sobota, 29 marca 2014

Snowpiercer: Arka przyszłości (2013)

 

Tytuł: Snowpiercer: Arka przyszłości (Snowpiercer)
Gatunek: Dramat/Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Joon-ho Bong
Premiera: 11 kwietnia 2014 (Polska), 1 sierpnia 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Jakby wyglądało życie ludzi po przejściu globalnego kataklizmu? Na to pytanie odpowiadało już wielu twórców (jak chociażby Miller i Ogilvie w "Mad Max pod Kopułą Gromu", czy też Machulski w rodzimej komedii "Seksmisja"). Tym razem Joon-ho Bong postanowił sprowadzić na świat kolejną epokę lodowcową, zaś garstkę ocalonych zamknąć w samonapędzającym się pociągu. Czy "Snowpiercer" jest tylko kolejnym postapokaliptycznym kinem sci-fi, a może niesie z sobą większe przesłanie?


Po pomyłce naukowców i przegranej walce z globalnym ociepleniem, Ziemia została skuta lodem. Ci, którzy przetrwali, znajdują się na pokładzie Snowpiercera - innowacyjnego pociągu-miasta, prowadzonego dzięki lokomotywie Wilforda, której silnik sam potrafi generować energię. Wewnątrz pojazdu panuje ścisły podział klasowy. Pochodzący z biednego końca pociągu Curtis staje na czele powstania, którego celem jest przejęcie kontroli nad lokomotywą - i tym samym całym pojazdem.


Koreański reżyser przeszedł sam siebie, umieszczając niemalże całą współczesną historię ludzkiej cywilizacji w ciasnych, iście klaustrofobicznych wnętrzach poszczególnych wagonów. Począwszy od nierównego podziału klasowego, gdzie bogata mniejszość żyje w luksusie na koszt biednej większości z końca pociągu, po matrixową wizję poukładanego świata, opierającego się na liczbach i powtarzających się cyklach, dowodzonego przez jednego człowieka. Przepych przeplata się z brudem i ubóstwem, zaś gloryfikowana władza przywodzi na myśl komunistyczną propagandę. Znajdziemy tu obraz ludzi równych i równiejszych, lecz nikt nie jest jednowymiarowy, nikt nie jest tylko zły lub tylko dobry. Prowadzona konsekwentnie fabuła, obfita w zwroty akcji i walkę (pozbawioną zbędnych hektolitrów krwi i brutalnych scen), wciąga od pierwszych minut i trzyma widza do samego końca. Całość Bong ubiera w dopracowaną, cieszącą oko oprawę wizualną (niektóre wagony mogą zapierać dech w piersiach). Gdyby jednak to było za mało, reżyser doprawia swój obraz wyszukaną groteską. Scena Nowego Roku na moście i postać ociekającej słodkością ciężarnej nauczycielki z karabinem przypominać mogą samego mistrza Gombrowicza.


Obsadowymi perełkami w "Snowpiercer" nie są wcale grający pierwsze skrzypce Chris Evans, czy też asystujący mu Jamie Bell (choć oboje dobrze odnajdują się w swoich rolach). Co najwyżej poprawności szukać można u Johna Hurta i Eda Harrisa. Prym wiodą tutaj postaci drugoplanowe: perfekcyjna, karykaturalna i zmieniona nie do poznania Tilda Swinton jako Mason, genialny i ekscentryczny Kang-ho Song w roli Namgoonga Minsu, Alison Pill - odtwórczyni wcześniej już wspomnianej nauczycielki, czy też Octavia Spencer jako waleczna Tanya, gotowa na wszystko, by odnaleźć swojego syna.
Podsumowując, "Snowpiercer" to nietuzinkowy obraz z przesłaniem, który zachwycić może nawet bardziej wymagających widzów. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że dzieło Bonga jest jednym z najlepszych filmów sci-fi ostatnich lat.

piątek, 28 marca 2014

Płynące wieżowce (2013)


Tytuł: Płynące wieżowce
Gatunek: Melodramat
Reżyseria: Tomasz Wasilewski
Premiera: 22 listopada 2013 (Polska), 18 kwietnia 2013 (świat)
Ocena: 3+/6

Można powiedzieć, że po sukcesie "Tajemnicy Brokeback Mountain" w historii kina nastąpił pewien przełom, zaś temat - dotychczas traktowany jako tabu lub wątek epizodyczny i poboczny - stał się motywem przewodnim wielu filmów. Choć w Polsce reżyserzy coraz mniej "boją się" poruszać kwestie homoseksualistów, wciąż jest to temat, wywołujący spore kontrowersje (wystarczy spojrzeć na skrajne emocje, spowodowane niedawną premierą "W imię..." Szumowskiej). Poza tym, po medialnej lawinie tęczowych informacji wydawać by się mogło, że wszystko zostało już powiedziane i odpowiednio nagłośnione. Czy jest więc coś, co pozwoliłoby wybić się Wasilewskiemu dzięki swoim "Płynącym wieżowcom"?


Życie Kuby jest dość ułożone - ma dziewczynę, studiuje na AWF-ie i jako uzdolniony pływak ma szanse zostać jednym z faworytów na zbliżających się zawodach. Wszystko zmieni się, gdy na jednej z imprez pozna Michała. Nowa znajomość wyzwoli w Kubie głęboko skrywane pragnienia. Jego dziewczyna, Sylwia, gotowa będzie zrobić wszystko, by go nie stracić.


Wasilewski pragnie złamać wszelkie schematy. Serwuje widzom dramatyczny trójkąt miłosny, swoistą walkę zakochanej i zdesperowanej dziewczyny z nowym obiektem westchnień jej chłopaka. Jednakże, na drodze kochanków nie stanie tylko ona, ale i rodziny bohaterów. Ich uczucie, zgodnie z zasadą szekspirowskiego "Romea i Julii", z góry skazane jest na niepowodzenie. Wasilewski bawi się scenami, gestami i emocjami, ukazując skrajne postawy i zachowania bohaterów w obliczu kwestii homoseksualnych. Raz widzimy Kubę, który nie może do końca pogodzić się ze swoją orientacją, innym razem - matkę Michała, z jednej strony akceptującą seksualność syna, z drugiej zaś zagłuszając jego "coming out" przy kolacji błyskawiczną zmianą tematu. Dla Sylwii tajemnica, którą odkryje, będzie jak cios w głowę - z początku nie dowierzając i nie mogąc znaleźć swojego miejsca, z czasem rozpocznie walkę z wiatrakami o ratowanie swojej pozycji i związku. Na końcu sam Michał, który nie boi się mówić, kim jest i nie ma zamiaru trzymać swojego uczucia i romansu w tajemnicy. Zderzające się ze sobą odmienne światy prowadzić będą bohaterów po ścieżce, na końcu której nie może czekać "happy end". Kino Wasilewskiego z jednej strony może wzruszać, z drugiej - dzięki odważnym scenom - wzbudzać kontrowersje. Tak, czy inaczej, można by stwierdzić, że wykonał kawał porządnej roboty. Czy aby na pewno?
Jeżeli bliżej przyjrzeć się wątkom i scenom, łatwo można zauważyć, że reżyser mocno inspirował się wspomnianą już "Tajemnicą Brokeback Mountain". Podobieństwa wątków, scen, charakterów postaci, a nawet (okropnie wymuszonego) tragicznego finału są tak uderzające, że przypominają zwyczajne kopiowanie bez skrupułów, odziane jedynie w polskie realia. Reżyser starał się urozmaicić swoją produkcję pewnego rodzaju symboliką, jednakże jest ona - najwidoczniej - tak głęboka, że ciężko zrozumieć jej sens (chociażby przy scenach jazdy po poziomach parkingu). Po czymś takim można jedynie powiedzieć, że Wasilewski przyszedł niemalże "na gotowe", zaś jego "Płynące wieżowce" przy zachodnim gigancie wypadają po prostu blado.


Czego jednak nie można filmowi odmówić, to rewelacyjna obsada. Pogratulować trzeba by tu wszystkim razem i każdemu z osobna. Główne trio filmu - Banasiuk, Nieradkiewicz i Gelner - buduje nam emocjonalne fundamenty, bez których ległaby cała produkcja. Uzupełniają ich zmieniona nie do poznania Katarzyna Herman, elegancka Izabela Kuna i niezastąpiony (choć tym razem tylko w epizodycznej roli) Mirosław Zbrojewicz. W "Płynących wieżowcach" bardziej doświadczeni aktorzy nie muszą ratować i podnosić poziomu młodszych kolegów i koleżanek - wszyscy wzajemnie się perfekcyjnie uzupełniają, niczym odpowiednio dopasowane elementy układanki.
Podsumowując, "Płynące wieżowce" to obraz ciekawy i po raz kolejny łamiący tabu w polskim kinie. Szkoda tylko, że Wasilewskiemu zabrakło własnej inwencji i musiał tak wiele skopiować.

środa, 26 marca 2014

Vendetta (2013)


Tytuł: Vendetta
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: Stephen Reynolds
Premiera: 8 listopada 2013 (świat)
Ocena: 2+/6

Zemsta jako motyw przewodni nie jest w kinie czymś nowym lub rzadko spotykanym. Wielokrotnie twórcy ukazywali nam obrazy, w których ludzie zmieniali się w krwawych mścicieli, wymierzających własną sprawiedliwość za krzywdy wyrządzone ich najbliższym. Do szerokiego grona reżyserów, wałkujących tę tematykę, dołączyć postanowił Stephen Reynolds. Czy jego "Vendetta" ma szanse wybić się z tłumu podobnych thrillerów i filmów akcji?


Jimmy Vickers jest żołnierzem tajnej jednostki rządu brytyjskiego. Gdy w brutalny sposób zostają zamordowani jego rodzice, poprzysięga zemstę na oprawcach. Wraca do miasta i rozpoczyna krwawą walkę z członkami gangu. Serią zabójstw ściąga na siebie wymiar sprawiedliwości, zainteresowanie mediów i dawnych przełożonych.


Reynolds ma dar do budowania klimatu. Akcja dzieje się w odludnych miejscach, w gęstych pomieszczeniach, zaułkach i wąskich zaułkach, ale przede wszystkim pod osłoną nocy. Główny bohater nie cacka się z oprawcami - wręcz przeciwnie, z wyrachowaną precyzją realizuje swój plan odwetu, zaś pomysłowości mogliby mu pozazdrościć zabójcy z innych filmów. Tam, gdzie polegli inni, on wychodzi bez szwanku. Jego zemsta została tak dobrze zaplanowana przez reżysera, że aż za dobrze. W efekcie filmowi zabrakło napięcia i elementów, które mogą widza zaskoczyć. Reynolds uraczył nas tak znikomą dawką akcji, że ledwo ją dostrzec. Wymiar sprawiedliwości partaczy wszystko, za co się zabierze, rządowa agencja obejmuje bohatera nieformalną protekcją, blokując policję, zaś bandyci sami proszą się, by Vickers ich znalazł i zabił. Idąc tym torem, z czasem tytułowa vendetta staje się zbyt przewidywalna i nawet finał, który miał za zadanie wstrząsać, przywołuje na myśl niejednokrotnie powielany schemat.


Poza Dannym Dyerem, świetnie wcielającym się w rolę Jimmy'ego, zabrakło aktorów, którzy nadaliby wyrazistości swoim postaciom. Vincent Regan jest w filmie tylko po to, by być, zaś Alistair Petrie, który pokazał się z dobrej strony w "Atlasie chmur", tu prezentuje co najwyżej własną karykaturę.
Podsumowując, brytyjska zemsta z niemiecką precyzją okazała się czeskim filmem, który, zamiast wynurzać się z morza podobnych produkcji, ledwie odbija się od dna.

47 roninów (2013)


Tytuł: 47 roninów (47 ronin)
Gatunek: Fantasy/Przygodowy
Reżyseria: Carl Rinsch
Premiera: 10 stycznia 2014 (Polska), 6 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 2/6

Jeżeli za film o samurajach zabierają się Amerykanie, to wiedz, że coś się dzieje. I w większości przypadków nie jest to nic dobrego. Pomimo tego - bądź co bądź - stereotypu (reguły?), Carl Rinsch postanowił zaserwować nam kolejną produkcję. Czy wrzuconej na duży ekran legendzie o 47 roninach udaje się podreperować panującą złą reputację?


Mieszaniec Kai zostaje uratowany jako dziecko przez lorda Asano. Przez lata żyje na uboczu, odtrącony przez grono samurajów, pomagając za wszelką cenę swojemu panu i skrycie podkochując się w jego córce, Mice. Gdy przez oszustwo lorda Asano szogun Tsunayoshi skazuje Asano na śmierć, Kai zostaje sprzedany do niewoli, a samurajowie wygnani. Dowództwo nad nimi przejmuje Oishi, który postanawia odnaleźć mieszańca i poprzysięga zemstę za śmierć swojego pana.


Reżyserowi trzeba przyznać jedno - jego film pod względem wizualnym to prawdziwa perełka. Jednakże, za zasłoną (dymną?) z efektów specjalnych, Rinsch starał się ukryć ogromne wady swojej produkcji. Najbardziej razić może scenariusz - a raczej jego brak. Każdy z jego autorów nagina kilka zasad (i samą rzeczywistość), by z uporem maniaka prowadzić historię według swojego widzi-mi-się. Szkoda tylko, że nie ustalili między sobą jakiejś wspólnej wersji, przez co całość przypomina bardziej zbiór losowo wybranych scen, rozszarpujących fabułę na kawałki, niż logiczną i wielowątkową opowieść. Zamiast trzymać się samej legendy, tworząc film o odwadze, honorze i krwawej zemście, Amerykanie postanowili przepuścić wszystko przez maszynę magii i miecza, stawiając naprzeciw roninom czary, tajemnicze duchy lasu i smoka. Tracąc kontakt z rzeczywistością, reżyser jednocześnie zatracił gdzieś rys czarnych charakterów, przez co wypadają wprost żałośnie i nie wydają się stanowić poważnego zagrożenia dla bohaterów. Sama walka finałowa, zamiast ekscytować, trzymać w napięciu i przykuwać widza do fotela, poprowadzona jest w sposób tak ułożony i suchy, że bardziej interesujące potrafią być relacje w wiadomościach.


W fabularne dziury wpadają także aktorzy, nie mogąc z nich do końca wyjść. Keanu Reeves i Hiroyuki Sanada w roli mścicieli wypadają niezwykle blado, Tadanobu Asano jako lord Kira jest żałosną pomyłką, Cary-Hiroyuki Tagawa to Shang-Tsung z "Mortal Kombat" prawie 20 lat później, odziany w zbroję i posadzony na koniu, zaś potencjał Wiedźmy został zaprzepaszczony przez jej odtwórczynię, Rinko Kikuchi, przez co wychodzi gorzej od schematycznej Miki (Ko Shibasaki). Za obsadowy ewenement trzeba uznać Ricka Genesta, kanadyjskiego modela znanego jako Zombie Boy. Trafił na kilka plakatów, choć w samym filmie występuje... niecałą minutę!
Podsumowując, staram się wierzyć w to, że Rinsch chciał dobrze. Szkoda, że wyszło, jak zawsze.

piątek, 21 marca 2014

Mój biegun (2013)


Tytuł: Mój biegun
Gatunek: Biograficzny/Dramat obyczajowy
Reżyseria: Marcin Głowacki
Premiera: 25 października 2013 (Polska), 25 października 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Po serii niezbyt udanych produkcji, oznaczonych logiem TVN-u, długo zwlekałem z obejrzeniem kolejnej pozycji. Ciekawość i chęć poznania historii najmłodszego niepełnosprawnego zdobywcy obu biegunów w końcu zwyciężyły. Co zaserwował nam Marcin Głowacki w swoim pełnometrażowym debiucie?


Po śmierci młodszego brata, Jasiek obwinia się o doprowadzenie do tragedii i oddala się od ojca. Kilka lat później, podczas burzy sam ulega wypadkowi, w wyniku którego muszą mu zostać amputowane ręka i noga. Jaśka czeka długa rehabilitacja i ciężki powrót do rzeczywistości.


Można by się spodziewać, że będziemy świadkami (choć w części filmu) trudnej przeprawy głównego bohatera, by zatknąć flagę na tytułowym biegunie. Nic bardziej mylnego. Reżyser skupia na okolicznościach i rodzinnym dramacie, w efekcie których powstał sam pomysł wyprawy. Począwszy od tragicznej śmierci jednego z dzieci, po wypadek, który doprowadził do kalectwa Jana, Głowacki prezentuje nam walkę rodziny z przeciwnościami losu, trudne relacje ojca z synem i niespotykany hart ducha, nie pozwalający się poddać. Tytułowy biegun jest metaforą walki i powrotu do codziennego życia. Pod ciężarem tych wszystkich głośnych haseł, które zalewają nas z ekranu, giną gdzieś - niestety - sylwetki bohaterów. Tam, gdzie uderzać i targać emocjami powinien dramat, dostajemy niewymagający film z prostym przesłaniem. Dobór scen może wzruszać i powodować, że trzymamy kciuki za głównego bohatera do końca, jednakże to za mało, by "Mój biegun" na stałe wyciągnąć z worka "filmów na raz".


Widać, że obsadzony w głównej roli Maciej Musiał był dobrym, lecz nie do końca trafionym wyborem. Choć pokazał, że nie jest tylko aktorem jednego serialu (dwóch?), to zabrakło mu warsztatowego doświadczenia, które nadrobić starali się Bartłomiej Topa i Magdalena Walach. Topa nie raz już pokazał, że świetnie sprawdza się w znacznie trudniejszych rolach, więc postać Bogdana nie stanowiła dla niego wielkiego wyzwania. Pod zimną maską istnego sadysty kryje się czuły i kochający ojciec, który za wszelką cenę chce nauczyć syna samodzielnego życia (mimo jego nagłego kalectwa). Walach za bardzo zagrzała miejsce w serialach, przez co jako Urszula - mimo wszelkich starań - nie może wyjść z cienia swojego filmowego męża.
Podsumowując, "nie taki diabeł straszny, jak go malują". "Mój biegun" ogląda się lekko i szybko, zaś opowiadana historia potrafi działać motywująco.

wtorek, 18 marca 2014

Hours (2013)


Tytuł: Hours
Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Eric Heisserer
Premiera: 10 marca 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Eric Heisserer podjął się dość trudnego zadania. Scenarzysta horrorów postanowił napisać i wyreżyserować dramat świeżo upieczonego ojca w obliczu destrukcyjnych sił żywiołów. Czy "Hours" można uznać za jego udany debiut za kamerą?


Nolan Hayes przybywa do szpitala wraz z ciężarną żoną, która uległa wypadkowi. W wyniku przedwczesnego porodu kobieta umiera. Gdy do Nowego Orleanu dociera huragan Katrina, a szpital czeka ewakuacja, Nolan musi zostać, by ratować umieszczoną w inkubatorze córkę.


Heisserer nie mógł się zdecydować, czy skupić się na wzruszającym dramacie, czy trzymającym w napięciu thrillerze. W efekcie uzyskał coś pomiędzy, z jednej strony poruszając odwagą i oddaniem głównego bohatera, z drugiej - przykuwając widza do fotela niekończącym się wyścigiem z czasem i przeciwnościami, z którymi Nolan zmuszony jest się zmierzyć, by utrzymać swą córkę przy życiu. Pod całą bijącą z ekranu dramaturgią legła fabuła. Gdy jej się bliżej przyjrzeć, można dojść do wniosku, że jest strasznie naciągana i irracjonalna. Jak udaje się - ewentualnie - wytłumaczyć przez panujący chaos pozostawienie w szpitalu ojca z noworodkiem, tak dziwna kolejność poczynań głównego bohatera nie daje się wyjaśnić niczym, poza specjalnym zabiegiem samego reżysera, by sztucznie doprowadzić Nolana na skraj wyczerpania. Trzymający w napięciu dramat z czasem zaczyna przypominać istną postapokaliptyczną wizję, gdzie ludzie stają przeciw sobie w walce o przetrwanie. Na koniec Heisserer chwyta widzów za serce, by przy napisach końcowych ogarnęło ich wzruszenie, aniżeli rozczarowanie fabularnymi wpadkami. Trzeba przyznać, że ten sprytny zabieg mu się udaje. Niemalże.


Licząc, że "Hours" jest filmem jednego aktora, to na barkach Paula Walkera spoczęło najcięższe zadanie poprowadzenia całości. Znany głównie z roli Briana z serii "Szybkich i wściekłych" Walker robi, co może, by temu zadaniu sprostać. I muszę przyznać, spisuje się naprawdę dobrze. Pomimo kilku zachwiań na początku, dalej już pewnie prowadzi swoją postać. Rozpacz po stracie żony Nolan przeradza w siłę i determinację, by za wszelką cenę uratować swoją córkę. Przez twarz Walkera przewijają się wszystkie niezbędne w filmie emocje (od nienawiści i niedowierzania, poprzez miłość do rodziny, po wyczerpanie i bezwzględną chęć przetrwania). Przekonującą rolą Nolana udowodnił, że posiadał niemały warsztat aktorski.
Podsumowując, "Hours" to dobry dramat z domieszką mocno średniego thrillera. Heisserer powinien dziękować Walkerowi, że aż tyle wyciągnął z tego nie do końca dopracowanego scenariusza.

poniedziałek, 17 marca 2014

Ocalony (2013)


Tytuł: Ocalony (Lone Survivor)
Gatunek: Dramat/Wojenny
Reżyseria: Peter Berg
Premiera: 14 marca 2014 (Polska), 12 listopada 2013 (świat) 
Ocena: 2+/6

Wyczerpani tematyką II Wojny Światowej i walk w Wietnamie, amerykańscy twórcy zwrócili uwagę na współczesne konflikty zbrojne i polityczne. Po nieudanej próbie zagrzania miejsca w gatunku sci-fi filmem "Battleship: Bitwa o ziemię", Peter Berg postanowił spróbować swych sił w nowym trendzie. Łapiąc się historii opartej na faktach, wysyła swoich bohaterów - wraz z widzami - do Afganistanu. Czy dramat wojenny to gatunek, w którym Berg w końcu się odnalazł?


Czwórka komandosów z Navy SEALs ma za zadanie zlokalizować jednego z najgroźniejszych przywódców talibów. Sprawa komplikuje się, gdy zostają odkryci przez nieprzyjaciół. Zdani wyłącznie na siebie, żołnierze stają do nierównej walki z licznymi siłami wroga.


Abstrahując od wszelkich dyskusji o motywach i sensowności amerykańskich akcji w Afganistanie, nie można nie odnieść wrażenia, że Peter Berg usilnie starał się stworzyć obraz wyjątkowo pro polityczny. Prezentowani przez niego bohaterowie nakreśleni są grubą kreską - są albo krystalicznie biali, albo czarni, nic pomiędzy. Odważny, oddany sprawie, skory do poświęceń i walczący do utraty tchu - taki przekaz płynie z "Ocalonego" odnośnie amerykańskich żołnierzy, który wydawać się może trochę pretensjonalny. Do tego, im dalej reżyser brnie w opowiadaną fabułę, tym bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Jego bohaterowie nie są niezniszczalni i nie omijają wszystkich kul - wręcz przeciwnie, przyjmują wszystkie kule na przysłowiową "klatę", a po ostrzale wstają i biegną dalej. Przeżywają skoki ze sporych wysokości i toczą się po ostrych skałach, a ich (już i tak podziurawione przez kule) ciała są rozszarpywane przez wystające przeszkody. Na końcu lądują na drzewach lub głową zatrzymują się na głazach. Jeden z nich obrywa pociskiem w tył czaszki, drugiemu odstrzelone zostają palce, trzeciego trafiają w stopę, zaś czwarty ma otwarte złamanie. Nic to dla nich! Po wszystkim wstają i walczą dalej. Gdy niekończąca się walka i nieśmiertelność żołnierzy zaczynają powoli męczyć, reżyser daje widzowi chwilę wytchnienia przed zakończeniem, w którym wspina się na wyżyny absurdu. W dodatku Berg nie ma zamiaru cenzurować masakrycznych scen. Wręcz przeciwnie, każdy pocisk przy fontannie krwi wyrywa z sobą kawałki ciała, zaś nastawianie kości przy otwartym złamaniu i wyciąganie ostrych odłamków z nogi możemy oglądać przy naprawdę dużym zbliżeniu (realizmu tych scen pozazdrościć mogą nawet twórcy kina gore). Widzowie o słabszych nerwach mogą mieć problem z przetrwaniem całego filmu. Po seansie czeka nas seria zdjęć żołnierzy, którzy rzeczywiście brali udział w przedstawionych wydarzeniach, czym reżyser chciał chyba przypomnieć, że ta nieprawdopodobna fabuła (która w pewnym momencie wymknęła się mu spod kontroli) była oparta na faktach.


Wśród serii wystrzałów, wybuchów i rosnącej skali absurdu próbowali odnaleźć swoje miejsce aktorzy. Jedynym, któremu w miarę się to udało, jest Mark Wahlberg. Pomimo nieludzkiej wytrzymałości, starał się skupić na prawidłowej grze i emocjach, towarzyszących swojemu bohaterowi. Reszta kompanów wypada przy nim blado (największy zawód czyni doświadczony Ben Foster, który jako Alex miał stworzyć coś w rodzaju żołnierskich więzi braterskich z Marcusem, ale chyba całkiem o tym zapomniał i po prostu trwał do końca swych kwestii w scenariuszu). W roli dowódcy kompletnie nie mógł odnaleźć się Eric Bana. Brak pomysłów spowodował, że jego gra ogranicza się do stania, siedzenia lub picia kawy.
Podsumowując, poza (nominowanymi do tegorocznych Oscarów) dźwiękiem i jego montażem, "Ocalony" wcześniej czy później traci na każdej innej płaszczyźnie filmowej. Pomimo nakładów, pracy, dobrych chęci i zaplecza aktorskiego warsztatu, dramat wojenny okazał się być ponad siły Berga. Tam, gdzie reżyser chciał się odkuć i stanąć na nogi, udowodnił tylko, że jeszcze bardziej kuleje.

Poprawczak (2010)


Tytuł: Poprawczak (Dog Pound)
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Kim Chapiron
Premiera: 24 kwietnia 2010 (świat)  
Ocena: 4/6

Ponad pół roku przed głośną "Wyspą skazańców" Holsta, światło dzienne ujrzała bardziej współczesna wizja poprawczaka autorstwa Kima Chapirona. Jak ten francuski reżyser poradził sobie z przedstawieniem realiów zamkniętego ośrodka dla młodocianych przestępców?


Troje nastolatków - 17-letni Butch, 16-letni Davis i 15-letni Angel - trafiają do poprawczaka. Muszą odnaleźć się w nowym otoczeniu, gdzie wśród współwięźniów panuje określona hierarchia. Choć nękani przez grupę Banksa i Loony'ego, nie donoszą na nich strażnikom. Biorą sprawy w swoje ręce, planując odwet, który zatrząść może całym ośrodkiem.


Biorąc się za "Poprawczak", spodziewać by się można mocnych scen rodem z "Uśpionych", połączonych z surowością "Fabryki zła" i walką z systemem, która mogła posłużyć jako szkielet historii przy "Wyspie skazańców". W efekcie zabrakło po trochu każdej z tych rzeczy. Po pierwsze, Chapiron - jak na francuskiego reżysera przystało - ma problem z utrzymaniem napięcia. Przy 1,5-godzinnym filmie pierwsze 60 minut - poza nielicznymi wyjątkami - nie wywołuje większego wrażenia, a wręcz potrafi znużyć. Momentami odnosi się wrażenie, że bohaterowie są na jakimś letnim obozie, a nie w więzieniu. Gdy jednak wydawać by się mogło, że filmu już nic nie wyciągnie w górę, Chapiron zarzuca nas serią scen, które na przemian szokują, odrzucają, zaskakują i bulwersują. Gdyby reżyser więcej czasu poświęcił na konsekwencje czynów bohaterów, niż na ich prezentacje i klimatyzację w nowym miejscu, otrzymałby bardziej wciągające i mocniejsze kino. Zabrakło też pewnej równowagi między rysem psychologicznym postaci. Wyprowadzając Butcha przed szereg, nie wystarczyło już czasu na bliższą analizę Davisa, a tym bardziej Angela, którego wątki w pewnym momencie przypominają zbędne przerywniki, niż wnoszące cokolwiek w całokształt informacje. Zabrakło pewnej ręki do stworzenia odpowiednich więzi emocjonalnych między bohaterami a widzem, które to świetnie wykorzystał Holst w "Wyspie skazańców". Takim to sposobem po "Poprawczaku" z grona różnorodnych bohaterów, w pamięci na trochę pozostaje jedynie Butch.


Tu warto zaznaczyć, że nie przyczynia się do tego jedynie sam Chapiron, ale przede wszystkim perfekcyjnie wczuwający się w tę rolę Adam Butcher. Jego mimika, gesty i czyny mówią więcej, niż wypowiadane przez niego słowa. Pod warstwą niezrównoważonej agresji kryje się prosty (i - bądź co bądź - sprawiedliwy!) system zasad i wartości. Tą rolą Adam Butcher przesłania (wręcz miażdży) kolegów z planu - ograniczeni scenariuszem Shane Kippel i Mateo Morales nie mogą wyjść z jego cienia. Na uznanie zasługuje również Lawrence Bayne, którego bohater, walczący z wewnętrznymi demonami, ze skrzywionego mentora staje się motorem napędowym buntu więźniów.
Podsumowując, film dobry, choć spodziewałem się mocniejszego kina. Chapiron zabrał się za ciężki temat i zbyt łagodnie do niego podszedł. W tym przypadku "Wyspa skazańców" wypada po prostu lepiej.

sobota, 15 marca 2014

Igrzyska na kacu (2014)


Tytuł: Igrzyska na kacu (The Hungover Games)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Josh Stolberg
Premiera: 11 lutego 2014 (świat) 
Ocena: 1+/6

Sukces "Igrzysk śmierci" spowodował, że w krótkim czasie doczekaliśmy się dwóch niezależnych parodii. Pół roku temu twórcy "Strasznego filmu" zaprezentowali nam mocno nieudaną komedię "The Starving Games". Swoich sił w temacie postanowił spróbować w tym roku Josh Stolberg. Czy jego wersja igrzysk Collins podnosi poziom amerykańskich parodii?


Trójka przyjaciół - Bradley, Ed i Zach - organizują wieczór kawalerski swojego kumpla, Douga. Impreza wymyka się spod kontroli i bohaterowie trafiają do alternatywnej rzeczywistości, gdzie w alkoholowym amoku zgłaszają się na ochotników do Igrzysk na Kacu. Poszukując swojego zaginionego towarzysza, przyjdzie im walczyć na śmierć i życie w grze, w której co rusz zmieniane są zasady.


Stolberg miał kilka dobrych pomysłów na parodię. Po pierwsze, odtworzenie w humorystyczny sposób charakterystycznych scen, znanych z oryginałów (m. in. początek "Kac Vegas", czy też seria zdjęć na końcu). Po drugie, w pewnych przypadkach miał nosa do obsadzenia odpowiednich aktorów w odpowiednich rolach, dzięki czemu w filmie pojawiają się świetne karykatury takich postaci, jak Haymitch z "Igrzysk śmierci", czy też wcielenia Johnny'ego Deppa. Niestety, choć film z początku zapowiadał się całkiem nieźle, jego poziom spadł bardzo szybko. Gdy fabuła zaczęła wymykać się spod kontroli, a wątpliwy humor ograniczył się do żartów o genitaliach, dla widza rozpoczyna się prawdziwa męka i próba silnej woli, by dotrwać do końca. Po raz kolejny amerykańska komedia pełna jest kiczu, tandety i nudy, bez ładu i składu starająca się wyśmiać jak najwięcej znanych tytułów ostatniego roku. Stolberg, po licznych wcześniejszych przykładach nieudanych parodii, powinien wiedzieć, że oklepane gagi o seksie (niejednokrotnie wyeksplatowane chociażby przez serię "Strasznych filmów" i "American Pie") stanowią w tym przypadku jedynie gwóźdź do filmowej trumny. W efekcie jego "Igrzyska na kacu" można wrzucić do jednego worka z nieudanym "The Starving Games".


Z obsady można wyróżnić kilka osób, którym parodia granych postaci nawet wyszła. Wśród nich najlepiej wypada Jamie Kennedy, wcielający się aż w trzech bohaterów (uzależniony od wszelkich używek Justmitch, wykazujący chore skłonności Willy Wonker oraz Tim Pistol). Najsłabiej, o dziwo, wypadają główni bohaterowie, którzy mieli największe pole do popisu i z niego nie skorzystali.
Podsumowując, parodiowanie komedii i ekranizacji powieści młodzieżowej nie wyszło Stolbergowi na dobre. "Igrzyska na kacu" to 1,5-godzinna mordęga, którą można krótko określić mianem "straty czasu".

czwartek, 13 marca 2014

Gra Endera (2013)


Tytuł: Gra Endera (Ender's Game)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Gavin Hood
Premiera: 31 października 2013 (Polska), 24 października 2013 (świat)
Ocena: 3-/6


W ostatnim czasie twórców książkowych ekranizacji można podzielić na dwie grupy. Pierwsza, wykazująca się pazernością, potrafi z 200 stron stworzyć trzy, ponad dwugodzinne filmy. Druga grupa zaś na siłę stara się upchnąć wszystko w 120 minut. Gavin Hood, który zabrał się za sfilmowanie "Gry Endera" Carda, stanowczo zalicza się do tej drugiej grupy.


Po nieudanej próbie inwazji obcych, Ziemia przygotowuje się do ewentualnego powrotu najeźdźców. Nowi żołnierze i dowódcy poszukiwani są wśród dzieci. Jednym z nich jest Ender Wiggin, wyróżniający się strategicznymi umiejętnościami. Chłopiec dostaje się do elitarnej grupy w orbitalnej szkole bojowej. Gdy obcy przygotowują się do skolonizowania nowej planety i zagrożenie atakiem staje się realne, cała nadzieja na ratunek spocznie w rękach Endera.


Trzeba przyznać, że ekranizacja Hooda ma to, co każdy porządny film s-f mieć powinien: piękne dla oka efekty specjalne. Choć po "Grawitacji" dopracowane loty w nieważkości nie są już czymś tak przykuwającym uwagę, to "Grze Endera" nie można odmówić wizualnego majstersztyku. Gdy jednak przebrniemy przez tę grubą warstwę komputerowej magii, sam film daje nam niewiele. Widać, że Hood miał problem ze streszczeniem książki w tak ograniczonym czasie. Zaowocowało to sporą ilością pourywanych wątków i biegiem na skróty, przez co widz - który książki nie czytał - może zwątpić i w pewnych miejscach się pogubić. Choć, jak mniemam, "Gra Endera" miała opierać się na wewnętrznej przemianie głównego bohatera, to przy narzuconym tempie ciężko tego nie przeoczyć. Reżyser nie ma czasu na zatrzymywanie się, by zgłębić myśli i rozważania głównego bohatera. Zamiast tego dostajemy nieprawdopodobnie błyskawiczną karierę Endera, którego można określić mianem "skazanego z góry na sukces". Zakończenie, mające obrócić całą historią o 180 stopni, wydaje się być przeciągnięte i wymuszone. Po seansie ma się odczucie, że reżyser nie wykorzystał całego - ewentualnego - potencjału powieści Carda.


Do historii nie przekonują również aktorzy. Ben Kingsley (Rackham) i Harrison Ford (Graff) to starzy wyjadacze, którzy wyglądają tak, jakby sami chcieli wziąć sprawy w swoje ręce (co staje w opozycji do ról, które muszą odegrać). Po świetnej roli Bruna w "Chłopcu w pasiastej piżamie" Asa Butterfield pokazał, że stać go na wiele więcej niż to, co łaskaw był zaprezentować w "Grze Endera". Choć ma predyspozycje, by z głównego bohatera wiele wykrzesać, to szaleńcze tempo filmu powoduje, że w pewnym momencie przestaje "walczyć pod prąd" i spoczywa na laurach, "lecąc z nurtem". Oby inni reżyserzy, z którymi przyjdzie mu współpracować, mieli lepszą rękę, by wykorzystać jego talent.
Podsumowując, ze świecą szukać można ekranizacji, które okazały się równie dobre lub lepsze (o ile takowe istnieją), niż książkowy pierwowzór. Przenoszenie bohaterów powieści na duży ekran dla każdego reżysera stanowi nie lada wyzwanie. Gavin Hood temu wyzwaniu nie podołał.

wtorek, 11 marca 2014

U Want Me 2 Kill Him? (2013)


Tytuł: uwantme2killhim? (U Want Me 2 Kill Him?)
Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Andrew Douglas
Premiera: 25 czerwca 2013 (świat)
Ocena: 5+/6

W ostatnim czasie można zauważyć, że coraz popularniejszą tematyką filmową staje się internet i jego niemalże nieograniczone możliwości tworzenia relacji międzyludzkich. Po "Pokoju na czacie" i "Disconnect" swoich sił postanowił spróbować reżyser "Amityville", Andrew Douglas. Jak poradził sobie z ekranizacją opartej na faktach historii?


16-letni Mark, jeden z najpopularniejszych chłopaków w szkole, poznaje na czacie Rachel, która okazuje się być objętą ochroną świadków dziewczyną gangstera. Między nimi zaczyna rodzić się uczucie. Rachel prosi Marka, by zaopiekował się jej bratem Johnem, który jest szykanowany w jego klasie. Gdy dziewczyna ginie w dziwnych okolicznościach, Mark poprzysięga zemstę na jej chłopaku. Jego działania powodują, że zaczyna się nim interesować tajna agencja rządowa.


Z pozoru "U Want Me 2 Kill Him?" może wydawać się przeciętnym filmem o nastolatkach i ich problemach. Z czasem jednak fabuła coraz bardziej się komplikuje. Douglas przeplata ze sobą wątki z przeszłości i teraźniejszości, przez co zwykła historia przeradza się we wciągającą, pełną niedomówień i niejasności intrygę. Pod maską przeciętności reżyser ukrywa tykającą bombę, która niespodziewanie eksploduje w finale, zaskakując i szokując. Odczucia niedowierzania potęguje dodatkowo fakt, że wszystko oparte jest na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce ponad 10 lat temu w Wielkiej Brytanii. "U Want Me 2 Kill Him?" w efekcie okazuje się być kolejnym dobrym obrazem, przedstawiającym sieć jako niebezpieczną broń w rękach nieodpowiednich ludzi. Film podkreśla, że nie wiemy w pełni, kto tak naprawdę znajduje się po drugiej stronie. Douglas nie stara się oceniać swoich bohaterów - tę kwestię pozostawia widzom, by wyciągnęli własne wnioski.


Dobrze spisuje się obsada aktorska. Jamie Blackley i Toby Regbo w głównych rolach sprawdzają się znakomicie, ewoluując wraz ze zmienną fabułą. Kawał dobrej roboty odwala też Joanne Froggatt jako dociekliwa inspektor Clayton, poszukująca drugiego dna tam, gdzie wydawać by się mogło, że wszystko jest jasne i klarowne.
Podsumowując, oglądając film, często staramy się przewidzieć zakończenie. Perfekcja, z jaką Douglas poprowadził tę historię powoduje, że jest to praktycznie niemożliwe. Pomimo słabego początku, warto zostać z tym filmem do końca.

sobota, 8 marca 2014

Na śmierć i życie (2013)

 

Tytuł: Na śmierć i życie (Kill Your Darlings)
Gatunek: Biograficzny/Melodramat/Thriller
Reżyseria: John Krokidas
Premiera: 18 stycznia 2013 (świat)
Ocena: 5+/6

By poznać tajemnice wielkości znanych artystów, często trzeba przyjrzeć się ich początkom - znajomym, otoczeniu i okolicznościom, które wpłynęły tak, a nie inaczej, na wybraną przez nich ścieżkę. Ponad 5 lat temu Paul Morrison za sprawą duetu Pattinson-Beltran ukazał skomplikowane relacje Salvatora Dali i Federico Lorca. John Krokidas w swoim debiutanckim filmie pełnometrażowym przedstawia nam początki beatników. Jak początkujący reżyser poradził sobie z tym trudnym tematem?


Młody Allen Ginsberg rozpoczyna studia na Uniwersytecie Columbia. Tu poznaje Luciena Carra - młodzieńca, któremu marzy się poetycka rewolucja. Wraz z Williamem Burroughsem i Jackiem Kerouac'iem zakładają nowy ruch beatników. Okazuje się, że Carr prześladowany jest przez Kammerera, byłego kochanka. Toksyczna znajomość prowadzi do tragedii, o którą oskarżeni zostają beatnicy.


John Krokidas nie boi się wyzwań. Postawił sobie wysoko poprzeczkę i jako debiutant poradził sobie z nią naprawdę bardzo dobrze. Pewnie prowadzi osadzoną w realiach lat 40. historię, ociekającą alkoholem, nafaszerowaną wszelkiej maści narkotykami i przesłoniętą papierosowym dymem. Perfekcyjnie buduje klimat przy iście poetyckiej narracji. Choć dialogi pełne są głębi i literackich przemyśleć, to reżyser odpowiednio je dawkuje, by nie przytłaczały i nie wydały się pretensjonalne. Delikatnie zaburzona chronologia, narkotyczne wizje, z wolna układające się w jedną całość serie kilkusekundowych scen i powolne uchylanie rąbka tajemnicy pozwala widzowi niemalże wsiąknąć w przedstawianą historię. Reżyser nie stroni od odważnych scen - od pobudzonej środkami odurzającymi weny po kwestie intymne zakazanego romansu. Zabieg ten nie ma jednak na celu szokować, ale ma ukazywać każdy, nawet bulwersujący aspekt z życia młodych pisarzy. Nie przesadzę stwierdzając, że po "Little Ashes" film Krokidasa utrzymał równie wysoki poziom.


W kwestii obsady, na wyróżnienie zasługują niemalże wszyscy: znany z "Dextera" Michael C. Hall jako obłąkany z miłości Kammerer, Jennifer Jason Leigh w genialnej roli Naomi Ginsberg, idealnie dobrani Jack Huston jako Kerouac i Ben Foster w roli Burroughsa, a przede wszystkim Dane DeHaan jako Lucien, który swoją osobowością przyciąga niczym magnes, wokół którego wirują wszyscy pozostali bohaterowie. Dobrze wypada nawet Daniel Radcliffe, bez krępacji angażujący się w odważne przedsięwzięcia, by odciąć się od przypiętej mu łatki Harry'ego Pottera. Czy wybrał odpowiedni sposób, pokaże czas - na razie nawet postać Ginsberga nie pozwala w pełni zapomnieć o jego roli młodego czarodzieja.
Podsumowując, gdyby każdy debiut był równie udany, poziom światowego kina byłby tak wysoki, że moglibyśmy znudzić się jego doskonałością. Może to i dobrze, że nie każdy reżyser jest Krokidasem? Sam film gorąco polecam wszystkim poszukiwaczom nietuzinkowego, odważnego i dobrego kina.

piątek, 7 marca 2014

Ja, Frankenstein (2014)


Tytuł: Ja, Frankenstein (I, Frankenstein)
Gatunek: Fantasy/Akcja
Reżyseria: Stuart Beattie
Premiera: 24 stycznia 2014 (Polska), 16 stycznia 2014 (świat)
Ocena: 1+/6

Jeżeli w danej tematyce wszystko zostało już opowiedziane i pokazane, na pewno znajdzie się ktoś, kto o tym nie wie - przyjdzie i zaprezentuje coś nowego. Tym kimś okazał się być Stuart Beattie, przedstawiając w tym roku własną wersję odświeżonego cyfrowo Frankensteina. Jak wypada stworzony przez Mary Shelley blisko 200 lat temu stwór w nowym wydaniu?


Po śmierci swojego stwórcy, Frankenstein musi uciekać. Ścigają go zarówno demony, dowodzone przez Naberiusa, jak i sługi niebios - Zakon Gargulców pod przewodnictwem królowej Leonore. Po blisko dwóch wiekach, Frankestein powraca. Choć świat się zmienił, dawna wojna między Światłem a Ciemnością trwa nadal. Dzięki protekcji Leonore, Frankestein staje do walki z demonami, by powstrzymać Naberiusa przed stworzeniem armii nieumarłych.


Chyba tylko hrabia Dracula doczekał się większej ilości ekranizacji, niż twór Wiktora Frankensteina. Choć widziałem wiele mniej lub bardziej udanych wersji opowiedzenia tej historii, to naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jak krętymi ścieżkami szedł tok rozumowania tego reżysera, że nakręcił "Ja, Frankenstein". Przykuć tutaj uwagę mogą jedynie efekty specjalne, które - jak na dzisiejsze czasy - wcale nie są tak rewelacyjne, jak mogły być. Cała reszta to, krótko mówiąc, porażka, a największą klęską okazał się scenariusz. Pomińmy nawet fakt, że zamiast przyzwoitych aniołów mamy wojowniczy Zakon Gargulców (istot, które raczej nie są kojarzone z tzw. "siłami dobra"), a Frankenstein jest niepowstrzymanym łowcą demonów. Sam reżyser gubi się we własnej historii. Błędy i braki fabularne stara się zespawać dennymi dialogami. Wyzuta z głębszych przemyśleć i emocji historia przygnieciona jest ilością wciśniętych na siłę scen akcji, które mogą co najwyżej zmniejszyć częstotliwość ziewnięć na minutę. Mary Shelley musi się w grobie przewracać po tym, co zrobiono z jej pierwowzorem Frankensteina.


Poziom obsady jest tak samo wysoki, jak poziom całego filmu - przy "Ja, Frankenstein" nawet aktorzy "Trudnych spraw" mogą pretendować o tytuł "mistrzowskiego kunsztu". Aarona Eckharta ("Mroczny rycerz") można określić "przeciwieństwem wina" - im starszy, tym gorszy. Yvonne Strahovski ("Dexter") jest tylko po to, by być (bo jakaś ważna kobieta w życiu głównego bohatera jest obowiązkowa!). Miranda Otto ("Władca Pierścieni") prezentuje nam uskrzydloną, znacznie gorszą wersję Eowiny. Bill Nighy ("Underworld") kompletnie nie ma pomysłu, jak zagrać Naberiusa, przez co w filmie brakuje porządnego czarnego charakteru.
Podsumowując, panie Beattie - nie tędy droga! Dzięki "Ja, Frankenstein", kino fantasy z początkiem roku zaliczyło poważną wpadkę. Miejmy nadzieję, że to tylko pozostałości po sylwestrowym kacu i kolejne filmy będą już tylko lepsze (co w sumie nie będzie aż takim ciężkim wyzwaniem).