sobota, 28 czerwca 2014

Jack Ryan: Teoria chaosu (2014)


Tytuł: Jack Ryan: Teoria chaosu (Jack Ryan: Shadow Recruit)
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: Kenneth Branagh
Premiera: 31 stycznia 2014 (Polska), 15 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 2-/6

Po ponad dziesięciu latach na wielki ekran powraca Jack Ryan, bohater stworzony przez Toma Clancy'ego, którego mogliśmy oglądać w takich produkcjach, jak "Polowanie na Czerwony Październik" czy "Czas patriotów". "Jack Ryan: Teoria chaosu" jest piątym filmem z tym agentem. Tym razem za kamerą (i przed kamerą) Kenneth Branagh ("Thor"), a w głównej roli Chris Pine ("Star Trek"). Jak prezentuje się nowa wizja przygód Ryana?


Agent CIA Jack Ryan pracuje jako analityk finansowy. Jego zadaniem jest znajdowanie podejrzanych transakcji, dokonywanych na giełdzie. Gdy jeden z rosyjskich oligarchów, Viktor Cherevin, dokonuje operacji, które mogą zatrząść stabilnością dolara, Jack zostaje wysłany do Moskwy, by odkryć spisek. Okazuje się, że plan Viktora jest bardziej złożony, a USA staje w obliczu zagrożenia atakiem terrorystycznym.


Proza Clancy'ego dała twórcom wystarczająco dużo materiału, by stworzyć z tego dobre, sensacyjne kino akcji. Zamiast tego wykorzystano postać Jacka Ryana, by przyciągnął widzów przed ekrany, a następnie obdarto go ze wszystkiego tego, z czym mógł się kojarzyć po "Polowaniu..." czy "Czasie patriotów". Zamiast wartkiej akcji mamy mdłą fabułę z miałkimi dialogami i drewnianymi, jednowymiarowymi bohaterami. Zamiast wciągającej i skomplikowanej intrygi, Branagh prezentuje prostolinijny i do bólu przewidywalny schemat, gdzie zaskakujące zwroty akcji występują tylko w teorii. Brak jakichkolwiek pomysłów i szczątkowej kreatywności widoczne są na każdym kroku. W dodatku postać samego Ryana (tak usilnie eksploatowana, że nawet podkreślona w tytule produkcji) bije na głowę wszystkich bohaterów kina akcji z ostatnich lat razem wziętych. To, że Ryan jest praktycznie wszystkoodporny (a już przede wszystkim kuloodporny), dziwić aż tak bardzo nie powinno (w końcu takie są wymogi gatunku). Ale fakt, że były żołnierz, który po poważnym wypadku został zwerbowany przez CIA do "pracy za biurkiem" i ciężko ćwiczy, by powrócić do dawnej sprawności, w Moskwie w mgnieniu oka przeradza się w zawodowego biegacza, wojownika i mistrza sztuk walki, jest tak naciągany, że inni twórcy nieśmiertelnych bohaterów mogą Branaghowi jedynie pozazdrościć. Kiedy pojawiają się długo oczekiwane napisy końcowe, powrót do rzeczywistości przyjmujemy z otwartymi ramionami.


W tym całym chaosie i jego teoriach (notabene, gratuluję polskim tłumaczom, bo wykazali się większą innowacyjnością, niż twórcy filmu) starają odnaleźć się aktorzy. Niestety, pomimo kilku znanych nazwisk, nie udaje się wiele zdziałać z tym tonącym okrętem. Chris Pine jest najgorszym Jackiem Ryanem w historii tego bohatera. Keira Knightley nie pokazuje nic, czego nie widzielibyśmy we wcześniejszych produkcjach. Kevin Costner udowadnia, że lata świetności ma już dawno za sobą. Kenneth Branagh po raz kolejny nie może się zdecydować, czy usiąść za kamerą, czy przed - w końcu decyduje się na obie opcje, nie sprawdzając się w żadnej.
Podsumowując, dobrych - że tak zażartuję - momentów w tym filmie można ze świecą szukać. Jeżeli ktoś nastawia się na trzymające w napięciu kino z Ryanem (znane z lat 90-tych), to czeka go mocne rozczarowanie. Twórcy filmu powinni przed seansem koniecznie dodać napis: "Oglądasz na własną odpowiedzialność".

piątek, 27 czerwca 2014

22 Jump Street (2014)


Tytuł: 22 Jump Street
Gatunek: Akcja/Komedia kryminalna
Reżyseria: Phil Lord, Christopher Miller
Premiera: 13 czerwca 2014 (Polska), 5 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 6/6

Po blisko dwóch latach Phil Lord i Christopher Miller wracają, by przedstawić światu kontynuację losów Schmidta i Jenko. Pierwsza część, pełna humoru ekranizacja słynnego serialu z lat 80.-tych, okazała się być strzałem w dziesiątkę. Czy Lordowi i Millerowi udało się powtórzyć sukces?


Duet skrajnie różniących się od siebie policjantów - Schmidt i Jenko - dostaje kolejne zadanie. Muszą wcielić się w rolę studentów i znaleźć dealera narkotykowego. Sprawa zaczyna się komplikować, gdy Schmidt poznaje Mayę, a Jenko dostaje się do akademickiej drużyny footballowej i zaprzyjaźnia się z Zookiem.


Sequele mają to do siebie, że w przeważającej większości nie utrzymują wysokiego poziomu "jedynki" - ba, ich poziom jest zazwyczaj poniżej wszelkiej krytyki. Twórcy "22 Jump Street" doskonale zdawali sobie z tego sprawę i postanowili sami wyśmiać "ideę tworzenia kontynuacji" (przede wszystkim przy napisach końcowych, więc warto pozostać w kinie te kilka chwil dłużej). Lord i Miller pokazują, że nie tylko potrafią się śmiać z siebie, ale mają prawdziwy talent do żartowania praktycznie ze wszystkiego. I to w taki sposób, że widzom nie raz przyjdzie uronić łzę ze śmiechu. Przyjacielskie konflikty dwójki bohaterów sprowadzona za sprawą aluzji, dwuznaczności i skojarzeń do problemów par to językowe i gestykulacyjne mistrzostwo, zaś wątek z córką kapitana stanowi prawdziwy majstersztyk. Sama konstrukcja fabuły w oparciu o szkielet pierwszej części była zabiegiem dość ryzykownym. Groziło to powieleniem utartych schematów i wpadnięciem w błędne koło rutyny. I tu Lord oraz Miller postanowili zaskoczyć, przedstawiając złożoną intrygę, która wciąga i ciekawi do końca. Zamiast spocząć na laurach, jeszcze raz pokazali, na co ich stać, nie tyle osiągając poziom "jedynki", co wręcz go przeskakując. Akcja i humor zostały zapodane w idealnych proporcjach, które powinna posiadać każda dobra komedia kryminalna. A wszystko spaja znane z "jedynki" przesłanie, że "prawdziwa przyjaźń jest najważniejsza".


"Sukces ma wielu ojców" i w tym przypadku nie są to jedynie reżyserzy i scenarzyści. Ich trud na niewiele by się zdał, gdyby nie perfekcyjny duet niepowtarzalnego Hilla i starającego utrzymać mu kroku Tatuma. Ta dwójka z banalnej sceny potrafi zrobić komediowy festiwal, czując się w swoich rolach, jak ryby w wodzie. Całość domyka i uzupełnia Ice Cube jako kapitan Dickson.
Podsumowując, "22 Jump Street" to niezaprzeczalnie jedna z lepszych - o ile nie najlepsza - komedia, wydana w ostatnim czasie. Gdyby każde sequele były tak dobrze zrobione, jak ten, świat kina zyskałby bardzo wiele. Niestety, nie wszyscy reżyserzy są Lordem i Millerem.

środa, 25 czerwca 2014

Haunt (2013)


Tytuł: Haunt
Gatunek: Horror
Reżyseria: Mac Carter
Premiera: 9 października 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Wydawać by się mogło, że filmów o nawiedzonych domach było już tak wiele, że każdy kolejny nie wnosi nic nowego, a jedynie powiela schematy. Jednakże, zdarza się (dość rzadko) trafić na tytuł, który potrafi dodać lekki podmuch świeżości. Czy "Haunt" Cartera możemy do takowych obrazów zaliczyć?


Rodzina Asherów wprowadza się do opuszczonego domu, który niegdyś należał do państwa Morellów. Evan Asher podczas jednego z nocnych spacerów poznaje Sam, tajemniczą dziewczynę, która opowiada mu o klątwie Morellów. Dwójka nastolatków szybko się zaprzyjaźnia. Pewnej nocy w skrytce na strychu znajdują dziwne urządzenie, za pomocą którego udaje im się skomunikować z duchami. Po tym wydarzeniu w domu zaczynają dziać się niewyjaśnione rzeczy.


Większość filmu jest do bólu klasyczna - żądny zemsty duch, nawiedzony dom, tajemnica zamordowanej rodziny i nastolatkowie, którzy przez własną nieodpowiedzialność budzą złe moce. Twórcom udaje się złamać schemat dopiero przy końcu, kiedy ukazują niespodziewane rozwiązanie zagadki. Dość niewiele, by zachęcało do obejrzenia tego filmu, jednakże reżyserowi nie można odmówić jednego - posiada niezwykły dar do budowania napięcia i tworzenia odpowiedniego klimatu. Pomimo powielonych motywów, Carter potrafi zawładnąć nerwami widza i wzbudza pewnego rodzaju ciekawość. Prowadząc swą historię płynnie i dość wartko, nie traci czasu na wyjaśnienia - wszelkie niedomówienia, łączenie faktów i dotarcie do sedna sprawy reżyser pozostawia widzowi (czasem aż za bardzo, przez co mogą pojawić się niejasności i brak jednoznacznych konstruktywnych wyjaśnień danych motywów). Ogólnie całokształt potrafi przyszpilić do fotela i nieraz wystraszyć - i to bez użycia wyszukanych zabiegów, czy kosztownych efektów specjalnych. Choć nie należy do przodowników gatunku, w pewien sposób wyróżnia się z morza jednakowych obrazów, przy których łatwiej usnąć, aniżeli odczuć dreszcz grozy.


Aktorsko jakiegoś wyjątkowo wysokiego poziomu nie ma, ale nie można od razu mówić o tragedii. Same role nie były aż tak złożone, by wymagały jakichś unikalnych umiejętności aktorskich. Harrison Gilbertson całkiem dobrze wypada jako nastoletni Evan, zaś Liana Liberato nieźle go uzupełnia jako jego filmowa partnerka Sam. Zaskakiwać może epizodyczna, wręcz znikoma rola Jacki Weaver, która nieraz już pokazała, że potrafi odpowiednio poprowadzić odgrywane postaci. W filmie Cartera możemy doszukać się nawet polskiego akcentu w osobie Kasi Kowalczyk. Niestety, w "Haunt" nie dość, że nie zajmuje dużego czasu antenowego, to jeszcze ciężko ją poznać, gdyż wciela się w mocno ucharakteryzowaną postać złego ducha.
Podsumowując, "Haunt" Cartera, pomimo swej schematyczności, ma w sobie coś, co intryguje i przyciąga. Dla klimatu i napięcia film można obejrzeć, ale raczej nie będzie to tytuł, który jakoś wyjątkowo się wybije i na dłużej pozostanie w pamięci.

niedziela, 15 czerwca 2014

Tylko kochankowie przeżyją (2013)


Tytuł: Tylko kochankowie przeżyją (Only Lovers Left Alive)
Gatunek: Horror/Romans
Reżyseria: Jim Jarmusch
Premiera: 7 marca 2014 (Polska), 25 maja 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Jima Jarmuscha nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jeżeli ten pan zabiera się za film o wampirach, to możemy mieć niemalże stuprocentową pewność, że to nie będzie tylko "kolejny film" o tej tematyce. Po literaturze młodzieżowej i jej ekranizacjach, które wypaczyły obraz Dzieci Nocy, jak nieśmiertelną egzystencję wyobraża sobie ten reżyser?


Adam i Eve są starymi wampirami, które łączy silna więź. Po latach rozłąki, Eve postanawia odwiedzić Adama, zamieszkującego w Detroit. Wizytę postanawia zakłócić jej siostra, Ava. Jej żądza zabawy, lekkomyślność i niepohamowany głód zburzą idealny spokój Adama i Eve.


Choć temat wampirów niejednokrotnie przewijał się w mniej lub bardziej udanych horrorach, dopiero mistrzowski "Wywiad z wampirem", na bazie powieści Anny Rice, ukazał inne oblicze Dzieci Nocy. To właśnie do tej filozoficznej postawy, a nie świecącego brokatem wizerunku wampirów z ostatnich lat, odwołuje się Jarmusch. "Tylko kochankowie przeżyją" nie jest filmem z intrygującą fabułą. Ciężko byłoby doszukiwać się tu jakiegokolwiek początku i konstruktywnego końca. Jarmusch wrzuca widza w sam środek losów Adama i Eve, dwójki kochanków tak różnych od siebie, a jednocześnie tak perfekcyjnie się uzupełniających. Nie traci czasu na wprowadzenia do historii lub wyjaśnienia niektórych kwestii, bo tak naprawdę jest to tutaj mało istotne. Prezentując jedynie kilka dni (a raczej nocy) z ich życia, nakreśla grubą kreską szeroki obraz mrocznej, nieśmiertelnej egzystencji. Za sprawą Adama oskarża ludzi (zwanych zombie) o dążenie do autodestrukcji, pogwałcenie mądrości i brak logicznych zasad. Ludzkość skora jest do niszczenia własnych wybitnych jednostek, których przemyślenia i odkrycia mogą zaburzyć trwającą wanitatywną hegemonię. Taki pełen goryczy obraz klaruje się podczas dwugodzinnego seansu, który prowadzi Jarmusch z iście monotonnym spokojem. Wampiryzm jest tylko tłem do osądu ludzkości, zaś strach bohaterów i widmo śmierci z powodu skażonej krwi potęgują wizję dekadenckiej przyszłości.
"Tylko kochankowie przeżyją" to popis umiejętności Jarmuscha, gdzie każda scena, każdy gest i każde słowo są dopieszczone do granic możliwości. Wydźwięk filmu potęguje perfekcyjnie dobrana muzyka, łącząc klasykę z cięższymi brzmieniami. Dzięki temu sceny, w których słowa grzęzną w gardłach bohaterów, mówią znacznie więcej niż te, przepełnione dialogami. A gdy już w pełni wsiąkniemy w ten oniryczny, mroczny świat, Jarmusch brutalnie nas z niego wyrzuca, bez słowa wyjaśnienia i z tysiącem myśli, kłębiących się w głowie.


Choć dla samych postaci Jarmusch nie zostawia zbyt wiele przestrzeni, zaskakująco dobry Tom Hiddleston i perfekcyjna Tilda Swinton prezentują wyborny duet, którego nie powstydziłaby się sama Anna Rice. Całość uzupełnia - choć tylko epizodycznie - bezbłędny John Hurt, z niewielkiej roli Marlowe'a kreując niezapomnianą postać.
Podsumowując, od czasu "Wywiadu z wampirem" nie było takiego filmu o wampirach, zaś od "Królowej potępionych" - takiego soundtrack'u. Jarmusch odpowiednio zagospodarował dla siebie niszę, w której wypuszcza produkcje dalekie od komercyjnych trendów. Mam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli czekać następnych 20 lat na kolejny, bardzo dobry film o filozoficznej stronie nieśmiertelnej egzystencji.

wtorek, 10 czerwca 2014

Miłość bez końca (2014)


Tytuł: Miłość bez końca (Endless Love)
Gatunek: Melodramat
Reżyseria: Shana Feste
Premiera: 14 lutego 2014 (Polska), 12 lutego 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Z jednej strony romanse, z drugiej dramaty, pośrodku - hybrydy. Melodramaty na stałe znalazły swoje miejsce w światowym kinie, łącząc ukazanie wzruszających historii z lekkością poruszania ciężkiej tematyki. Całokształt łatwy, przyswajalny i zjadliwy. W tym gatunku próbuje się odnaleźć Shana Feste, tym razem tworząc remake ekranizacji powieści Scotta Spencera. Jak sprawdza się jej wizja "Miłości bez końca"?


David całą szkołę średnią podkochiwał się w trzymającej się na uboczu Jade, jednakże nie miał odwagi, by z nią porozmawiać. Wraz z rozpoczęciem wakacji nadarza się okazja do zawiązania znajomości. Dwójkę nastolatków szybko łączy ze sobą uczucie. Na drodze do ich szczęścia staje ojciec dziewczyny, który za wszelką cenę chce ich rozdzielić. David postanawia nie poddawać się i walczyć o uczucia Jade.


Choć historia prezentowana przez Feste wydawać by się mogła prosta i zwyczajna, wcale taka do końca nie jest. Gdzieś pod tą otoczką lukrowanego romansu i nieskazitelnej miłości reżyserka zwraca uwagę na zakorzenione różnice klasowe i trudności, z jakimi mierzyć się musi młody człowiek wchodzący w dorosłe życie. Błędy przeszłości potrafią rzucić cień na realizację swoich marzeń, jednakże postawa głównego bohatera udowadnia, że nie należy się poddawać i zawsze dążyć do realizacji wcześniej obranych celów. Wszystko to Feste ubrała w niewymagającą otoczkę, pełną oklepanych zabiegów i przewidywalnych motywów. Wszystko to miało na celu skupienie uwagi widza na głównym wątku - miłości dwójki bohaterów. Feste nie obroniła się od posłodzenia fabuły ogromną ilością cukru, idealizując świat przedstawiony do granic możliwości. Wszystko po to, by utrzymać się ram melodramatu i - broń Boże! - nie wyskoczyć z czymkolwiek kreatywnym. W efekcie "Miłość bez końca" jest obrazem jakich wiele, który ma wzruszać i rozczulać, a nie wprowadzać innowacje. Całokształt udaje jej się prowadzić, mimo wszystko, dość ciekawie, dzięki czemu film, bez wątpliwości bardziej skierowany do damskiej części widowni, będzie zjadliwy praktycznie dla każdego. Oczywiście, poszukiwacze wymagającego kina powinni omijać tę pozycję wielkim łukiem (jak zresztą wszystko z tego gatunku), bo po seansie może grozić wyłącznie podwyższony poziom cukru.


Strzałem w dziesiątkę był dobór obsady. Alex Pettyfer, niczym Zac Efron, przechodzi kinową przemianę, zrywając z przeszłością i wykazując się w coraz to bardziej różnorodnych rolach. Po nieudanym występie w "Carrie", Gabrielli Wilde w końcu udaje się odnaleźć w roli i zagrać coś dobrze. Prawdziwy popis dają odtwórcy ojców - Bruce Greenwood oraz Robert Patrick - którzy przed kamerą czują się jak ryba w wodzie. Na uznanie zasługuje również Joely Richardson. Choć ostatnio strącona raczej na drugi plan, nie pozwala, by pamiętano o niej wyłącznie jako aktorskie "tło".
Podsumowując, "Miłość bez końca" to film lekki, przyjemny i niewymagający. Dobry wybór na spędzenie miłego wieczoru.

piątek, 6 czerwca 2014

Na skraju jutra (2014)


Tytuł: Na skraju jutra (Edge of Tomorrow)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Doug Liman
Premiera: 6 czerwca 2014 (Polska), 28 maja 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Tematyka podróży, uwięzienia lub zapętlenia w czasie w światowym kinie (szczególnie sci-fi) nie jest niczym nowym. Twórcy prześcigają się między sobą, by zgłębić to wielowymiarowe pojęcie. Uwięzienie w pętli czasu zaprezentowali w ostatnim czasie chociażby Christopher Smith w genialnym thrillerze "Piąty wymiar" i Duncan Jones w niezbyt udanym "Kodzie nieśmiertelności". Co nowego postanowił wnieść Doug Liman w swoim efekciarskim filmie "Na skraju jutra"?


Akcja filmu przenosi nas w niedaleką przyszłość. Ziemia stoi w obliczu zagłady, spowodowanej inwazją zaawansowanej rasy obcych, zwanych Mimikami, która opanowała Stary Kontynent i szykuje się do dalszych ataków. Żołnierze, wyposażeni w najnowocześniejszą technologię zbrojeniową, nie są w stanie dorównać mocy i szybkości wroga, który - w dodatku - potrafi władać czasem. Jedyną nadzieją okazuje się Cage, który ginie podczas jednego z ataków i zostaje uwięziony w czasie. Wraz z wojowniczką Sił Zbrojnych, Ritą Vrataski, starają się to wykorzystać, by zniszczyć główny organizm dowodzący Mimikami.


Obraz Limana (reżysera takich filmów, jak "Tożsamość Bourne'a" i "Mr. & Mrs. Smith") niezaprzeczalnie można określić mianem wizualnego majstersztyku. Z jednej strony dostajemy ociekające dopracowanymi efektami specjalnymi widowisko najwyższych lotów, z drugiej - rewelacyjną technologię 3D, która stawia film na górnej półce podobnych produkcji (odłamki, okruchy i macki wręcz wystrzeliwują z ekranu). Z tego względu "Na skraju jutra" stanowić będzie niesamowitą gratkę nawet dla najbardziej wymagających miłośników gatunku. Tymi cieszącymi oko elementami reżyser starał się przesłonić niedociągnięcia, których nie udało mu się uniknąć. I choć w filmie nie brakuje z początku odpowiednio prowadzonej akcji i wyważonego komizmu, urozmaicającego całokształt, to - zaglądając głębiej - Liman nie pokazał niczego nowego. Sam fabularny szkielet można uznać za dobrą kopię "Kodu nieśmiertelności" (przy czym w zestawieniu to obraz Jonesa wypada zdecydowanie gorzej). Liman, rozciągając swój film na prawie dwie godziny, utracił impet, z jakim wkroczył na ekran. Druga połowa filmu po prostu zaczyna nużyć, a wydłużane na siłę sceny bardziej męczą niż zachwycają. W efekcie zakończenie traci cały urok, brakuje "wgniatającego w fotel" uderzenia w finale, a samą fabułę wrzuca do worka historii nad wyraz przewidywalnych. Perfekcja, z jaką Smith utrzymał napięcie podczas czasowego zapętlenia w "Piątym wymiarze", tutaj wydawać się może ledwie słyszalnym echem przeszłości. Więcej konsekwencji i utrzymanie początkowego tempa znacznie poprawiłoby wrażenia, jakie widz może mieć po seansie.


Największą wpadką Limana okazała się, mimo wszystko, obsada. I nie mam tu na myśli gry złej, lecz niemiłosiernie sztampowej. Tom Cruise, podobnie jak Cusack czy Freeman, pomimo sporego warsztatu i doświadczenia jakiś czas temu został zaszufladkowany w jednej roli - niezniszczalnego bohatera akcji. Odgrywana przez niego postać Cage'a to nic innego, jak kalka Ethana Hunta z "Mission Impossible" czy Jacka Harpera z "Niepamięci". Do niewnoszącego absolutnie niczego Cruisa została dobrana Emily Blunt, dla której rola Rity stanowi chyba jakąś karę za grzechy. Ta uzdolniona aktorka, znana ze wspaniałej kreacji Emily Charlton w filmie "Diabeł ubiera się u Prady", została postawiona jako żeński dodatek do głównego bohatera, przez co nie ma możliwości w pełni rozwinąć skrzydeł. Tragiczne trio uzupełnia Brendan Gleeson ("Braveheart") jako generał Brigham, którego epizodyczna rólka stanowi śmiech na sali dla aktora z takim dorobkiem filmowym.
Podsumowując, film Limana ma przede wszystkim cieszyć oko - i sprawdza się w tym rewelacyjnie (gorąco mogę polecić wersję 3D - naprawdę warto). Gdyby nie Smith, można by uznać "Na skraju jutra" za kawał dobrej roboty. Jednakże, "Piąty wymiar" pokazał, że z tej tematyki można wykrzesać naprawdę wiele, a do postawionej przez niego wysoko poprzeczki Liman się nawet nie zbliżył.

wtorek, 3 czerwca 2014

Czarownica (2014)


Tytuł: Czarownica (Maleficent)
Gatunek: Familijny/Fantasy
Reżyseria: Robert Stromberg
Premiera: 30 maja 2014 (Polska), 28 maja 2014 (świat)
Ocena: 5+/6

W 1959 roku premierę miała jedna z najlepszych animacji wytwórni Disney'a - "Śpiąca królewna". Po ponad 50 latach historia Aurory i wiedźmy Diaboliny doczekała się kolejnej odsłony. Jak znana wszystkim baśń wypadła w rękach debiutującego za kamerą Roberta Stromberga?


Młoda Diabolina, wróźka z magicznej Kniei, poznaje Stefana, chłopca-złodziejaszka, pochodzącego z królestwa ludzi. Niespodziewana znajomość szybko przeradza się w uczucie. Niestety, owładnięty żądzą władzy i bogactwa Stefan zdradza Diabolinę. Zraniona wróżka poddaje się siłom mroku i opanowuje Knieję. Chcąc zemścić się na dawnym ukochanym, rzuca klątwę na jego nowo narodzoną córkę - Aurora w dniu szesnastych urodzin ukłuta wrzecionem zapadnie w wieczny sen.


Próba odświeżenia perły ze skarbca Disney'a niechybnie skończyłaby się porażką. Toteż twórcy, sięgając po rozum do głowy, postanowili opowiedzieć znaną wszystkim historię z nieznanej dotąd perspektywy - samej Diaboliny. Przedstawienie motywów, które popchnęły ją na złą ścieżkę, stanowią nie tylko swoistą próbę rozgrzeszenia Złej Czarownicy. Twórcy pragną obalić ideały, którymi przesiąknięta była "Śpiąca królewna". Nie ma jednoznacznego podziału na dobrych i złych, ludzi przepełnia pycha, zaś żądze prowadzą ich do skrajnych czynów, miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, a przysłowiowy "książę z bajki" to oferma i ciamajda. Przepełnioną magią baśń skrywa mrok, a "dziecięca opowieść" zmienia się w dojrzałą historię, niosącą lekcje i wartości przede wszystkim widzom dorosłym. "Czarownica" nie jest - jak jej pierwowzór - piękną bajką dla dzieci. Robert Stromberg (dwukrotny zdobywca Oscara za scenografię do "Avatara" i "Alicji w Krainie Czarów") prezentuje nam swoje doświadczenie i umiejętności, przeplatając pełen goryczy dramat Diaboliny z zapierającymi dech w piersi magicznymi krajobrazami, iskrzącymi scenami i epickimi walkami. Efekty specjalne ucieszą niejedno oko, a wyważone proporcje między akcją a snuciem moralnie dualistycznej opowieści (pełnej emocji i wzruszeń) zaintrygują i zaciekawią do samego końca. Całe szczęście Stromberg nie poszedł w ślady Petera Jacksona i prostej baśni nie przesłonił spektakularnym widowiskiem. Baśń to baśń, nic ponadto - zarówno dla młodszych (lecz niekoniecznie tych najmłodszych), jak i starszych widzów.


Oczywiście, cały film nie istniałby bez tytułowej bohaterki, której niepowtarzalną kreację zaprezentowała Angelina Jolie. Ta wyśmienita aktorka tak perfekcyjnie wczuła się w złożoną postać Diaboliny, że Stromberg lepiej nie mógł wybrać. Świetnie spisuje się również mniej znany aktor - Sam Riley - w udanej kreacji Diavala. Potknięciem reżysera był dobór odtwórczyni Aurory - Elle Fanning, która, pomimo naprawdę dużej ilości włożonej pracy, nijak nie pasuje do roli Śpiącej Królewny. Imelda Staunton, do której - stety lub niestety - przyczepiła się łatka Dolores Umbridge z "Harry'ego Pottera", niezbyt przekonująco wypada jako Czerwona Wróżka. Podobnie nie spisują się Lesley Manville i Juno Temple - w "Czarownicy" postaci Dobrych Wróżek zostały na tyle okrojone, że zabrakło im tego "czegoś", co miały ich pierwowzory sprzed 50 lat. Za duży plus można uznać ograniczoną do epizodu rólkę Brentona Thwaitesa, który jako książę Filip bardziej przypomina porcelanową lalkę niż odważnego rycerza.
Podsumowując, "Czarownica" to zarówno nowa, nieznana dotąd historia, jak i pewnego rodzaju uzupełnienie "Śpiącej Królewny". Ze Strombergiem za kamerą Disney stanął na wysokości zadania. Po seansie (wartym obejrzenia w 3D!) można powiedzieć, że "nie taka Diabolina straszna, jak ją malują".