piątek, 30 stycznia 2015

Birdman (2014)


Tytuł: Birdman
Gatunek: Dramat/Komedia
Reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Premiera: 23 stycznia 2015 (Polska), 27 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 4+/6

Alejandro González Iñárritu, człowiek, który w 2003 roku dał nam "21 gramów", a trzy lata później "Babel", powraca ze swoją kolejną produkcją. "Birdman", zrzeszający prawdziwą śmietankę aktorską, zgarnia coraz więcej nagród i znajduje się wśród oscarowych faworytów. Czy połączenie dramatu z komedią Iñárritu jest naprawdę aż tak dobre?


Riggan Thomson to podstarzały aktor, który znany jest głównie ze swej dawnej roli superbohatera Birdmana. Opętany żądzą podziwu i sławy pragnie wrócić na szczyt, reżyserując sztukę w teatrze na Broadwayu. Zaniedbuje przez to swoją córkę, przyjaciół i nowy związek. Pewnego dnia udaje mu się zaangażować do projektu jednego z najsłynniejszych aktorów, Mike'a. Dzięki jego poradom i umiejętnościom, Riggan pewny jest sukcesu. Wszystko zmienia się, kiedy Mike obraża go podczas prapremiery na oczach widzów i sukcesywnie kradnie mu jego sztukę.


Iñárritu przyzwyczaił fanów, że lubi bawić się kamerą i potrafi to robić profesjonalnie. Dzięki temu widz "Birdmana" może poczuć się jak uczestnik wydarzeń, podążający za bohaterami, którzy zwracają się personalnie do niego. Świetnie wypada scenariusz, który, łącząc dramat z komedią, jest istną bombą zegarową. Choć "Birdman" z samą komedią ma niewiele wspólnego (mimo udziału i starań Zacha Galifianakisa), to sprawdza się jako intrygujący dramat, zgłębiający psychologię poszczególnych postaci i łączących ich relacji. Emocje na ekranie potęguje muzyka Sancheza, a przede wszystkim nadająca tempa, towarzysząca licznym scenom perkusja.


Jednakże, wprowadzenie tytułowego Birdmana, nadanie Rigganowi mocy telekinezy i niejasne zakończenie z umiejętnością latania w tle ładnie wizualnie wyglądają na ekranie, lecz zatracają realizm opowieści i tworzą kompletnie niepotrzebne, fantastyczne wstawki. Wewnętrzna walka Riggana z Birdmanem byłaby głębsza i mroczniejsza bez tych wizualnych dodatków. Można byłoby znaleźć dla nich uzasadnienie, gdyby dodawały filmowi humoru, lecz - jak już było wspomniane - tego obrazowi Iñárritu bardzo brakuje. Błędem reżysera było zagranie w pewnym momencie w otwarte karty, przez co finał premierowego pokazu jest zbyt przewidywalny i schematyczny.


"Birdman" to niezaprzeczalnie popis aktorskich umiejętności. Michael Keaton, wcielający się w opętanego żądzą sławy i walczącego z demonami przeszłości Riggana, spisuje się naprawdę dobrze (w szczególności, że historia Iñárritu przypomina trochę jego własne doświadczenia). Przegrywa jednak z rewelacyjnym Edwardem Nortonem ("Fight Club"), który skrada dla siebie cały film, podobnie jak jego bohater przejmuje spektakl Thomsona. Mamy tu również świetną Emmę Stone, starającą się sprowadzić swojego filmowego ojca na ziemię, a także niepowtarzalną Naomi Watts, która nawet z epizodycznej roli potrafi stworzyć majstersztyk.
Podsumowując, "Birdman" nie jest filmem złym - ma oryginalny scenariusz i świetną obsadę, lecz to może być za mało, by pokonać rywali na Oscarach. Obraz Iñárritu, podobnie jak "Boyhood" Linklatera, udowadnia, że obsypany nagrodami tytuł wcale nie musi być najlepszy.

czwartek, 22 stycznia 2015

Boyhood (2014)


Tytuł: Boyhood
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Richard Linklater
Premiera: 29 sierpnia 2014 (Polska), 19 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2+/6

Zdobywca Złotego Globu w kategorii Najlepszy dramat i nominowany aż w sześciu kategoriach do Oscara (w tym za Najlepszy film i reżyserię) "Boyhood" to niezaprzeczalny faworyt tegorocznej Gali. Realizowany dwanaście (tak, dwanaście!) lat film to przedsięwzięcie, którego chyba nikt przed Linklaterem się jeszcze nie podjął. Czy trud się rzeczywiście opłacił?


Masona poznajemy, gdy jest małym chłopcem, wraz z siostrą Samanthą wychowywanym przez samotną matkę. Towarzyszymy mu przez kolejne kilkanaście lat, obserwując jego dojrzewanie, zmiany zainteresowań, mody i trendów. Z czasem, gdy matka wchodzi w kolejne nieudane małżeństwa, Masonowi i Samancie zacieśnia się więź z biologicznym ojcem.


39 dni zdjęciowych rozciągniętych na przestrzeni dwunastu lat - a wszystko po to, by w niekonwencjonalny sposób ukazać dzieciństwo i okres dojrzewania z udziałem tych samych aktorów. W takim przypadku nie pozostaje nic innego, jak chylić czoła reżyserowi i odtwórcom głównych ról za konsekwencję i cierpliwość. "Boyhood" to niesamowita kronika, która dla osób urodzonych w późnych latach 80. lub wczesnych 90. będzie niczym wehikuł czasu, pozwalającym cofnąć się o te kilkanaście lat i powspominać młodzieńcze czasy. Dzięki temu, że Linklater tworzył swój projekt przez dwanaście lat, zmieniające się trendy są lepiej udokumentowane, niż w przypadku obrazów, które dawne lata wyłącznie by odtwarzały. I tak, od prostych graffiti na ścianach, poprzez pierwsze konsole do gier, manię "Harry'ego Pottera", obowiązkową Motorolę z klapką, po subkulturę emo, pierwsze piwo i nastoletnie romanse, reżyser serwuje widzom uniwersalną podróż ku dorosłości, z którą wielu zapewne będzie mogło się utożsamić.


Z drugiej strony, wieloletni projekt nie opiera się na standardowej fabule. To raczej zlepek wydarzeń i momentów z życia Masona, a czasem kilkuletnich różnic między scenami widz sam musi się domyślić (przede wszystkim po starzejących się aktorach i zmieniającej modzie). Choć pomysł jest nietuzinkowy, to Linklater naszpikował go banalnymi morałami o poszukiwaniu własnego "ja" i sensu życia. Każdym epizodem reżyser chciał nauczyć czegoś nowego, lecz tak naprawdę jego przemyślenia nie prowadzą do jakichkolwiek wzniosłych wniosków. Pod dialogami, jakże genialnymi w swojej prostocie, Linklaterowi udało się ukryć większą część powielanej zwyczajności. Rozciągnięty na prawie trzy godziny obraz, mimo niestandardowej realizacji, jest po prostu, krótko mówiąc i bez ogródek, nudny. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby "Boyhood" nie był kręcony dwanaście lat, a występujący w nim aktorzy nie starzeli się wraz z bohaterami, to film przeszedłby bez większego echa. Nie ma tu szokujących dramatyzmem scen, brutalnie wyeksploatowanych rodzinnych tragedii, zaskakujących zwrotów akcji czy niespotykanych przemyśleń, zaburzających światopogląd. "Boyhood" to najzwyczajniejsza w świecie relacja z życia Masona, nad wyraz ugrzeczniona i politycznie poprawna. Bardziej wciągający materiał na przełomie tych lat mógłby nakręcić każdy, którego okres dorastania przypadał na lata 2000-2012. Podobnie, jak nie rozumiałem (i wciąż nie rozumiem) zachwytów nad "Bestiami z południowych krain" Zeitlina, tak chyba nigdy nie zrozumiem, czym - poza długością realizacji - wyróżnia się "Boyhood".


Jednakże z jednym - co do nominacji - mogę się zgodzić. Patricia Arquette i Ethan Hawke zasługują na prawdziwe pochwały - i to nie tylko z powodu wytrwałości przy realizacji tak długiego projektu. Wcielając się w rodziców Masona i Samanthy, wypadli tak naturalnie i wiarygodnie, jakby film Linklatera opowiadał rzeczywiście ich historię, a nie odtwarzanych przez nich postaci. Oboje stanowią pewnego rodzaju przeciwieństwa, które nie tyle się przyciągają, co perfekcyjnie uzupełniają. Przy tej dwójce Ellar Coltrane wypada niezwykle blado i "młodsze pokolenie" stara się ratować - z różnym skutkiem - Lorelei Linklater (notabene, córka reżysera). Mimo dobrych ról Arquette i Hawke, osobiście i tak podczas Gali w kategorii aktorów drugoplanowych trzymać kciuki będę za Keirę Knightley ("Gra tajemnic") oraz J.K. Simmonsa ("Whiplash").
Podsumowując, nie wszystko złoto, co się świeci, i nie każdy film dobry, który zgarnia dużo nagród i nominacji. Przebrnięcie przez "Boyhood" wymagało ode mnie nieziemskiej siły woli, lecz i tak nie obyło się bez licznych przerw na wymianę zapałek w oczach. Z dotychczas obejrzanych obrazów, nominowanych do głównej nagrody Akademii, projekt Linklatera wypada najsłabiej.

wtorek, 20 stycznia 2015

Miasto 44 (2014)


Tytuł: Miasto 44
Gatunek: Dramat/Wojenny
Reżyseria: Jan Komasa
Premiera: 19 września 2014 (Polska), 30 lipca 2014 (świat)
Ocena: 2/6

Jan Komasa, wielokrotnie nagrodzony reżyser, który cztery lata temu dał widzom "Salę samobójców", w zeszłym roku porwał się na tematykę w polskim kinie rzadko w pełni poruszaną (lecz nieobcą), a jednocześnie wywołującą sprzeczne, często kontrowersyjne opinie. Powstanie Warszawskie, bo o nim tu mowa, nie tylko dzieli historyków, ale - w ostatnim czasie - stało się także kością niezgody wśród polityków. O tym, czy było koniecznością, bohaterskim zrywem czy też ogromną porażką, można by prowadzić długie dyskusje. Komasa nie tylko postanowił je ominąć, ale zaprezentował fabularną, żeby nie powiedzieć "skrajnie młodzieżową", wersję wydarzeń. Czy "Miasto 44", dysponujące sporym (jak na polskie realia) budżetem, przełamało rodzime fatum i zostało zrobione na iście światowym poziomie?


Rok 1944. Zamieszkujący Warszawę Stefan opiekuje się młodszym bratem i matką, która nie do końca pogodziła się ze śmiercią swego męża podczas kampanii wrześniowej. Pracując w pobliskiej fabryce Wedla, wdaje się w konflikt z niemieckim oficerem, przez co traci dokumenty i źródło zarobku. Nowe zajęcie pomagają mu znaleźć znajomi, którzy z czasem wciągają go w konspiracyjną działalność ruchu oporu. Towarzyszy mu Kama, przyjaciółka z dzieciństwa, która skrycie się w nim podkochuje. Stefan jednak zauroczony jest nowo poznaną siostrą plutonowego "Górala", Alicją. Miłosne zaloty zostają przerwane przez wybuch powstania. Młodzi muszą walczyć o własne życie, a także o każdy skrawek stolicy Polski, którą przysięgali bronić. Liczą na pomoc zbliżającej się Armii Czerwonej. Losy powstania odwracają się jednak, gdy Rosjanie zatrzymują się przed Warszawą, a Niemcy ściągają do miasta większe posiłki.


Zamysł Komasy, by przedstawić krwawe powstanie z punktu widzenia młodych warszawiaków, zapowiadał się naprawdę nieźle. W dodatku, dysponując niemałym budżetem, można było spodziewać się dobrych efektów specjalnych (które, jak wiadomo, nigdy w polskim kinie nie stały na wysokim poziomie). I to, trzeba przyznać, reżyserowi się udało, bo sceny walk i wybuchów przypominają zachodnie produkcje. Niestety, na tym plusy "Miasta 44" się kończą, ustępując miejsca błędom, które Komasa powtórzył z "Sali samobójców". Podobnie, jak wirtualny świat Sylwii i Dominika psuł powagę i dramaturgię obrazu z 2011 roku, tak zahaczające o fantastykę wstawki niszczą wydźwięk powstania. Pomysł, by wizualizować myśli, pragnienia i lęki młodych bohaterów, zapewne dobrze wyglądał na papierze, jednakże na ekranie prezentuje się tragicznie. Scena pocałunku wśród okrążających bohaterów pocisków przypomina teledyski Britney Spears, zaś mroczna podróż podziemnymi tunelami stanowi połączenie nieudolnej parodii "Kanału" Wajdy z kiczowatym horrorem. W momentach, które powinny wzruszać, budować napięcie, przerażać brutalnością lub szarpać emocjami, chce się najzwyczajniej śmiać. Fabularna wersja tragicznego w skutkach powstania okazała się być młodzieżową bajką z papierowymi postaciami, których losy są dla widza tak istotne, jak pałętających się w tle statystów. Sztucznie podtrzymywany i komplikowany miłosny trójkąt może wywołać co najwyżej niestrawność, a przekoloryzowana nieśmiertelność dwójki głównych bohaterów razi w oczy.


Największym jednak mankamentem całej produkcji jest ścieżka dźwiękowa, której - jak jeszcze nigdy - postanowiłem poświęcić osobny akapit. Dobre wrażenie muzyczne kończy się gdzieś w czwartej minucie filmu (czyli po odliczeniu dwuminutowej listy wytwórni, sponsorów, producentów i patronatów, daje nam to aż 120 sekund odpowiednio dobranego soundtracku w dwugodzinnym filmie!). Już po pierwszym zwycięstwie Polaków poleci "O'Key" Eugeniusza Bodo, którego głos towarzyszyć będzie grupowym tańcom, przypominającym bardziej musicale sprzed 40 lat, aniżeli radość z wygranej w krwawej potyczce. Potem w uszy rzuci się kawałek Kasi Sobczyk "Był taki ktoś" - choć do samej piosenki nic nie mam, to jej udział we wspomnianej wcześniej scenie pocałunku wśród kul wypada dość groteskowo. Następnie, w walce na cmentarzu, gdzie spowolniony bieg bohatera między pociskami przypomina amerykańskie kino akcji, zamiast wartkiej muzyki dodającej napięcia rozlegnie się "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena. A jeżeli to jeszcze nie spowodowało załamania rąk i stanu przedzawałowego, to reżyser zarzuci w końcu prawdziwym hitem - gdy na ekranie pojawi się niezwykle konieczna w całej historii scena seksu (mająca, notabene, miejsce podczas bombardowania!) będziemy mogli się uraczyć jakże wojenną pieśnią dubstepową JIMEK - Hypnotixx. Po tym ostatnim zostaje naprawdę mało rzeczy, które mogłyby jeszcze kiedykolwiek w kinie zadziwić.


Kolejnym strzałem w kolano (patrząc na okoliczności, zwrot dość niefortunny) u Komasy okazała się obsada. Liczyłem, że skoro w "Sali samobójców" reżyser wycisnął z Gierszała i Gąsiorowskiej, co tylko się dało, to powtórzy to w przypadku Pawłowskiego i Wichlarz. Niestety, wraz z Próchniak do kompletu, tworzą postaci tak przezroczyste, że ciężko jest przejąć się ich losem, przez co seans mija bez większych wrażeń emocjonalnych. O wiele żywiej, wyraźniej i wiarygodniej wypadają odtwórcy ról (niestety, tylko) epizodycznych, jak Jan Kowalewski jako Adam, znany z "Siły przyciągania", "Fabryki zła" i "Fali" Max Riemelt jako Johann, niezastąpiony Tomasz Schuchardt jako "Kobra", czy nawet - nawet! - Antoni Królikowski w roli "Beksy".
Podsumowując, "Miasto 44" udowodniło, że przy wysokim budżecie (który, nie ukrywajmy, byłby "groszową sprawą" w Hollywood) Polacy potrafią stworzyć efekty specjalne, które stanowią niemałą wizualną gratkę. Szkoda tylko, że przy okazji poległa im cała reszta, przez co z ważnego tematu powstania powstała młodzieżowa tandeta w rytmach dubstepu. Może zamiast puszczać wodze fantazji, wystarczyłoby zachować resztki rozsądku i realizmu? - Ot, taka mała sugestia.

piątek, 16 stycznia 2015

Gra tajemnic (2014)


Tytuł: Gra tajemnic (The Imitation Game)
Gatunek: Biograficzny/Dramat
Reżyseria: Morten Tyldum
Premiera: 16 stycznia 2015 (Polska), 29 sierpnia 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Ledwo opadły emocje po Złotych Globach, a już znamy nominacje do najsłynniejszych nagród filmowych - Oscarów. Wśród faworytów nominowany aż w ośmiu kategoriach (w tym za Najlepszy film i Najlepszą reżyserię) najnowszy obraz norweskiego twórcy, Mortena Tylduma ("Kumple" ,"Łowcy głów"). "Gra tajemnic", opowiadająca historię wybitnego matematyka i jednego z twórców informatyki, Alana Turinga, zapowiadała się na prawdziwą gratkę (tym bardziej dla matematyka!). Czy najnowszy film Tylduma wart jest rzeczywiście tylu nominacji?


Alan Turing, angielski matematyk i kryptolog, zgłasza się do tajnego przedsięwzięcia armii, które ma na celu rozszyfrować niemiecką Enigmę. Choć swoim stylem bycia zraża do siebie współpracowników, zyskuje poparcie premiera Churchilla i rozpoczyna budowę maszyny, która pomoże w złamaniu kodu III Rzeszy. Kosztowny projekt nie przynosi jednak pożądanych efektów, a dowodzący misją komandor Denniston szuka powodu, by odsunąć Turinga od prac. W końcu badacze dostają ultimatum - albo w ciągu miesiąca uda im się złamać Enigmę, albo zostają zwolnieni. Rozpoczyna się szalony wyścig z czasem, który kosztować może nie tylko stanowiska, ale życie milionów żołnierzy, walczących na froncie.


Wydawać by się mogło, że Morten Tyldum porwał się z motyką na słońce. Prowadzenie narracji na trzech płaszczyznach czasowych pokonało niejednego reżysera. Norweg jednak spisuje się na medal, skacząc płynnie między przeszłością a teraźniejszością Turinga, perfekcyjnie przedstawiając jego osobę, jednocześnie nie tracąc z góry narzuconego tempa. Każdy z trzech wątków, doskonale prowadzonych i zrealizowanych, ogląda się z równym zainteresowaniem i z czasem coraz bardziej zaciska się kciuki za głównego bohatera (a wszystko przy genialnej muzyce Alexandre'a Desplata). Jednakże, Tyldum nie chce wyłącznie przedstawić historii wybitnego matematyka w znakomitej oprawie. "Gra tajemnic" ma drugie przesłanie, znacznie dosadniejsze, poruszające kwestie osób homoseksualnych. Postać Turinga jest ich uosobieniem, przedstawiającym tragedię człowieka, dzięki któremu udało się wygrać wojnę, a który przez własny kraj był piętnowany i szkalowany. Anonimowy bohater, wybitny naukowiec, wyprzedzający swoje czasy, z powodu swojej orientacji został zmuszony do kuracji hormonalnej, która w ostatecznym rozrachunku popchnęła go do samobójstwa. Późniejsze jego ułaskawienie przez królową Elżbietę (dopiero w 2013!) i uznanie zasług nie cofną tego, co musiał przeżyć Turing tylko z tego powodu, że był "inny". Zakończenie, gdzie radosne sceny z wygrania wojny przecinają się z upadkiem fizycznym i psychicznym Turinga są głośnym wołaniem o wyciągnięcie wniosków z tej, bądź co bądź, smutnej historii.


W tym miejscu chciałbym zdementować rozsiewane po licznych forach plotki, jakoby Brytyjczycy przypisali sobie "Grą tajemnic" wszelkie zasługi za złamanie Enigmy, którą to - jak wiadomo - pierwsi rozkodowali polscy naukowcy. W filmie Alan Turing wielokrotnie podkreśla, że swoją maszynę oparł o badania Rejewskiego, Różyckiego i Zygalskiego (choć nie wymienia ich wprost po nazwiskach), zaś Denniston przed rozpoczęciem projektu prezentuje Enigmę, którą to właśnie polski wywiad wykradł z Berlina i dostarczył do Londynu. Nie spodziewajmy się, że w filmie o Turingu, który skupia się na jego dzieciństwie, poznaniu własnej orientacji, naukowych osiągnięciach i losach powojennych, dostaniemy kilkunastominutowy wstęp o dokonaniach polskich badaczy. W końcu, jeżeli ktoś jeszcze nie zauważył, film Tylduma nie jest o tym, kto pierwszy złamał Enigmę. A ci, którzy odczuwają niedosyt, niech napiszą list do polskich wytwórni, by zamiast wydawać pieniądze na kolejne bzdurne komedie pokroju "Kac Wawa" lub pseudowojenne twory, jak "Westerplatte" ze szklankami z Ikei czy tragicznie przerysowane dzieło Hoffmana "1920. Bitwa warszawska", nakręcili w końcu porządny polski film o polskim udziale i zasługach w czasie II Wojny Światowej. Ręczę, że wszystkim wyjdzie to na dobre.


Wracając do samej "Gry tajemnic", wisienką na tym tyldumowym torcie jest obsada. Zaryzykuję stwierdzenie, że Benedict Cumberbatch zagrał swoją rolę życia. Perfekcyjnie połączył w jednej osobie ekscentrycznego dziwaka i wybitnego geniusza, jednostkę wrażliwą i zamkniętą w sobie, lecz jednocześnie szczerą do bólu i dosadną, której logiczny umysł sprawiał problemy w relacjach międzyludzkich. Podczas Gali Akademii mocno będę trzymał za niego kciuki, by zgarnął statuetkę. Na spore pochwały zasługuje również Keira Knightley, która swoją drugoplanową postacią Joan pokazała, na co ją stać. Niezaprzeczalnie jest to jej najlepsza rola od dawna. I tak, jak Turing Cumberbatcha jest symbolem homoseksualistów, żyjących w cieniu i strachu, tak Joan Knightley to uosobienie walki o równouprawnienie dla kobiet. Pozostała obsada, przede wszystkim Goode, Strong i znany z "Gry o tron" Dance, spisuje się równie rewelacyjnie, dzięki czemu cała "Gra tajemnic" trafia, obok "Whiplasha", na piedestał najlepszych filmów 2014 roku.
Podsumowując, Tyldum zespolił emocje dramatu z zimną matematyką, tworząc prawdziwe arcydzieło, które ma szanse zapisać się na dłużej w historii kina. Ile z tej perfekcji dostrzeże Amerykańska Akademia Filmowa, dowiemy się już 22 lutego. Tymczasem, radzę nie czekać na wyniki, tylko ruszać do kina, bo naprawdę warto.

środa, 14 stycznia 2015

Foxcatcher (2014)


Tytuł: Foxcatcher
Gatunek: Biograficzny/Dramat/Sportowy
Reżyseria: Bennett Miller
Premiera: 9 stycznia 2015 (Polska), 19 maja 2014 (świat)
Ocena: 5-/6

To, że na podstawie prawdziwej historii można stworzyć porywający film, wiedzą praktycznie wszyscy. Nic więc dziwnego, że kolejni twórcy chwytają się coraz to wymyślniejszych historii niczym tonący brzytwy. Dużym polem do popisu są filmy sportowe, bo na podstawie nawet sezonowej gwiazdy można stworzyć wyjątkowe widowisko. Bennett Miller w temacie nie jest amatorem - w końcu nie kto inny, jak on, w 2011 zaprezentował widzom swoją produkcję "Moneyball" o managerze klubu baseballowego. Tym razem poszedł w kierunku dyscypliny o wiele mniej popularnej - zapasów. Czy "Foxcatcher" jest naprawdę tak dobry, że aż zgarnął Złotą Palmę za reżyserię i uzyskał trzy nominacje do Złotych Globów?


Mark Schultz to złoty medalista Olimpiady w Los Angeles, który po wygranych mistrzostwach ledwo wiąże koniec z końcem. Dodatkowo, wciąż nie może wyjść z cienia starszego brata, Dave'a, również złotego medalisty, lecz bardziej cenionego w sportowym światku. Pewnego dnia los niespodziewanie uśmiecha się do Marka - dzwoni do niego pracownik Johna du Ponta, multimilionera i filantropa. Du Pont stworzył własny klub zapaśniczy - Foxcatcher - i chce, by młody Schultz do niego dołączył. Zawodnik zgadza się i rozpoczyna ostry trening do zbliżających się Mistrzostw oraz Olimpiady w Seulu. Niestety, znajomość Marka z Johnem nie idzie po ich myśli, a w dodatku do całego projektu zostaje zaangażowany Dave, co prowadzi do konfliktów i - w konsekwencji - nieuchronnej tragedii.


Bennett Miller, podobnie jak wielu twórców gatunku przed nim, dzięki oparciu fabuły o prawdziwą historię (klubu "Foxcatcher") miał zadanie fabularnie ułatwione. Scenariusz napisało życie i teraz wystarczyło to jedynie wydać w odpowiedniej oprawie. W tym Miller spisał się po mistrzowsku, niejednokrotnie niewypowiedziane słowa przekazując za pomocą gestów, scen i pracy mięśni bohaterów. Pierwszy sparing braci Schultz mówi o nich więcej, niż wylewne wstępy, które zajęłyby dodatkowe miejsce na taśmie filmowej. Warunki, w jakich żyje Mark, zdobywca złotego medalu na Olimpiadzie, stanowią najlepszą z możliwych krytykę polityki państwa, które w żaden sposób nie wspiera swoich utalentowanych reprezentantów. Pełna kompleksów postać du Ponta to chodzące uosobienie wybuchowego połączenia nowobogackich fanaberii z chorobliwym patriotyzmem. Wszystko to widz dostaje, jak na talerzu, bez zbędnej zawoalowanej symboliki i wyszukanych metafor. Bohaterowie reprezentują dwa obozy - dla jednego liczy się osiągnięcie celu, podczas gdy drugi całą satysfakcję znajduje w dążeniu do niego. Morały dość utarte, lecz przy warsztacie realizatorskim Millera nabierają jakby dawno niewidzianej świeżości.


"Foxcatcher" świetnie spisuje się jako dramat i choć fabuła mija się trochę z faktami (co zresztą niczym nowym nie jest), całość przebiega całkiem sprawnie. Niestety, zatarł się gdzieś w tym wszystkim sportowy duch walki, jakże charakterystyczny dla tego gatunku. Owszem, samych treningów, sparingów i zapasów na ekranie nie brakuje, ale wszystko to wydaje się być wymuszanymi wstawkami w fabule, która toczy się od nich niezależnie. Tak, jak zazwyczaj do samego końca kibicowało się bohaterom i trzymało kciuki za ich zwycięstwo, tak tutaj wygrane i porażki przyjmuje się z obojętną miną. W dodatku, lepiej nie szukać prawdziwych wydarzeń z klubu Foxcatcher przed obejrzeniem filmu, by nie popsuć sobie niespodzianki, jaką reżyser zostawił na finał, lecz jednocześnie bez znajomości tychże faktów niektóre zwroty w opowiadanej historii mogą wydać się co najmniej dziwne i nielogiczne.


Dużym plusem najnowszego filmu Millera jest obsada. Channing Tatum, o którego najbardziej się obawiałem, świetnie wczuwa się w postać Marka Schultza. Jego twarz, która w wielu wcześniejszych kreacjach przypominała nieruchomy głaz, w końcu zaczęła wyrażać emocje - i to niemałe! Wraz z Markiem Ruffalo napędzają cały film, jego złożoność i dramaturgię. Rozczarowaniem był - o dziwo! - Steve Carell, jednakże nie mam pewności, czy to on nie do końca udźwignął postać du Ponta, czy też tak kiepsko została ona rozpisana w scenariuszu. Niezaprzeczalnie czarny charakter całego przedsięwzięcia, zakompleksiony schizofrenik z manią wielkości, pełen dziwactw i fanaberii, dodatkowo uzależniony od alkoholu i narkotyków, destrukcyjnie działający na otoczenie - takiego du Ponta spodziewać się można było na ekranie, a dostaje się co najwyżej jego namiastkę. Postać, która mogłaby jednocześnie fascynować i przerażać, w obrazie Millera jedynie dziwi i jest chodzącą sprzecznością. Postępująca schizofrenia i mania prześladowcza w filmie została zaprezentowana powierzchownie, przez co du Pontowi bliżej do niedorozwiniętego dziecka aniżeli zabójczo nieobliczalnej osoby.
Podsumowując, "Foxcatcher" jako dramat stoi na wysokim poziomie, lecz jako widowisko sportowe jest co najwyżej średni. Widz skupia się bardziej na emocjach, jakie towarzyszą skomplikowanej relacji braci, niż na przygotowaniach do zbliżających się Mistrzostw. Po seansie odczuwa się współczucie wobec losów wybitnych sportowców, a optymizm, który nieodzownie towarzyszy filmom z tego gatunku, zaciera się gdzieś w odmętach rodzinnej tragedii. "Foxcatcher" jest filmem dobrym, ale do "wybitnego" to mu wiele brakuje.

wtorek, 13 stycznia 2015

Whiplash (2014)


Tytuł: Whiplash
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Damien Chazelle
Premiera: 2 stycznia 2015 (Polska), 16 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Jedno z największych tegorocznych wydarzeń filmowych - Złote Globy - za nami. Znamy wielkich zwycięzców i wielkich przegranych (a wśród tych drugich reżyser "Idy", który po porażce z "Lewiatanem" skrytykował całą Galę). Jednym z moich faworytów, tuż obok Julianne Moore za "Still Alice", był J.K. Simmons za rolę w filmie "Whiplash". Czym urzekł znany z "Juno" i "Spider-Mana" aktor i czy tylko on zasługuje na oklaski w produkcji, którą zaprezentował Damien Chazelle?


Andrew jest bardzo ambitnym uczniem pierwszego roku najwybitniejszej szkoły muzycznej na Manhattanie. Od dziecka gra na perkusji i marzy o światowej karierze. Pewnego dnia zostaje wybrany przez Terrence'a Fletchera, znanego nauczyciela, prowadzącego wyjątkową orkiestrę jazzową. Szczęście chłopaka nie trwa jednak długo. Terrence okazuje się być tyranem, a jego surowe metody często opierają się na psychicznym sadyzmie. Andrew stawia sobie za cel spełnić oczekiwania okrutnego nauczyciela. Rozpoczyna się walka między uczniem a mentorem, która kosztować może chłopaka najwyższą cenę.


Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć". Damien Chazelle postanowił skorzystać ze słów tego wybitnego brytyjskiego reżysera. "Whiplash" zaczyna się od szybkich dźwięków perkusji (która to zresztą jest, obok Andrew i Fletchera, trzecim głównym bohaterem obrazu), następnie pierwsze spięcie na linii mentor-uczeń (mimo że nie poznaliśmy jeszcze nawet imion postaci!), a potem mamy do czynienia z postępującą walką, starciem dwóch potężnych umysłów muzycznych. Mimo paru wstawek z życia Andrew, jego relacji z ojcem i rodziną oraz związkiem z Nicole, Chazelle nie ma zamiaru zwalniać tempa, które nadaje muzyka. To ona jest najważniejsza i za jej pomocą reżyser przekazuje wszystkie najważniejsze emocje, a także skutecznie buduje odpowiednie napięcie.


Im bardziej szalonego tempa wymaga Fletcher, tym bardziej Andrew przesuwa granice swojej wytrzymałości, w oszalałym i chorobliwie ambitnym pościgu zatracając samego siebie i prowadząc do nieuchronnej autodestrukcji. Fletcher zaś, kryjąc ckliwą ludzką naturę pod maską tyranii i okrucieństwa, napędza otaczający obłęd, dążąc do perfekcji po przysłowiowych trupach. I kiedy wydaje już się, że wszystkie ruchy na jazzowej szachownicy zostały rozplanowane, Chazelle obraca fabułą wokół własnej osi, przechylając szale z jednej strony na drugą. To jednak nie koniec, bo ostateczne starcie reżyser pozostawił na finał. To tu, w rytm szaleńczo uderzanych talerzy i dudniących bębnów, rozegra się walka o wszystko, a apogeum napięcia przyszpili niejedną osobę do fotela. Bohaterowie dadzą upust swoim emocjom, porywając widzów z sobą i tworząc finał godny mistrzów. Po seansie jeszcze długo nie będzie można dojść do siebie, a tytułowy "Whiplash" nieprzerwanie będzie grał w głowie.


Niezaprzeczalnie, J.K. Simmons kreacją Fletchera stworzył postać, która przyćmiewa niemalże wszystkich pozostałych aktorów. "Whiplash" to prawdziwy popis jego umiejętności, doświadczenia i warsztatu, z którym ciężko byłoby komukolwiek konkurować. Swoich sił spróbował Miles Teller, dotychczas świetnie sprawdzający się głównie w komediach. Szybko jednak udaje mu się rozwiać wszelkie obawy co do swojej osoby i udowadnia, że jest odpowiednim człowiekiem w odpowiedniej roli. Udało mu się stworzyć bohatera dramatycznego, który jest ucieleśnieniem własnej muzyki. Choć przegrał w warsztatowych pojedynkach z Simmonsem, to niejednokrotnie pokazał, że stać go na wiele. Przy tej dwójce szkoda byłoby wymieniać kogokolwiek innego z obsady, bo i tak pełni on rolę co najwyżej cienia dwóch głównych postaci.
Jeżeli ktokolwiek sądził, że ilość zachwalających zdań i przymiotników na plakacie filmu jest przesadzona, to pragnę sprostować tę opinię - jest ich tam stanowczo za mało i nie oddają w pełni wszystkich emocji, jakie towarzyszą w trakcie i po seansie. Nie wiem, czy Damien Chazelle w najbardziej optymistycznych planach spodziewał się takiego efektu, ale śmiało można powiedzieć, że jego "Whiplash" to jeden z najlepszych filmów roku 2014. Gorąco polecam!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Prawda (2013)



Tytuł: Prawda (Truth)
Gatunek: Thriller/Dramat
Reżyseria: Rob Moretti
Premiera: 12 lipca 2013 (świat)
Ocena: 3-/6

Takie filmy, jak "Płynące wieżowce" czy "Siła przyciągania", przedstawiały historie z punktu widzenia mężczyzn w związkach, u których przypadkowa znajomość budziła głęboko skrywaną drugą stronę ich seksualności. Rob Moretti postanowił spojrzeć na sprawę oczami "tego drugiego" i zaprezentował thriller, którego bohaterowie usilnie mijają się z tytułową prawdą. Czy jego obraz ma szansę wybić się z głębokiego morza tego gatunku?


Caleb poznaje przez internet Jeremy'ego, z którym umawia się na spotkanie. Początkowy niewinny romans szybko zmienia się w poważniejszą relację. Caleb jednak skrywa pewną tajemnicę, związaną z jego matką, której nie chce ujawniać. Z czasem odkrywa, że Jeremy nie był z nim do końca szczery i tak naprawdę prowadzi podwójne życie. Chłopak postanawia się zemścić.


Prowadzenie historii i granie w niej niejednego twórcę zgubiło i uwypukliło warsztatowe słabości. Rob Moretti, odpowiedzialny dodatkowo za scenariusz, wypada wcale nie lepiej. Na pewno ciekawym pomysłem było przedstawienie znanego schematu fabularnego z tej "drugiej strony". W dodatku, prowadzenie narracji na kilku płaszczyznach czasowych przykuwa uwagę. Od początku wiadomo, że stało się coś złego, ale reżyser czeka z odpowiedziami niemalże do samego końca. Bohaterowie u Morettiego są wielowymiarowi i kryją swoje prawdziwe oblicza, a prowadzona przez nich psychologiczna gra szczerze intryguje. Reżyser miał materiał, by stworzyć z tego obraz, który z sielankowego melodramatu zmienia się w pełen napięcia thriller, lecz - niestety - nie skorzystał z okazji.


Moretti zbyt dużo czasu poświęca głównym bohaterom, ich związkowi i skomplikowanej przeszłości Caleba. W efekcie zabrakło mu taśmy filmowej do odpowiedniego rozbudowania swojego thrillera, a rozwój wypadków, im bliżej ma się ku końcowi, tym bardziej przypomina nierealne opowiastki z produkcji niskobudżetowych. Scenariusz sypie się Morettiemu w rękach i z każdą kolejną minutą intrygująca historia zmienia się w kiczowatą papkę, której apogeum irracjonalności ma miejsce w finale. Zamiast wielkiego "WOW!" czeka na widzów rozczarowanie, a samo zakończenie przypomina tandetny wymysł amatora, którego poniosła fantazja. Krótko mówiąc, "Prawda" to kolejny z tych filmów, których potencjał został bezpowrotnie zmarnowany.


Moretti nie tylko poległ na reżyserii własnego scenariusza, ale również na odegraniu swojego bohatera. Jeremy jest przerysowany i na wskroś sztuczny, przez co ciężko wczuć się w opowiadaną przez niego historię. O niebo lepiej, o dziwo, wypada Sean Paul Lockhart, który miał dodatkowo nieporównywalnie trudniejszą rolę. Choć nie jest to gra najwyższych lotów, to dualna natura Caleba ratuje cały film. Kompozycję uzupełnia Suzanne Didonna, grająca filmową matkę Lockharta. Jest to uosobienie wszystkich lęków, dramatów i koszmarów, które nękają chłopaka i determinują jego osobę i czyny. Wywołuje w widzu te same reakcje, co w Calebie - od żalu i litości po strach i nienawiść.
Podsumowując, "Prawdzie" bliżej do melodramatu z nieudolnymi elementami thrillera, aniżeli do rasowego filmu tego gatunku. Moretti chciał być wszędzie, przez co tak naprawdę nie był nigdzie i zaprzepaścił projekt, który dość ciekawie się zapowiadał. Całokształt jest co najwyżej średni i nie ma szans na wybicie się ponad inne tytuły.

piątek, 9 stycznia 2015

Paddington (2014)


Tytuł: Paddington
Gatunek: Familijny/Komedia
Reżyseria: Paul King
Premiera: 2 stycznia 2015 (Polska), 23 listopada 2014 (świat)
Ocena: 4+/6

Kiedy brakuje pomysłów na film, twórcy nierzadko sięgają po coś sprawdzonego, a czego dawno na wielkim ekranie nie widziano. Przede wszystkim są to remaki starych hitów (tendencja głównie zauważalna wśród horrorów) lub żerujące na znanych tytułach obrazy (jak "Z archiwum X: Chcę uwierzyć" Cartera z 2008). Paul King sięgnął jednak po ciężką artylerię i postanowił wskrzesić przygody o jednym z najsłynniejszych misiów z dzieciństwa, Paddingtonie, pióra Michaela Bonda. Czy odświeżona wersja przybysza z mrocznych zakątków Peru wyszła wszystkim na dobre?


Wiele lat temu słynny podróżnik odkrył w Peru niezwykły gatunek niedźwiedzi - ucywilizowanych i bardzo inteligentnych. Na koniec swej wizyty zaprosił wyjątkowych towarzyszy do siebie do Londynu. Po czterdziestu latach wielkie trzęsienie ziemi burzy spokój niedźwiedziej rodziny. Najmłodszy z misiów wyrusza do Londynu, by odnaleźć podróżnika i nowy dom. Współczesny Londyn okazuje się jednak mniej przyjaznym miastem, niż to sobie wyobrażał. Przypadek sprawia, że trafia na rodzinę Brownów, którzy postanawiają się nim zająć na jedną noc. Nie wiedzą, że zmieni to zarówno ich życie, jak i życie niedźwiadka, którego nazywają Paddingtonem. Tymczasem na trop niezwykłego misia wpada bezwzględna Millicent, która za wszelką cenę pragnie dołączyć go do swojej kolekcji wypchanych okazów egzotycznych.


"Paddington" to typowa komedia familijna, na którą bez obaw pójść mogą przede wszystkim rodzice ze swoimi pociechami. Miś, jak zresztą pierwowzór Michaela Bonda, jest grzeczny do granic możliwości, a dobrych manier i wychowania niejeden mógłby mu pozazdrościć. Sam film nie jest kinem wyłącznie dla najmłodszych - dorośli również znajdą coś dla siebie. Humor, którego tutaj nie brakuje (zarówno w dialogach, jak i gagach sytuacyjnych), rozbawią widza w każdym wieku, a przygody sympatycznego misia, mimo swojej przewidywalności, potrafią wywołać niemałe emocje. Podobnie, jak disneyowski "Lilo i Stich" Sandersa i DeBloisa, tak i "Paddington" stanowi wyjątkową lekcję o rodzinie i jej wartościach, która na pewno nie pójdzie w las.


Niestety, największym błędem reżysera było to, że dał się zamknąć w sztywnych ramach kina familijnego. Wskrzeszając Paddingtona, oparł się na tak oczywistych schematach, że czasem brakuje tego (chociażby delikatnego) powiewu świeżości. Pomijając samego niedźwiadka, mamy typowy dla filmów familijnych obraz rodziny - popadającej w rutynę, nie dogadującej się i powoli oddalającej się od siebie. A także pełnej sprzeczności: głowa rodziny, pan Henry, przypomina jednego ze słynnych zgryźliwych tetryków - skupiony na liczbach i patrzący na świat przez pryzmat ryzyka statystycznego, przygasił iskrę szaleństwa, którą niegdyś posiadał; jego żona, Mary, to jego chodzące przeciwieństwo - nadopiekuńcza, wrażliwa i kierująca się emocjami, chcąca nieba przychylić każdej istocie w potrzebie; dzieci - Judy i Jonathan - podkreślają przeciwieństwa swoich rodziców - ona dba o swoją szkolną reputację i wszystko uważa za żenadę, on zaś chce być astronautą i pomagać innym prawie na równi z matką. Oczywiście, nowy członek rodziny obróci rodziną Brownów o sto osiemdziesiąt stopni, spajając zanikające więzi i przezwyciężając wszelkie trudności. Nie zabraknie przerysowanego czarnego charakteru, ekscentrycznej starszej gosposi i sąsiada, który okazuje się być największym fajtłapą wśród "tych złych". Brzmi znajomo?  Taki skład, jak ze "101 dalmatyńczyków" lub innych produkcji familijnych. W skrócie: nic nowego.


Obsadę "Paddingtona" można zaliczyć do zalet tego filmu. Począwszy od tego, że King nie miał do czynienia z amatorami, a skończywszy na odpowiednim dopasowaniu aktorów do odgrywanych postaci. Wymienić można by wszystkich po kolei, lecz to dwie postaci (a za nimi ich odtwórcy) najbardziej zapadają w pamięci. Po pierwsze, szwarccharakter Millicent, w którą wciela się Nicole Kidman, będąca perfekcyjnym połączeniem Cruelli De Mon z Ethanem Huntem. Po drugie, wcześniej już wspomniana ekscentryczna staruszka, czyli pani Bird - ciekawa rola Julii Waters, która poniekąd skopiowała swoją kreację Molly Weasley z serii o "Harrym Potterze", ale jednocześnie na tyle ją zmodyfikowała, że dostajemy jakby nową postać. Na zakończenie dodam, że aktorzy, użyczający głosu w polskim dubbingu, również spisali się na medal.
Podsumowując, jeżeli ktoś wybiera się na "Paddingtona" z myślą zobaczenia czegoś zupełnie nowego, to bardzo się rozczaruje. Film Kinga to typowe kino familijne jakich wiele, okraszone humorem dobrym, lecz nie najświeższym, głoszące morały, które bez problemu możemy znaleźć w co drugim filmie z tego gatunku. Mimo to, seans mija szybko, lekko i przyjemnie, a wybrane teksty i gagi bawić będą jeszcze długo po wyjściu z kina.

środa, 7 stycznia 2015

Son of a Gun (2014)


Tytuł: Son of a Gun
Gatunek: Dramat/Kryminał
Reżyseria: Julius Avery
Premiera: 2 stycznia 2015 (Polska), 16 października 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Julius Avery, dotychczas znany z projektów krótkometrażowych (w tym z wielokrotnie nagrodzonego "Kanistra"), zaprezentował się tym razem z produkcji pełnometrażowej. Australijski kryminał ze znanymi nazwiskami od razu przykuł moją uwagę. Czy "Son of a Gun" wart jest poświęcenia mu prawie dwóch godzin swojego czasu?


Nastoletni JR trafia do więzienia, gdzie stara się wmieszać w sprawy, które nigdy nie powinny go interesować. Przykuwa uwagę Brendana Lyncha, słynnego złodzieja, który obejmuje chłopaka ochroną i uczy go żelaznych zasad. W zamian za protekcję, JR ma wykonać ściśle określone zadanie - jak wyjdzie na wolność, ma pomóc Lynchowi w ucieczce. W tym celu kontaktuje się z Samem Lennoxem, szefem podziemia, byłym zleceniodawcą Lyncha. Po odzyskaniu wolności Brendan dostaje od niego kolejne zadanie - kradzież wartego miliony dolarów złota. Sprawa komplikuje się, gdy JR poznaje Tashę, która pracuje dla Lennoxa. Zadurzony w dziewczynie chłopak pragnie za wszelką cenę uratować ją z rąk przestępcy.


Julius Avery to mistrz łatania strzępów tego, co kino akcji i kryminały zdążyły dotychczas wydać. Sprawnie prowadząc wątki melodramatyczne i sensacyjne, przedstawia obraz, który śmiało można by określić podsumowaniem gatunku ostatnich lat. Dzięki temu "Son of a Gun" ogląda się lekko, przyjemnie i jako coś, co się bardzo dobrze zna, a i tak potrafi gdzieniegdzie zapierać dech w piersiach. Reżyserowi stara się odpowiednio wyważyć akcję z dramatem, a dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa nadaje scenom dodatkowego wyrazu i pewnej szczypty intymności (w szczególności w relacji JRa z Tashą).


Jednocześnie, obraz Avery'ego to perfekcyjne powielanie schematów, a śladu innowacji można by ze świecą szukać. "Son of a Gun" nie ma być - broń Boże! - kinem ciężkim, więc wiele scen i zwrotów akcji reżyser potraktował za bardzo po macoszemu. W dodatku ciężko byłoby ten film jednoznacznie sklasyfikować. Z jednej strony mamy fundamenty kryminału, z drugiej - młodzieżowy melodramat z przestępczą historią w tle, z trzeciej - klasyczną metaforę trudnych relacji mentora i ucznia, ojca i syna, której finał jest z góry wiadomy. Jest dobry, ale nie na tyle, by zapisał się na kartach historii kina na dłużej.


Największą jednak obawę miałem, gdy zobaczyłem listę nazwisk obsady. O ile o Ewana McGregora można było być spokojnym (a jego kreacja Lyncha z wyjątkowym akcentem jest naprawdę dobra), o tyle Brenton Thwaites wyglądał na "powtórkę z rozrywki", jaką zaserwował nam Singleton w "Porwaniu". O dziwo, gwiazda "Dawcy pamięci" i "Oculusa" bierze sobie nauki do serca - w "Son of a Gun" spisuje się bardzo przekonująco i całkiem dojrzale podchodzi do postawionych mu zadań. Widać, że mimo przypisanej łatki, Thwaites nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Na ekranie świetnie spisuje się również Alicia Vikander jako Tasha i Jacek Koman, dzięki któremu będziemy mogli się uśmiechnąć, słysząc najpopularniejsze polskie słowo wśród angielskiego dialektu.
Podsumowując, Avery próbował unieść ciężar klasyków gatunku w jednym filmie, lecz przeliczył własne siły. "Son of a Gun" to całkiem dobre kino, ale za bardzo oparte na utartych schematach i wielokrotnie powielanych zwrotach akcji. Idealny do obejrzenia, chwilowego zachwycenia i odłożenia na półkę.

wtorek, 6 stycznia 2015

Still Alice (2014)


Tytuł: Still Alice
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Richard Glatzer, Wash Westmoreland
Premiera: 8 września 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Panowie Glatzer i Westmoreland spotykają się za kamerą nie od dziś. Reżysersko-scenariuszowy duet rozpoczął się czternaście lat temu przy filmie "The Fluffer" i wypuścił takie tytuły, jak "Piętnastolatka" i "The Last of Robin Hood". Tym razem wzięli na siebie niezbyt popularny i dość ciężki temat choroby Alzheimera, opierając się na powieści debiutującej Lisy Genovy. Czy swoją najnowszą produkcją, "Still Alice", stanęli na wysokości zadania?


Dr Alice Howland jest znaną i bardzo cenioną wykładowczynią lingwistyki. Z czasem zauważa, że coraz częściej zdarza jej się o czymś zapomnieć. Początkowo są to pojedyncze słowa, lecz gdy gubi się na kampusie własnej uczelni, udaje się do specjalisty. Ten po wykonaniu szeregu badań odkrywa, że Alice cierpi na rzadką odmianę Alzheimera. Jej wczesna faza w wieku Howland jest na tyle wyjątkowa, że żadne leki nie są w stanie spowolnić gwałtownie postępującej choroby. Alice zostaje odsunięta od ukochanej pracy, a mąż i dzieci nie do końca mogą odnaleźć się w nowej sytuacji.


Glatzer i Westmoreland mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Powieść, którą postanowili zekranizować, jest napisana z punktu widzenia głównej bohaterki. Taka narracja zawsze lepiej sprawdzała się w słowie pisanym, niż przed kamerą, jednakże reżyserski duet poradził z nią sobie całkiem dobrze. Zamiast rozdmuchanej historii, której bohaterom groziłaby nadekspresja i karykaturalny dramatyzm, dostajemy obraz stonowany, jednocześnie lekki i poważny. Twórcy dają czas widzom na zapoznanie się z główną bohaterką i utworzenie pewnego rodzaju więzi, dzięki której przeżywają jej tragedię wraz z nią. Glatzer i Westmoreland perfekcyjnie grają emocjami, nie tworząc ze swojego filmu "płaczliwego" dramatu, lecz obraz na tyle poruszający, że nie da się obok niego przejść obojętnie.


Postawa Alice to przykład niezłomnej walki o własną osobę i wspomnienia, lecz twórcy jej przesadnie nie gloryfikują. Bohaterka ma chwile słabości, nawet planuje własne samobójstwo, lecz w ostatecznym rozrachunku stara się walczyć do końca i zachowywać tak, jak kiedyś. Ona nie szuka współczucia ani litości, jedynie zrozumienia. Glatzer i Westmoreland dogłębnie ukazują wyniszczającą moc choroby Alzhaimera, której podsumowanie widz znajdzie w poruszającym przemówieniu Alice. Gorzki morał nie został umieszczony na końcu, lecz pada gdzieś w połowie filmu z ust głównej bohaterki, która słowami "Wolałabym mieć raka" nie tyle bagatelizuje chorobę nowotworową, lecz przedstawia najgorsze z możliwych cierpień. Cierpień osoby, której każdy dzień wydziera ukochane słowa i wspomnienia, wyniszczając od środka nie gorzej, niż wspomniany rak.


Od początku było wiadome, że "Still Alice", z racji przyjętej koncepcji narracyjnej, spocznie na barkach odtwórczyni głównej bohaterki. Na szczęście twórcy mieli nosa, kogo obsadzić w tytułowej roli, bo gdyby nie warsztat aktorski, jakim dysponuje Julianne Moore, cały projekt poległby u samych podstaw. Moore perfekcyjnie prowadzi swoją bohaterkę, doskonale ważąc emocjami i zupełnie przyćmiewając aktorów drugoplanowych. Alec Baldwin za pomocą Johna stara się wyjść z cienia filmowej żony, lecz, mimo usilnych starań, całą uwagę i tak skupia się na Moore. Przemiana pana Howarda, który stara się odnaleźć w nowej sytuacji i pogodzić opiekę nad żoną z obowiązkami w pracy, mogłaby posłużyć za materiał do osobnego filmu - tutaj jest jedynie tłem, ledwie wspomianym przez twórców tematem, któremu naprawdę brakuje choćby kilku dodatkowych minut uwagi. Starałem się też przekonać do Kristen Stewart, której Lydia gra pierwsze skrzypce z trójki dzieci Alice. Niestety, wciąż ta sama, jedna twarz, otwarte usta i tępy wzrok nie zmieniają mojego zdania. W tym przypadku to całe szczęście, że Moore jest gwiazdą każdej sceny, dzięki czemu drewnianą Stewart daje się jakoś przeżyć.
Podsumowując, "Still Alice" to pełen emocji dramat z prawdziwego zdarzenia, a sama dr Howland to jedna z najlepszych kreacji Julianne Moore w historii (za którą zresztą ma spore szanse zgarnąć statuetkę podczas Gali Złotych Globów). Jest to pozycja obowiązkowa wśród (już) zeszłorocznych filmów. Gorąco polecam!