poniedziałek, 28 września 2015

Karbala (2015)


Tytuł: Karbala

Gatunek: Wojenny
Reżyseria: Krzysztof Łukaszewicz
Premiera: 11 września 2015 (Polska), 8 września 2015 (świat)
Ocena: 4/6

W ciągu kilku ostatnich lat rodzimi twórcy udowodnili widzom, że wyrażenie "polski film wojenny" brzmi jak oksymoron. To, czego nie udało się zniszczyć Hoffmanowi w filmie "1920 Bitwa Warszawska", dobił Chochlew za pomocą "Tajemnicy Westerplatte". Potem było już tylko gorzej, jak za ekranizację wielkich wydarzeń polskiej historii zabrał się Komasa z dubstepowym "Miastem 44" i Barczyk, nazywający superprodukcją nieudolny mariaż filmu historycznego z fantastyką ("Hiszpanka"). Tym razem za kamerą usiadł Krzysztof Łukaszewicz, reżyser takich filmów, jak "Generał Nil" i "Lincz". Czy jego "Karbala" przywraca gatunek wojenny w polskim kinie na dobre tory, a może pogrzebuje go pod kolejną warstwą mułu?


Rok: 2004. Miejsce: Karbala, Irak. Grupa polskich i bułgarskich żołnierzy ma za zadanie bronić City Hall - siedzibę lokalnych władz i miejsce przetrzymywania terrorystów. Misja ma trwać 24 godziny - do czasu przyjazdu zmienników - i na tyle też wyznaczone są zapasy jedzenia i amunicji. Sprawa komplikuje się, gdy islamscy terroryści opanowują miasto, odcinając City Hall od świata. Kapitan Kalicki podejmuje dramatyczną decyzję utrzymania budynku do czasu przybycia posiłków. Rozpoczyna się krwawa walka o przetrwanie, podczas której jeden błąd Kalickiego może kosztować życie jego żołnierzy i bułgarskich sojuszników.


Polacy na kartach historii niejednokrotnie zapisali się jako ci, którzy potrafią dokonać niemożliwego. Karbala jest kolejnym tego przykładem - żołnierze polscy i bułgarscy utrzymali przez trzy dni budynek City Hallu, przy ograniczonych zasobach i pod naporem sił liczniejszej armii terrorystów. Nie tylko utrzymali City Hall do przybycia wsparcia, ale i nie stracili podczas obrony żadnego żołnierza. Już samo to jest wystarczającym materiałem na scenariusz dla pełnego patriotyzmu kina i Łukaszewicz postanowił wykorzystać je w pełni. Jego Irak to spalone słońcem piekło, które można odczuć już od pierwszych minut filmu. Rozkazy należy wykonywać z największą dokładnością, bo mały błąd może kosztować życie. "Karbala" prezentuje prostych żołnierzy, którzy nie przybyli do Iraku, by zdobyć chwałę. W końcu ich marzenia o sławie i tak szybko weryfikuje rzeczywistość, brutalnie i bez ogródek ukazana kamerą Łukaszewicza. Każdy z bohaterów musi chronić swoich kolegów nie tylko przed nacierającymi terrorystami, ale i przed własnymi słabościami. Reżyser "Linczu" nie ubarwia wojennych działań wyższą ideologią i bohaterskimi przyśpiewkami, dzięki czemu jego obraz uderza widza realizmem i "zwykłą" walką o przetrwanie. To chyba największa zaleta "Karbali".


Świetnie spisał się Skubiszewski, odpowiedzialny za filmową muzykę. Nie tylko za jej pomocą udaje się odzwierciedlić tamtejszy klimat, ale i - odpowiednio dobrana - nadaje tempa scenom akcji i strzelaninom. To właśnie ona potrafi choć trochę przysłonić wady "Karbali" i niedociągnięcia. Największym błędem, którego nie udało się Łukaszewiczowi uniknąć, jest brak wyważonej dramaturgii (jego bohaterowie miotają się między zbyt kamienną twarzą a nadekspresją) i odpowiednio dawkowanego napięcia (które przez zbyt rozplanowane sceny walk ulatuje zbyt szybko). Przez nagromadzenie wątków o poszczególnych postaciach, nie udaje się zbudować głębszej więzi między nimi a widzami. W efekcie, gdy ktoś zostaje ranny, załamuje się, zostaje porwany lub charakteryzuje się nieludzką odwagą, nie wywołuje tym większych emocji (można to porównać choćby do "Furii" Ayera, gdzie skład, status i zachowania głównych bohaterów były zbliżone, ale więź z widzem znacznie silniejsza). Idealnym zwieńczeniem całości byłby perfekcyjnie przerobiony na polski motyw z filmów amerykańskich - biało-czerwona flaga powiewająca na wietrze. Dla Łukaszewicza to jednak było za mało i zaserwował takie (dłużące się) zakończenie, że nawet Peter Jackson po "Powrocie króla" by się nie powstydził.


Obsadę - w ogólnym rozrachunku - należałoby zaliczyć na poczet plusów filmu. Pierwsze skrzypce gra niezaprzeczalnie Bartłomiej Topa, który niejednokrotnie już swój talent udowadniał. Choć można było wyczuć tutaj pewien wpływ "Drogówki", to udało się też dojrzeć trochę świeżości - dzięki czemu postać Kalickiego najbardziej zapada w pamięci po seansie. Dalej mamy - na równi - Lichotę, Żurawskiego i Schuchardta, którzy nie budują swoich postaci schematycznie i podręcznikowo, dzięki czemu widz podczas seansu może odczuć do nich wszystko, od sympatii po antypatię. Kiepską stroną obsady jest Antoni Królikowski, który małym warsztatem wyjątkowo odstaje od kolegów z planu. Całe szczęście jego postać nie była zbyt wymagająca i udało się ją przepchnąć do napisów końcowych.


Podsumowując, jak na polskie realia, "Karbala" Łukaszewicza jest naprawdę godna uwagi. Z kina wychodzi się z nadzieją, że w końcu gatunek wojenny z rodzimych wytwórni ma szansę wrócić na odpowiednie tory. Oby tylko ta nadzieja nie została przedwcześnie rozwiana przez kolejnego twórcę pokroju Komasy.

wtorek, 22 września 2015

Mad Max: Na drodze gniewu (2015)


Tytuł: Mad Max: Na drodze gniewu (Mad Max: Fury Road)

Gatunek: Sensacyjny/Sci-Fi
Reżyseria: George Miller
Premiera: 22 maja 2015 (Polska), 7 maja 2015 (świat)
Ocena: 6/6

Wróćmy na moment do roku 1979. George Miller to początkujący reżyser, zaś Mel Gibson stawia swoje pierwsze kroki w aktorstwie. Wszystko zmienia "Mad Max" - zrealizowany za jedyne 650 tysięcy dolarów film, opowiadający o losach Maxa Rockatansky'ego w postapokaliptycznym świecie, nie tylko przyniósł zawrotny dochód 100 milionów i osiągnął miano kultowego na całym świecie, ale otworzył Millerowi i Gibsonowi drzwi do kariery na całą szerokość. To jednak był tylko przedsmak, bo dwa lata później australijski reżyser powrócił z "Wojownikiem szos" - kontynuacją tak dobrą, że zaćmiła pierwszą część. Trzy lata później Miller przeżył romans z Hollywood, czego efektem była trzecia i - jak się okazało - najgorsza część przygód Mad Maxa. Po dwóch dekadach reżyser ponownie zatęsknił za swoim największym dziełem i uraczył widzów nową odsłoną postapokaliptycznego świata. Czy "Na drodze gniewu" ma szanse dorównać poprzednikom?


Max Rockatansky przemierza świat, by uciec przed demonami przeszłości. Zostaje jednak złapany i uwięziony w Cytadeli, rządzonej żelazną ręką przez Wiecznego Joe. Pewnego dnia jego najbardziej zaufana podwładna, Imperator Furiosa, posuwa się do zdrady. W tajemnicy stara się wywieźć z sobą jego nałożnice. Wieczny Joe, odkrywając spisek, wyrusza wraz z armią jej śladem, by odzyskać swoje ulubienice i ukarać Furiosę. Jako uniwersalny dawca krwi, Max zostaje zabrany w pościg wraz z jednym z żołnierzy Cytadeli. Przypadek sprawia, że trafia na pojazd Furiosy, gdzie łączy ich wspólny cel - ucieczka przed Wiecznym Joe.


Z każdym kolejnym "Mad Maxem" Miller dysponował coraz większym budżetem i tylko w przypadku "Wojownika szos" wyszło to na dobre. Skoro 12 milionów mogło zniszczyć "Pod kopułą gromu", to astronomiczne (jak na niego) 150 milionów zwiastowało klęskę absolutną. Okazało się jednak, że Miller wrócił do korzeni i zaserwował film, który kompletnie potrafi wymazać złe wspomnienia po trzeciej części. Powiedzieć, że nowy "Mad Max" zapiera dech w piersi, to jak nie powiedzieć nic. "Fury Road" jest tak dobry, że widzowie mogą zapomnieć o oddychaniu przez co najmniej 95% seansu. Tutaj wszystko działa, jak w szwajcarskim zegarku - klimat postapokaliptycznego świata Millera, genialne w swej grotesce kreacje, postaci i budowle, stuningowane do granic możliwości i absurdu pojazdy, a także towarzysząca całemu filmowi muzyka, która aż porywa z miejsc.


"Mad Max: Na drodze gniewu" jest tak naszpikowany akcją, że siódma odsłona "Szybkich i wściekłych" wydaje się być lekką bajką dla małych chłopców. Świat Millera jest niebezpieczny, brudny, brutalny i tak spalony słońcem, że żar wylewa się prosto z ekranu. Tutaj każdy, nawet najmniejszy błąd, kosztować może życie, a bohaterowie - mimo charakterystycznej dla kina akcji nadludzkiej odporności - odnoszą rany i nieraz ocierają się o śmierć. Do tego sam pościg (zaczynający się kilka chwil po rozpoczęciu filmu i kończący parę minut przed napisami końcowymi) ocieka takim poziomem adrenaliny, efektów, pojedynków i walk, że potrzeba by kilkunastu filmów (z "Matrixem: Reaktywacją" na czele), by mu dorównać. Tutaj nawet naprawa usterek w samochodzie ma miejsce podczas jazdy, a bohaterowie nie zwalniają za bardzo nawet wtedy, gdy takowej naprawy wymaga sam silnik. Miller zmieścił w dwugodzinnym seansie tyle akcji, sensacji i rasowego kina sci-fi, że po napisach końcowych trudno wyjść z podziwu, jak mu się to udało. Jednakże, zrobił to i jego najnowszy "Mad Max" całkowicie zdetronizował konkurencję (i to nie tylko tegoroczną).


"Pod kopułą gromu" nie tylko niechlubnie zwieńczył pierwotną trylogię "Mad Maxa", ale dał widzom koszmarny duet zmiękczonego Gibsona i natapirowanej Tiny Turner. Widocznie nauczony tym przykrym doświadczeniem Miller poszedł w kierunku bardziej kompatybilnej pary i tak oto w "Fury Road" widzowie dostali Toma Hardy'ego i Charlize Theron. Ten pierwszy już zdobył miano twardziela nowoczesnego kina, który nie tyle charakteryzuje się niezłomną obojętnością na twarzy, co niezwykłą w tym przypadku elastycznością i umiejętnościami wpasowania się praktycznie do każdej roli w każdych warunkach. Charlize Theron po nieudanym "Prometeuszu" tym razem pokazała, na co ją stać (a wręcz zaryzykowałbym stwierdzenie, że zagrała jedną z najlepszych ról w swojej karierze). Nicholas Hoult niezaprzeczalnie pokazał klasę i jeśli u Theron rola Furiosy to jedna z najciekawszych ról, to u niego postać Nuxa jest najlepszą w karierze. Jednakże, wszyscy oni blakną, gdy na ekranie pojawia się Wojownik Doof, grany przez Iotę. Plujący ogniem z gitary elektrycznej muzyk zagrzewa do walki armię Wiecznego Joe. Każda scena z nim przenosi widza w świat surrealizmu, by następnie porwać go z siedzeń ostrymi dźwiękami elektrycznej gitary. Gdyby istniały nagrody za "Mistrza drugiego planu", Iota miałby wygraną w kieszeni.


Podsumowując, rok 2015 to prawdziwa gratka dla fanów kina akcji i kina sci-fi. "Mad Max: Na drodze gniewu" łączy oba te gatunki spoiwem sensacji i zawiesiną filmu kultowego, przenosząc widzów na dwie godziny do świata tak groteskowo prawdziwego, że można naprawdę zapomnieć o otoczeniu. Miller stanął na wysokości zadania, zaś Hardy to godny następca Gibsona. Tak powinien wyglądać powrót do klasyki! Gorąco polecam!

niedziela, 20 września 2015

Zabójcy bażantów (2014)


Tytuł: Zabójcy bażantów (Fasandræberne)

Gatunek: Kryminał/Thriller
Reżyseria: Mikkel Nørgaard
Premiera: 24 kwietnia 2015 (Polska), 18 września 2014 (świat)
Ocena: 4+/6

Gdy jakiś pisarz staje się coraz bardziej popularny, a jego powieści wskakują na listy bestsellerów, to stworzenie ekranizacji jest tylko kwestią czasu. Choć ostatnio prym wiodą przede wszystkim książki młodzieżowe o nastoletnich wybrańcach, udaje się czasem znaleźć coś "z innej beczki". Nikolaj Arcel zabrał się za zadanie stworzenia filmowego scenariusza z popularnej serii o Departamencie Q pióra Jussiego Adler-Olsena. Wraz z reżyserem Mikkelem Nørgaardem w 2013 przenieśli na duży ekran pierwszy tom - "Kobietę w klatce". Półtora roku później do kin trafiła druga książki z serii, "Zabójcy bażantów". Jak Nørgaard i Arcel poradzili sobie z dusznym klimatem kryminału Adler-Olsena?


Departament Q - to tutaj trafiają wszelkie niewyjaśnione sprawy sprzed lat. Na jego czele stoi Carl Mørck, niezbyt towarzyski i konsekwentny policjant z wydziału zabójstw. Partneruje mu asystent arabskiego pochodzenia Assad. Pewnego dnia uwagę Carla przykuwa sprawa zabójstwa rodzeństwa - brata i siostry - sprzed 20 lat. Choć mężczyzna, który przyznał się do winy, został skazany i odsiedział wyrok, śledztwo ma zbyt wiele luk i niewyjaśnionych wątków. Badanie sprawy prowadzi Carla i Assada do grupy bogaczy, którzy w 1994 roku tworzyli elitarny klub studencki. Jedynym świadkiem, który może pomóc w rozwiązaniu sprawy i ujęciu prawdziwych sprawców, jest Kimmie Lassen, która 20 lat temu dosłownie "zapadła się pod ziemię". Policjanci postanawiają znaleźć ją za wszelką cenę. Okazuje się, że nie tylko oni...


"Zabójcy bażantów" to typowy kryminał, gdzie tożsamość prawdziwego sprawcy znana jest prawie od początku, a napięcie i elementy zaskoczenia budowane są na udowodnieniu jego win i wymierzeniu sprawiedliwości. Wraz z bohaterami odkrywamy kolejne elementy układanki, które o sto osiemdziesiąt stopni odwracają pozornie oczywistą zbrodnię. Nørgaard nie spieszy się z wyjaśnieniem sprawy, ale też przesadnie nie przeciąga i nie zasypuje widza niepotrzebnymi scenami. Mimo blisko dwugodzinnego seansu, nie ma tu miejsca na znużenie. Nørgaardowi udaje się podtrzymywać napięcie, odpowiednio je dawkować i gdzieniegdzie - jeśli potrzeba - zwiększać.


Na tych, którzy zdecydują się zabrać za ekranizację powieści Adler-Olsena, nie będą czekać liczne sceny pościgów, efektowne eksplozje i pełne akrobacji walki. "Zabójcy bażantów" stawiają przede wszystkim na klimat i realizm, które Adler-Olsen wykreował w swoich książkach, a które duet Nørgaard i Arcel skrupulatnie przeniósł na duży ekran. I choć całokształt prezentuje się naprawdę dobrze, to nie obyło się bez kilku wpadek. Największym grzechem całej historii jest to, że brakuje choćby jednego takiego zwrotu akcji, który potrafiłby zaszokować i wstrząsnąć widzem. Znany sprawca i z czasem prosta do rozgryzienia zbrodnia powodują, że finał staje się przewidywalny. W dodatku, po seansie niemalże cały klimat ulatuje, wrzucając "Zabójców bażantów" w worek filmów dobrze zrobionych, które raczej nie zostaną w pamięci na dłużej.


Nørgaard do współpracy zaprosił naprawdę zdolnych aktorów, co też niezaprzeczalnie pomogło przykryć kilka wpadek. Na pierwszym planie mamy Nikolaja Lie Kaasa ("System") i Faresa Faresa ("Wróg numer jeden"). Świetna dwójka, która potrafi się wzajemnie uzupełniać. Ich schematyczny "dobry i zły glina" nabiera świeżej surowości i realizmu, gdy opryskliwość Carla ściera się z charyzmą Assada. Z drugiej strony dostajemy Pilou Asbæka ("Lucy"), który jako Ditlev czuje się niczym ryba w wodzie, wykrzesując ze swej postaci wszystko, co tylko możliwe. Partneruje mu David Dencik, który w porównaniu z kolegami z planu wypada najsłabiej. Jednak patrząc, jak kiepsko wypadł w filmie "Braterstwo" z 2009 roku, to przez te kilka lat znacznie popracował nad swoim warsztatem.


Podsumowując, "Zabójcy bażantów" będą strzałem w dziesiątkę dla osób, które poszukują czegoś dobrego na leniwy wieczór. Obraz Nørgaarda to całkiem nieźle skrojony, klimatyczny kryminał. Ale nic ponadto. Nie jest to pozycja, do której będzie się chciało wracać lub o której będzie się pamiętało przez dłuższy czas. Ot, warty obejrzenia, ale nie wybija się jakoś wyjątkowo z morza podobnych filmów.

poniedziałek, 14 września 2015

Pieśń słonia (2014)


Tytuł: Pieśń słonia (Elephant Song)

Gatunek: Dramat
Reżyseria: Charles Binamé
Premiera: 4 września 2015 (Polska), 10 września 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Xavier Dolan w wywiadzie z Remigiuszem Kadelskim po światowej premierze filmu "Tom" przyznał, że jest "przede wszystkim aktorem" i to właśnie w aktorstwie "odnajduje sens życia". Choć po "Zabiłem moją matkę" dał się poznać jako reżyser i scenarzysta, Kanadyjczyk nigdy nie zrezygnował z gry przed kamerą. Tym razem możemy go zobaczyć (i ocenić) w obrazie ani przez niego nie reżyserowanym, ani napisanym, u boku takich filmowych weteranów, jak Greenwood, Moss i Keener. Za kamerą stonął nagrodzony za "Le coeur au poing" Charles Binamé, a za scenariuszem - debiutujący w projekcie pełnometrażowym Nicolas Billon. Czy "Pieśń słonia" okazała się filmem godnym polecenia?


Doktor Toby Green jest dyrektorem szpitala psychiatrycznego. Gdy pewnego dnia znika jego kolega, dr Lawrence, Green postanawia przeprowadzić własne śledztwo. Spotyka się z pacjentem Laurence'a, Michaelem, który widział doktora po raz ostatni. Proste z pozoru przesłuchanie zmienia się w grę, której reguły ustala Michael. Mimo ostrzeżeń dawnej ukochanej i koleżanki z pracy, pielęgniarki Peterson, Green daje się wciągnąć w niebezpieczną zabawę.


Spektakl trzech postaci - tak w skrócie można opisać "Pieśń słonia". Binamé, przenosząc na duży ekran scenariusz Billona, nie tylko w pełni wykorzystuje potencjał swoich aktorów, ale również zgrabnie łączy wątki i skrupulatnie wije sieć intryg. Dzięki temu z - nie ukrywajmy - banalnej historii, którą można by opowiedzieć w dziesięć minut, stworzył blisko dwugodzinny thriller z elementami dramatu, potrafiący jednocześnie bawić i trzymać w napięciu. Binamé i Billon mnożą pytania, nie udzielając przy tym żadnych odpowiedzi, dzięki czemu nawet najbardziej skupieni na wątkach widzowie poczują się w pewnym momencie zmieszani. Bo im dłużej trwa zabawa Michaela, tym trudniej odróżnić prawdę od kłamstwa.


"Pieśń słonia" to starcie trzech osobowości - pełnego nadekspresji Michaela, poważnego i statecznego doktora Greena i balansującej między nimi dwoma siostry Peterson. Binamé potrafi zaintrygować widza ich historią już od pierwszych minut filmu. Liczne retrospekcje i zaburzona chronologia wprowadzają nierozerwalny z fabułą chaos, który reżyserowi udaje się utrzymać w ryzach. "Pieśń słonia" to tak naprawdę coś z niczego - rozdmuchana do olbrzymich rozmiarów gra inteligentnego szaleńca ze zbyt pewnym siebie psychiatrą. Pełna zwodniczych punktów, ślepych uliczek i niedomówień. Jednakże ta iście hochsztaplerska sztuczka udaje się Binamé'owi perfekcyjnie, a widz, który złapie przynętę na początku, nie uwolni się aż do samego końca. Jest to obraz, po którym pozostaje żal, że taki dobry seans dobiegł już do finału.


Niezaprzeczalnie, najmocniejszą stroną całego przedsięwzięcia jest obsada. To już jest nudne, ale Xavier Dolan po raz kolejny jest niesamowity i mimo tak doświadczonych, partnerujących mu aktorów, gra niewątpliwie pierwsze skrzypce. Choć sam szkielet osobowości Michaela przypominać może wcześniejsze wcielenia Dolana, to obłęd zmieszany z błyskotliwością jest tutaj tak naturalny, jakbyśmy oglądali dokumentalną relację, a nie filmową fikcję. Że Bruce Greenwood dobrym aktorem jest, to nikomu udowadniać nie trzeba. Na ekranie idealnie prezentuje się jako przeciwieństwo Michaela. Wielkie trio uzupełnia Catherine Keener, utalentowana, naturalna i przekonująco dobra. Gdzieś ginie Carrie-Anne Moss, która nie ma już chyba szans powtórzenia swojego sukcesu z trylogii "Matrixa". Tu ledwie w epizodycznej roli i to na tyle irytującej, że chciałoby się zupełnie wyciąć jej kwestie, by nie przeszkadzała Dolanowi, Greenwoodowi i Keener.


Podsumowując, tak, tak i jeszcze raz tak. "Pieśń słonia" należy do filmów przegadanych (w pozytywnym znaczeniu), intrygujących i przyciągających jak magnes. Historia przypomina labirynt kłamstw, w który reżyser zamyka widzów i nie wypuszcza przed napisami końcowymi. I choćby tylko dlatego warto poświęcić prawie dwie godziny swojego czasu, by ostatecznie odkryć prawdę. I dać się zaskoczyć. Gorąco polecam!

środa, 9 września 2015

Magic Mike XXL (2015)


Tytuł: Magic Mike XXL

Gatunek: Komedia
Reżyseria: Gregory Jacobs
Premiera: 17 lipca 2015 (Polska), 1 lipca 2015 (świat)
Ocena: 2/6

Na długo przed tym, jak na duży ekran trafiła pierwsza (i niestety nie ostatnia) część "50 twarzy Greya", sale kinowe pękały w szwach od tłumów kobiet, chcących zobaczyć "Magic Mike'a". Wypuszczony w 2012 roku obraz Soderbergha został ciepło (żeby nie powiedzieć gorąco) przyjęty przez płeć piękną, więc stworzenie sequela było praktycznie pewne. I tak, trzy lata po Soderberghu, zjawił się Gregory Jacobs, by przedstawić dalsze losy członków Kings of Tampa. Czy "dwójka" powtórzyła sukces "jedynki"?


Mijają trzy lata, odkąd Mike zakończył karierę striptizera i otworzył własną firmę. Biznes nie idzie jednak najlepiej, a sam Mike wciąż odczuwa sentyment do przeszłości. Pewnego dnia spotyka się z kolegami z Kings of Tampa. Striptizerzy planują zakończyć kariery, jednak chcą to zrobić w swoim stylu - hucznie, widowiskowo i z udziałem samego Mike'a. Tak rozpoczyna się podróż, która pozwoli im przezwyciężyć stare nawyki, odnowić i scementować przyjaźń, a także nawiązać kilka nowych znajomości.


"Magic Mike" miał prostą konstrukcję - niezbyt wymagająca fabuła (jednakże w pewien sposób interesująca i mająca zarówno sens, jak i - o dziwo - zwroty akcji), spora dawka humoru (w szczególności damsko-męskiego) i spory czas antenowy przeznaczony na wijących się na scenie półnagich mężczyzn (jak przystało na film o striptizerach, przeznaczony dla spragnionych widoku umięśnionych męskich torsów kobiet). Soderbergh opowiedział swoją historię od początku do końca, niezbyt zostawiając furtkę na ewentualny ciąg dalszy. Niestety, scenarzysta Reid Carolin postanowił przygody Mike'a rozbudować i wraz z reżyserem Gregorym Jacobsem powrócili do członków ekipy Kings of Tampa. Chcieli pokazać więcej, lepiej, zabawniej. Na chęciach, niestety, się skończyło.


"Magic Mike XXL" ma konstrukcję - o zgrozo! - filmu-drogi, co absolutnie gryzie się z banalną fabułą. A wręcz jej brakiem, bo ani tu nie uraczymy sensownego początku, ani tym bardziej sensownego zakończenia. Kolejne przystanki w podróży służą wyłącznie do ukazania tanecznych umiejętności męskiej części obsady, jak i jako pretekst do zrzucenia przez nich koszulek. Jednakże, motywy, w których bohaterowie zaczynają się wić i rozbierać, są jeszcze bardziej naciągane i (nierzadko) wymuszone, niż pokazy Taylora Lautnera w "Zmierzchu". Fabularna konstrukcja ledwo trzyma się kupy, a ilość niezdarnie uwypuklonych problemów bohaterów jest tak duża, że Carolin i Jacobs sami nie wiedzą, na czym mają się skupić. W efekcie wszystkiego jest mniej i gorzej - nawet wtórnego humoru (choć ośmieszenie "Zmierzchu" i "50 twarzy Greya" w finałowym występie zasługuje na plusa). Dobrą stroną filmu jest ścieżka dźwiękowa, jednak jeśli można wybaczyć, co twórcy zrobili z "I want it that way" Backstreet Boys, to przy zremiksowanej wersji "Duel of the Fates" Johna Williamsa fani "Gwiezdnych Wojen" mogą zejść medycznie.


Nie ukrywajmy jednak, że w "Magic Mike XXL" nie tyle o muzykę ani fabułę, co o obsadę chodziło. W końcu to prężący swoje mięśnie na dużym ekranie aktorzy byli głównym czynnikiem przyciągnięcia pań do kin. I tak oto na kobiety czekali znani z pierwszej części Channing Tatum (który mógł pochwalić się nie tylko muskulaturą, ale i umiejętnościami tanecznymi), Joe Manganiello (bez którego film Jacobsa byłby dużo mniej zabawny), Matt Bomer (z epizodycznej rólki awansujący na główną postać drugoplanową po odejściu Pettyfera), Adam Rodriguez i Kevin Nash (Tarzan!). Niestety, brakuje do kompletu charyzmatycznego Matthew McConaugheya, który zrezygnował z udziału w filmie z powodu innych obowiązków. Za to Amber Heard stanowczo nie jest Cody Horn. Ta druga potrafiła się jakoś wybić w "jedynce", podczas gdy Heard jest wyłącznie kolejną kobietą z obsady (której udział ogranicza się do zarysowania wątpliwej jakości wątku miłosnego).


Podsumowując, "Magic Mike" był filmem o striptizerach, gdzie ilość rozbieranych scen zapewne przyprawiła niejedną kobietę o szybsze bicie serca. Tam szedł występ za występem z przystępną i przemyślaną fabułą w tle, podczas gdy "Magic Mike XXL" oferuje wszystkiego mniej. Zbyt wiele pozostawiono na sam finał, który nie dość, że nie ratuje całości, to jeszcze prowadzi do (wydawać by się mogło) urwanego w połowie zakończenia. Mam nadzieję, że nie jest to sugestia Carolina odnośnie tworzenia trzeciej części, bo kolejny Mike z większą liczbą liter X przed L mógłby okazać się gwoździem do trumny i totalną klapą. A w końcu nie powinno kopać się leżącego.

piątek, 4 września 2015

The Boy (2015)


Tytuł: The Boy

Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Craig Macneill
Premiera: 14 marca 2015 (świat)
Ocena: 2-/6

Elijah Wood na długo przed tym, jak wcielił się w postać Frodo Bagginsa i wyruszył do Góry Przeznaczenia zniszczyć Jedyny Pierścień, wziął udział w filmie "Synalek" Josepha Rubena. Obraz, za który Wood zgarnął swoją pierwszą filmową nagrodę, opowiadał historię dwóch młodych kuzynów, z których jeden okazał się bezwzględnym sadystą (Macaulay Culkin w jakże odmiennej od Kevina roli!). Tematykę młodocianego socjopaty postanowił ponownie poruszyć Craig Macneill. Czy jego "The Boy" może mierzyć się z gigantem lat 90.?


Ted to 9-latek, który pomaga ojcu w prowadzeniu przydrożnego motelu. Kilka lat temu opuściła go matka, która wyjechała na Florydę z nowo poznanym kierowcą. Od tamtej pory chłopak skrupulatnie zbiera każde otrzymane kieszonkowe i wypatruje okazji, by do niej dołączyć. Tymczasem życie na odludziu powoduje, że Ted coraz bardziej zamyka się w sobie i zaczyna fascynować się zjawiskiem śmierci. Początkowo tylko ją obserwuje, później sam przyczynia się do śmierci przypadkowych zwierząt. Jego głód jednak rośnie. Gdy Ted zostaje po raz kolejny oszukany, a następnie poniżony, postanawia się zemścić.


Przed seansem miałem nadzieję, że ujrzę kolejny - po "Synalku" - porządny psychologiczny obraz o początkach młodego socjopaty. Wrażenie spotęgował udział Davida Morse'a, który znalazł się także w filmie Rubena. Jednakże, dobre wrażenie minęło tak szybko, jak się pojawiło, a wszelkie nadzieje Macneill rozwiał niemalże w mgnieniu oka. Rozumiem, że reżyser miał za dużo taśmy filmowej, ale rozciągnięcie swojej historii do takich granic możliwości jest lekką przesadą. Leniwie ciągnąca się fabuła, pełna dłużących się i powtarzających scen, potrafiłaby uśpić nawet osobę cierpiącą na bezsenność. Macneill chciał powoli, dokładnie i ze szczegółami ukazać narodziny sadysty i uwypuklić demona w ciele niewinnego chłopca, ale bezsprzecznie popadł ze skrajności w skrajność.


"The Boy" to thriller, który ma w sobie mniej napięcia, niż turniej szachowy winniczków. Wszelkie zwroty akcji - że tak zażartuję - są albo zbyt przewidywalne, albo rozwałkowane przez niemiłosiernie ciągnące się minuty. Byłem pewny, że mistrzem w przeciąganiu czasowej struny jest Ivan Sen po "Mystery Road", jednakże Macneill mógłby grać z nim w duecie. W dodatku, "The Boy" poległ też na swej dramatycznej części. Po pierwsze, trudna i skomplikowana relacja ojca z synem ukazana jest zbyt powierzchownie, by kogokolwiek poruszyć (nie mogę uwierzyć, że przy tylu rozwlekłych scenach zabrakło miejsca dla czegoś tak ważnego). Po drugie, alienacja głównego bohatera jest bardzo oszczędnie zarysowana. Po trzecie, historia zbyt usilnie prowadzona jest jednokierunkowo. Niektóre wydarzenia wydają się być wprowadzone sztucznie, byle tylko doprowadzić do szokującego finału. Szkoda tylko, że ten finał szokujący wcale nie jest.


Patrząc na obsadę, to między jednym ziewnięciem a drugim uwagę mógł przykuć odtwórca głównej roli, Jared Breeze. Choć Culkin z niego żaden, to całkiem nieźle i - o zgrozo! - naturalnie wypadł przed kamerą jako młody sadysta. David Morse jest wyłącznie cieniem samego siebie, a reszta ekipy przewijająca się po ekranie nie wnosi za wiele.


Podsumowując, po stokroć lepiej sięgnąć po 22-letniego "Synalka", aniżeli świeżo upieczonego "The Boy'a". Jako lek na bezsenność sprawdza się idealnie, ale chyba nie to było w intencji reżysera, gdy kręcił swój film. Ani to pełny napięcia thriller, ani porządny dramat psychologiczny. Nie jest wart poświęcenia mu tych stu minut swojego czasu.

czwartek, 3 września 2015

Sąsiady (2014)


Tytuł: Sąsiady

Gatunek: Obyczajowy
Reżyseria: Grzegorz Królikiewicz
Premiera: 20 marca 2015 (Polska), 19 września 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Gdyby zapytać przeciętnego Kowalskiego, jakich polskich reżyserów zna, bez zastanowienia odpowiedziałby, że Wajdę, po chwili dodałby Bareję, Machulskiego i Polańskiego, potem dorzuciłby może Hoffmana i Zanussiego. Tymczasem do panteonu rodzimych twórców należałoby zaliczyć dodatkowo takie osoby, jak Magdalenę Piekorz ("Pręgi", "Senność"), Konrada Niewolskiego ("Symetria", "Palimpsest") i kompletnie nieznanego szerszemu gronu Grzegorza Królikiewicza. Twórca "Na wylot" i "Przypadku Pekosińskiego" powraca po latach z kolejnym filmem. Awangardowe "Sąsiady" to zwykły przerost formy nad treścią, czy też Królikiewicz zaserwował widzom kolejny wielki film?


"Sąsiady" to jedenaście krótkich opowieści o mieszkańcach łódzkiej kamienicy. Jeden szuka karpia na Wielkanoc, drugi zaczyna bić żonę, by wzbudzić respekt u innych i znaleźć się na przysłowiowych językach, trzeci próbuje uzyskać szklankę cukru od sąsiadów, którzy wykupili całe zapasy ze sklepów. Jedna z mieszkanek ma tajemnicze sny i szuka odpowiedzi u sąsiadki-wróżki, druga jest ciężarną ladacznicą, którą po kolędzie odwiedza ksiądz-kulturysta, u trzeciej zaś pielęgniarka wykrywa dwa serca, co zwraca uwagę żądnego sławy i nagrody Nobla lekarza.


Najnowszy film Królikiewicza nie jest obrazem, który można od A do Z opowiedzieć, nie gubiąc żadnego szczegółu. Każda z jedenastu historii ma swoją głębię i przesłanie, swoich bohaterów i drugie dno, swoje emocje i klimat. W jednej chwili dostajemy zabawny, groteskowy obraz pełen sprzeczności, łączący znane motywy z czasów PRL-u z aktualną sytuacją, zaraz zaś obserwujemy brutalny dramat opowiedziany w przerażająco prostych słowach, jakby to była rzecz codzienna i naturalna. Całość spaja koncepcja snu na jawie, pełna teatralnego oniryzmu, co w połączeniu z klaustrofobicznymi obrazami starego blokowiska na myśl przywodzi "Palimpsest" Niewolskiego. Tutaj jednak w miejsce pełnego napięcia thrillera Królikiewicz serwuje emocje w najczystszej postaci. Istny śmiech przez łzy.


"Sąsiady" to nie tylko groteskowa opowieść utrzymana w ramach sennych marzeń, gdzie absurdalna fantazja łączy się z szarą i brudną rzeczywistością. Film Królikiewicza uderza w przysłowiową mentalność Polaka i w liczne stereotypy, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Poprzez groteskę wyśmiewa i jednocześnie piętnuje rodzime zachowania, ostateczną ocenę i ewentualną krytykę pozostawiając widzom. A krytykować jest co: od mechanicznych przedświątecznych zakupów (i absurdalnie niekończących się kolejek z tym związanych), poprzez sąsiedzką zawiść i chęć bycia sławnym (nieważne, co mówią, ważne, by mówili), po typowe polskie narzekanie na wszystko. Królikiewicz uderza nie tylko w zwyczaje, obyczaje, religię i społeczne zachowania. To cios w pojedynczą jednostkę, co przy parabolicznej konstrukcji pozwala widzowi poczuć się jak jeden z mieszkańców kamienicy, jednoczesny obserwator i uczestnik wydarzeń. Całość dopełniają perfekcyjne zdjęcia Krzysztofa Ptaka, a także dobitna i zapadająca w pamięci muzyka (z wokalem Marka Dyjaka).


Patrząc na obsadę, "Sąsiady" to sama śmietanka polskiego aktorstwa. Oprócz wspomnianego już Dyjaka na ekranie zobaczymy między innymi Sławomira Suleja, Ewę Błaszczyk, Krystynę Tkacz, Katarzynę Herman, Lecha Dyblika, Piotra Głowackiego, Jacka Poniedziałka i Annę Muchę. Co ciekawe, wśród takiej doborowej obsady odnajduje się nawet Mariusz Pudzianowski, dla którego postać księdza-kulturysty została chyba specjalnie stworzona.


"Sąsiady" Królikiewicza to jeden z najlepszych polskich filmów ostatniej dekady, którego żywa awangarda i trudna groteska mogą nie trafić w gusta przeciętnego Kowalskiego. Szeroko pojęty pesymizm w czasach mitów o pewnym sukcesie jest passé, zaś prześmiewcza i niesamowicie dosadna krytyka polskiej mentalności jest jak włożenie kija w mrowisko. To nie jest film dla mas i to jest jego największy plus.