przesadą, jak napiszę, że Bridget Jones powróciła w wielkim stylu. Choć tradycyjny pamiętnik zastąpiła współczesna technika, sama bohaterka - poza zmianami czysto fizycznymi - pozostała taka sama. Niezwykle trafione żarty, genialne uwagi, doprecyzowane dialogi i sytuacyjne żarty - to i wiele, wiele więcej gwarantuje doskonałą rozrywkę przez blisko dwie godziny. Z Maguire za sterami i Helen Fielding, trzymającą pieczę nad scenariuszem, trzecia odsłona przygód Bridget Jones potrafi szczerze rozbawić do łez.


W filmie nie ma tematów tabu, których twórcy nie ośmieliliby się wyśmiać. Na równi obrywa się członkiniom kółek kościelnych, walczącym o prawa kobiet feministkom, gejom, mężatkom, singielkom, przesadnie ambitnym szefom, a także - i przed wszystkim - stereotypowej męskiej dumie. Nie jest to jednak humor, o który można by się obrazić - wszystko w granicach rozsądku, inteligentnych spostrzeżeń i dobrego smaku. Trzecia odsłona "Bridget Jones" nie tylko zmiotła komediową konkurencję, ale i utrzymała poziom poprzednich części (choć zaryzykowałbym stwierdzenie, że nawet go przebiła).


Pod względem obsady filmowi nie można niczego zarzucić. Renée Zellweger, choć naciągnięta operacjami plastycznymi do granic możliwości, w roli Bridget czuje się jak ryba w wodzie. Colin Firth to jeden z najbardziej plastycznych i utalentowanych aktorów współczesnego kina, więc powrót do Marka Darcy'ego nie sprawił mu żadnych problemów. Patrick Dempsey godnie zastępuje Hugh Granta - jego Jack Qwant stanowi perfekcyjną przeciwwagę dla Firtha. Na uznanie zasługuje również Emma Thompson, która w roli dr Rawlings jest iście bezbłędna!


Podsumowując, obowiązkowa pozycja dla wszystkich miłośników dobrych komedii i doskonałe zwieńczenie przygód znanej i lubianej Bridget Jones. Jest to jeden z tych nielicznych filmów, do których warto będzie wracać, by naładować się pozytywną energią i optymizmem oraz poprawić sobie humor. Gorąco polecam!

sobota, 24 września 2016

Blair Witch (2016)


Tytuł: Blair Witch

Gatunek: Horror
Reżyseria: Adam Wingard
Premiera: 16 września 2016 (Polska), 14 września 2016 (świat)
Ocena: 5+/6

Powiedzieć, że w 1999 roku Monolith rozbił przysłowiowy bank, to jak nie powiedzieć nic. Film Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza kosztował 60 tys. dolarów. Monolith kupił go za milion, by następnie zarobić na nim... blisko 250 mln dolarów! Wystarczyła dobra kampania, parę internetowych plotek i zainteresowanie prasy, by ludzie uwierzyli, że "Blair Witch Project" to prawdziwy zapis z taśm znalezionych w lasach niedaleko Burkittesville. W taki sposób o miejskiej legendzie usłyszał cały świat, mieszkańcy Burkittesville nie mogli się opędzić od turystów i żądnych przygód poszukiwaczy, a sam "Blair Witch Project" za stałe zapisał się na kartach historii kina, rozpoczynając tym samym modę na found footage (która nieprzerwanie trwa do dzisiaj). Wypuszczanie sequeli takich klasyków zazwyczaj nie zwiastuje niczego dobrego (ktokolwiek widział "Book of Shadows: Blair Witch 2", wie, o czym mówię). Choć o kolejny film z Wiedźmą z Blair nikt nie pytał, po 17 latach do tematu postanowił wrócić Adam Wingard ("Gość", "Następny jesteś ty"). Drugi raz, że jest to prawdziwa historia, nikt się nie nabierze. Czy Wingardowi udało się stworzyć godnego następcę "Blair Witch Project"?


Kilkanaście lat temu Heather Donahue wraz z dwójką przyjaciół zaginęła w lasach nieopodal Burkittesville. Teraz jej młodszy brat James wpadł na trop, który pozwala mu sądzić, że Heather nadal żyje. Wraz ze znajomymi wyrusza do Burkittesville, gdzie dołącza do nich dwójka mieszkańców, chcąca koniecznie udokumentować zjawiska paranormalne, które podobno mają miejsce w pobliskim lesie. Przekonani, że Heather naprawdę żyje, przekraczają próg przeklętego lasu. Szybko okazuje się, że historie o Wiedźmie z Blair nie są tylko miejską legendą.


Patrząc na to, jak kiepsko w ostatnich latach przędzie kino grozy (szczególnie pod kątem remake'ów i sequeli), nie miałem wielkich nadziei co do nowego "Blair Witch". Moje obawy okazały się niesłuszne, a Adam Wingard udowodnił, że również w konwencji found footage potrafi się odnaleźć. Jego obraz to nie tylko całkiem udany sequel klasyka sprzed lat, ale przede wszystkim oddanie hołdu pierwotnym twórcom. Bo odniesień do "jedynki" jest tu aż nadto. W nocy las wydaje niewytłumaczalne dźwięki, na drzewach zawisają figurki z patyków i chrustu, coś porywa namiot, znikąd pojawiają się kamienne kopce, a ścieżka powrotna prowadzi bohaterów w kółko. Mimo ogromu lasu, postaci na ekranie (jak i widzów) sukcesywnie ogarnia klaustrofobiczna panika i niewytłumaczalna paranoja.


Wingard, w przeciwieństwie do Myricka i Sáncheza, nie stawia na "naturalność" i "zwyczajność", bo wie, że drugi raz nikt tego nie kupi. Jego film rozkręca się dużo szybciej, ilość wprowadzonych i niewyjaśnionych wątków może przyprawić widza o niezły mętlik w głowie, a liczba jump scares spokojnie wystarczyłaby na trzy odrębne filmy. Mimo jawnego czerpania z pierwowzoru, nowy "Blair Witch" nie jest wyłącznie ślepą kopią. Wingard perfekcyjnie radzi sobie z dźwiękiem, techniką i z wykorzystaniem przestrzeni. Dodatkowo, udaje mu się sukcesywnie budować napięcie, które w finale osiąga punkt kulminacyjny i trwa aż do napisów końcowych. Taki manewr jest bardzo ryzykowny i wielu innych twórców (w tym, ostatnio, James Wan) nie radzą sobie z tym za dobrze. Wingard rozegrał to niemalże po mistrzowsku.


Najgorzej w tym wszystkim wypadają aktorzy, którzy nie potrafią za bardzo przekonać do siebie widzów. Jedynie Callie Hernandez i Wes Robinson jakoś odnajdują się w tym, co robią. Odgrywający główną rolę James Allen McCune nie jest dość przekonujący, jako brat desperacko szukający swojej siostry. Corbin Reid i Brandon Scott to osoby, na których filmową śmierć czeka się z utęsknieniem (byleby w końcu przestali zawadzać). Valorie Curry ma swoje "momenty", ale nie udało jej się w pełni rozwinąć skrzydeł.


Podsumowując, Adam Wingard raczej nie ma co liczyć na powtórzenie kasowego sukcesu "Blair Witch Project". Jednakże, udało mu się w dużym stopniu odtworzyć "tamten" klimat i - przede wszystkim - wyreżyserować horror z prawdziwego zdarzenia (po nieudanych "Obecność 2" i "Kiedy gasną światła" jest to miła odmiana). Jeżeli ktoś szuka porządnego, klimatycznego dreszczowca (i to w oklepanej konwencji found footage!), to "Blair Witch" szczerze polecam!

niedziela, 14 sierpnia 2016

Legion samobójców (2016)


Tytuł: Legion samobójców (Suicide Squad)

Gatunek: Akcja
Reżyseria: David Ayer
Premiera: 5 sierpnia 2016 (Polska), 3 sierpnia 2016 (świat)
Ocena: 4/6

Studia Warner Bros. i DC po latach spania na laurach po trylogii Nolana, obudziły się z ręką w nocniku, by odzyskać tę część kinowego rynku, którą zaanektował Marvel. Niestety, "Batman v Superman: Dawn of Justice" okazał się porażką, co niezbyt dobrze służy Lidze Sprawiedliwych, mającej być odpowiedzią DC Comics dla Avengers Marvela. Zaledwie cztery miesiące później studio wypuszcza kolejny obraz z uniwersum Batmana, który miał zatrzeć złe wrażenie po "Świcie sprawiedliwości". Czy to się udało?


Świat jeszcze nie otrząsnął się po śmierci Supermana, a szefowie amerykańskiego wywiadu już zastanawiają się, co zrobić, gdyby pojawił się jego "następca" i nie miał wcale pokojowych zamiarów. Amanda Waller uważa, że znalazła rozwiązanie. Proponuje stworzyć grupę specjalną złożoną z największych złoczyńców, odsiadujących wyroki w najcięższych więzieniach. W zamian za skrócenie wyroku, mieliby wykonywać najcięższe i najbardziej niebezpieczne misje. Tak powstaje Task Force X, nazywany również Legionem Samobójców, w którego skład wchodzą Rick Flag, Deadshot, Enchantress, Boomerang, Killer Croc, Harley Quinn, Katana, Slipknot i El Diablo. Gdy Enchantress zdradza Ricka i razem ze swoim bratem stara się odzyskać władzę nad światem, Task Force X zostaje powołany do zażegnania kryzysu. Zadanie komplikuje Joker, który za wszelką cenę stara się odzyskać Harley Quinn.


Wydawać by się mogło, że po "Batman v Superman" studio DC nie naszpikuje swojego kolejnego filmu ogromną ilością wątków (często pourywanych lub zbyt poupraszczanych, by zmieściły się na taśmie filmowej), mało logiczną fabułą i taką liczbą postaci, że ciężko byłoby dobrze opisać i zaprezentować choćby jedną. Okazało się, że tym razem studio poszło o krok dalej i do tego, co zaproponował reżyser i scenarzysta David Ayer, wprowadziło swoje "trzy grosze". W efekcie dostaliśmy historię naciąganą jak w "Dawn of Justice" i podobnie pozszywaną, by jako-tako trzymała się w całości. Zbyt długa prezentacja bohaterów na wstępie prowadzi przez bieg skrótami do głównego wątku, który okazuje się nadzwyczaj banalny. Superwiedźma uwalnia swojego superbrata, by stworzyć swoją superarmię, zniszczyć całą broń ludzkości (poprzez broń ludzkości rozumiana jest broń USA oczywiście) i przejąć władzę nad światem. Oczywiście, ten superplan musi zawieźć, superbrat nie przydaje się prawie do niczego, a superwiedźma znająca superczary zostaje superszybko pokonana. Krótko mówiąc: było wiele razy, nuda.


Całe szczęście, choć w jakimś stopniu niedociągnięcia fabularne udaje się przykryć charyzmą postaci (nie wszystkich, oczywiście - w takim tłumie byłoby to niemożliwe), a także specyficznym, acz wyszukanym humorem. Tak oto "Suicide Squad", mający predyspozycje do bycia filmem mrocznym i krwawym, stał się lekkim blockbusterem ze sporą dawką komedii (co, jak się okazało, wcale nie wyszło aż tak źle). Niezaprzeczalnie prym wiodą tu cztery postaci: Deadshot, łączący postawę zimnego zabójcy na zlecenie z kochającym i czułym ojcem, Amanda Waller, będąca chodzącym synonimem władzy absolutnej, Harley Quinn, prawdziwa gwiazda całego widowiska, oraz Joker w całkiem nowej odsłonie. Szczerze, to ostatnia dwójka zasługuje na osobny film - rozchwianą i popadającą ze skrajności w skrajność osobowość Quinn ciężko przedstawić przy takiej ilości innych bohaterów, a nowego Jokera było stanowczo za mało (wiem, wiem, w "Suicide Squad" miał pełnić rolę drugoplanową, ale i tak jest go za mało!). Na uznanie zasługuje też zgrabne połączenie "Legionu Samobójców" z "Batman v Superman" - czy to przez fragmenty "Dawn of Justice", pokazane lub dobrze wplecione w dialogi, czy też przez bohaterów (jak choćby epizodycznie występujący Ben Affleck w roli Batmana, który otwiera furtkę do przyszłorocznych "Wonder Woman" i "Ligii Sprawiedliwych").


Trzeba przyznać, że większość obsady starała się wykorzystać potencjał odgrywanej postaci na tyle, na ile pozwalał na to scenariusz i liczne cięcia. Na prowadzeniu pozostają oczywiście Will Smith, Margot Robbie i Viola Davis. Joker Jareda Leto (mimo okrojonych scen) świetnie wpasowuje się w koncepcję klimatu "Suicide Squad" - przekonał mnie do siebie bardziej niż Joker w wersji po dziś dzień opiewanego Ledgera. W pamięci na dłużej pozostanie również Jay Hernandez jako El Diablo, a Jai Courtney pokazał, że potrafi zagrać więcej niż jedną miną. Najgorzej wypada duet Joel Kinnaman - Cara Delevingne. Ten pierwszy pasuje do roli Flaga, jak ryba do roweru, a beznamiętna Delevingne jest tak bardzo nijaka, że gdyby nie tony efektów specjalnych, nikt by jej nie zauważył.


Podsumowując, jak na razie wybierając się do kina na propozycje DC, nie można spodziewać się poziomu, do którego - bądź co bądź - przyzwyczaił widzów Marvel. Choć "Suicide Squad" wypada nieporównywalnie lepiej niż "Dawn of Justice", to niewykorzystany potencjał obrazu strasznie rzuca się w oczy. Jednocześnie, nie jest tak zły, jak o nim piszą. Stanowi dobrą rozrywkę (jak na blockbustera przystało) ze sporym zastrzykiem pozytywnego humoru.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Kiedy gasną światła (2016)


Tytuł: Kiedy gasną światła (Lights Out)

Gatunek: Horror
Reżyseria: David F. Sandberg
Premiera: 22 lipca 2016 (Polska), 20 lipca 2016 (świat)
Ocena: 2/6

Jeszcze do niedawna udział Jamesa Wana w jakiejkolwiek produkcji (czy to za kamerą, czy nadzorując całokształt) był gwarantem dobrego, naprawdę klimatycznego filmu grozy. Niestety, kolejni twórcy starają się sygnować swoje twory nazwiskiem znanego reżysera, jak tylko się da. W efekcie, James Wan przestał być synonimem pełnego napięcia horroru. Niekończąca się opowieść spod szyldu "Piły", niepotrzebny "Naznaczony: rozdział 3", śmieszna "Annabelle" czy - last but not least - kontynuacja "Obecności" zrobiona metodą kopiuj-wklej - im więcej Jamesa Wana na plakatach, tym gorzej stoi kino grozy. Czy całkiem nieźle zapowiadający się "Lights Out" pozwolił przełamać złą passę?


Wiele lat temu Rebecca opuściła rodzinny dom, mając nadzieję, że raz na zawsze ucieknie od koszmarów i lęków. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć. Gdy jej młodszy brat, Martin, zaczyna źle sypiać, mieć problemy w szkole i uciekać z domu, dziewczyna odkrywa, że jej koszmar z dzieciństwa powrócił. Rebecca musi dowiedzieć się prawdy o tajemniczej Dianie, związanej z jej matką, nim będzie za późno.


"Lights Out" jest przykładem tego, że dobry zwiastun i znane nazwiska potrafią zagwarantować kasowy sukces. Przy skromnym (niecałe 5 mln dolarów) budżecie, obraz Sandberga przyniósł ponad 85 mln zysków. W końcu, jak to mówią, reklama dźwignią handlu. Niestety, w tym przypadku na dobrej reklamie się skończyło, bo choć Sandberg dołączył do grona reżyserów, którzy swoją krótkometrażową produkcję przenieśli na duży ekran, nie potrafił z nią za wiele zdziałać. Bardzo dobry klimat ociekającego napięciem wprowadzenia znika tak szybko, jak się pojawia. Dobry start w tym przypadku okazał się być początkiem iście agonalnego brnięcia do mety.


Z każdą kolejną minutą filmu (a nie ma ich za wiele, jak na kinową produkcję!) jest coraz gorzej. Intrygująca fabuła zmienia się w rozgotowaną papkę, cała tajemnica zostaje odkryta w kilka chwil, a momenty grozy stają się wtórne i, tym samym, nużące. Parę dobrych jumpscares nie potrafi uratować tego tonącego okrętu. Denny finał, podczas którego rozgrywa się dramat o mniejszym zastrzyku emocji, niż relacja Edwarda i Belli w "Zmierzchu", cieszy jedynie tym, że zaraz pojawią się napisy końcowe i będzie można zakończyć seans. Bo kiedy zwiastun okazuje się być straszniejszy od samego filmu, to naprawdę o czymś świadczy (i nie jest to nic dobrego).


Obsadowo bez większych rewelacji. Teresa Palmer stara się za wszelką cenę pokazać, że potrafi zagrać w innych produkcjach, niż młodzieżowe fantasy ("Jestem numerem cztery"), filmy romantyczne ("Miłość i honor"), czy romantyczno-komediowe fantasy ("Wiecznie żywy"). Cóż, nie potrafi. Zawodzi przed kamerą również Maria Bello, która ogromny potencjał swojej postaci chowa za kilkoma wtórnymi minami i gestami. Sytuację ratują młody Gabriel Bateman i Alexander DiPersia. Ten drugi niezaprzeczalnie nadawałby się do jakiejś parodii pełnej sytuacyjnego humoru.


Podsumowując, "Kiedy gasną światła" nie będzie zbyt trafioną pozycją dla miłośników kina grozy. Po seansie nie dziwi, że kopiowanie Jamesa Wana przez Jamesa Wana w "Obecności 2" zbiera całkiem niezłe noty - przy takim poziomie horrorów ciężko mówić o jakiejkolwiek konkurencji.

poniedziałek, 30 maja 2016

Sąsiedzi 2 (2016)


Tytuł: Sąsiedzi 2 (Neighbors 2: Sorority Rising)

Gatunek: Komedia
Reżyseria: Nicholas Stoller
Premiera: 13 maja 2016 (Polska), 19 kwietnia 2016 (świat)
Ocena: 3-/6

Nie od dziś wiadomo, że jeśli jakiś film (a już na pewno komedia) okaże się sukcesem i zostanie dobrze przyjęta przez publikę, to twórcy z całą pewnością zabiorą się za sequel. Przykład "22 Jump Street" pokazał, że udaje się stworzyć naprawdę dobrą kontynuację. Niestety, w przeważającej większości "dwójka" okazuje się być klapą. Czy w tym przypadku Nicholas Stoller stanął na wysokości zadania?


Po zwycięstwie z bractwem Delta Psi Beta, Randerowie wiodą spokojne życie. Planują sprzedać dom i przeprowadzić się do nowej okolicy. By tak się stało, muszą dobić targu z kupcami. Wszystko układa się dobrze do czasu, aż do domu obok wprowadza się nowe studenckie stowarzyszenie - tym razem żeńskie, Kappa Nu. Okazuje się, że pomaga im były wróg Radnerów, przewodniczący bractwa Delta Psi Beta, Teddy. Mac i Kelly są gotowi zrobić wszystko, by pozbyć się niechcianych sąsiadów.


W pierwszej części "Sąsiadów" Stoller udowodnił, że można pokazać coś, co w kinie komediowym już widzieliśmy, w ciekawy i świeży sposób. Sequel okazał się jednak przeciągnięciem struny. Już pierwsza scena to odważne i ryzykowne posunięcie, bo takim rodzajem humoru można zdziałać skrajnie różne efekty. I choć opening Stollerowi jakoś wyszedł, to nie poszedł - niestety - za ciosem. Dużo miejsca na taśmie filmowej poświęcono rozlokowaniu nowych i starych bohaterów. Rozumiem, że rys psychologiczny postaci może być ważny także w komediach, ale rozwałkowanie go do granic możliwości i prowadzenie w - mówiąc kolokwialnie - ślamazarny sposób nie należy do najlepszych rozwiązań.


Na parę porcji humoru Stoller każe nam czekać niemalże połowę filmu, z czego najlepsze gagi zostawia na jego końcową część (scena w garażu, choć podchodzi pod humor sztampowej skórki od banana, potrafi rozbawić do łez). Trzeba jednak zaznaczyć, że żarty są znacznie bardziej uboższe niż te, którymi widzowie zostali uraczeni w "jedynce". Próba wyśmiania ponownie popkulturowych aspektów i utartych stereotypów nie do końca się udaje. W efekcie wymuszony dramat zajmuje w tej komedii za dużo miejsca, a rozdmuchany konflikt, który w "jedynce" był motorem całej fabuły, przypomina odgrzewanie kotleta. W starciu młodych ze starymi brakuje świeżości. Poruszane tematy o nierówności płci, mniejszościach, trudach rodzicielstwa, przyjaźni, lojalności i szacunku są wtórne, a ich mnogość powoduje, że są zbyt płytko zarysowane.


To, że Seth Rogen i Rose Byrne sobie poradzą z wymysłami Stollera, było pewne już po pierwszej części. Chloë Grace Moretz miała grać pierwsze skrzypce i zastąpić Zaca Efrona, a tymczasem została przysłonięta przez postaci drugoplanowe (jak choćby Beanie Feldstein). Co do samego Efrona, to rola jednocześnie komediowa i dramatyczna wciąż stanowi zadanie ponad jego warsztat. Widać, że stara się rozwijać, ale jeśli przy okazji da się zaszufladkować, że jego rola sprowadza się do ściągania koszulki, to może go czekać bolesne spotkanie ze ślepym zaułkiem.


Podsumowując, "Sąsiedzi 2" to bezsprzeczne przeciągnięcie struny. Film przypomina pewnego rodzaju kopiuj-wklej poprzednika z mniejszą dawką humoru i gorszą fabułą. Mam cichą nadzieję, że żerująca na sławie poprzednika tegoroczna propozycja Stollera nie okaże się na tyle kasowym hitem, że twórcy postanowią za kolejne dwa lata zaserwować nam trzecią odsłonę. Niestety, w tym przypadku co za dużo to stanowczo niezdrowo.