czwartek, 13 sierpnia 2015

Ostatnia dziewczyna (2015)


Tytuł: Ostatnia dziewczyna (Final Girl)

Gatunek: Thriller
Reżyseria: Tyler Shields
Premiera: 14 kwietnia 2015 (świat)
Ocena: 2-/6

Jeśli jeden scenariusz piszą aż cztery osoby, a za kamerą siada niezbyt doświadczony reżyser, to znak, że można spodziewać się wszystkiego. W przeważającej większości nic dobrego z tego nie wynika. Czy Tyler Shields udowodnił, że w tym przypadku jest inaczej?


Po śmierci rodziców mała dziewczynka, Veronica, trafia pod opiekę Williama, który szkoli ją na zabójczynię. Trzynaście lat później mentor przygotowuje ją do ostatecznej próby. Tymczasem w niewielkim miasteczku czwórka bogatych nastolatków - Jameson, Shane, Nelson i Danny - urządza nietypowe polowania. Zwabiają dziewczyny do pobliskiego lasu, gdzie je ścigają, a następnie mordują. William postanawia, że będą oni indywidualnym zadaniem Veroniki. Dziewczyna ma ich powstrzymać, nim dorwą kolejną ofiarę.


Zarys fabuły wydaje się interesujący. Mamy tajemniczego nauczyciela, Williama. Obok Veronikę, czyli chodzącą maszynę do zabijania z twarzą niewiniątka. Po drugiej stronie czwórka bogatych nastolatków z zaburzeniami, którzy parają się naprawdę niecodziennym i sadystycznym hobby. Gdyby za obraz odpowiadali twórcy kina gore, mielibyśmy na ekranie krwawą łaźnię (nawet przy niskim budżecie!). Jak się okazało, Tyler Shields do takowych nie należy. Reżyser chciał chyba pójść w kierunku trzymającego w napięciu thrillera z psychologiczną głębią w tle. Ambitny cel, ale w tym przypadku całkowicie Shieldsa przerósł. Ten film jest tak pełny absurdów i błędów, że znalezienie plusów przypomina poszukiwania igły w stogu siana. Powiedzieć, że ten film jest o niczym, to i tak powiedzieć o nim za dużo.


Zacznijmy od tego, że nikt nie spieszy się z jakimkolwiek wyjaśnieniem, kim jest William i dla kogo pracuje (o ile dla kogokolwiek). Jak trafił na Veronikę? Jakie misje wykonywali? Czemu tym razem musiała wszystko zrobić sama? Pytania można mnożyć na potęgę, a odpowiedzi jak nie było, tak nie ma i nie będzie. Do tego mamy niewielki bar, w którym czwórka ociekających pieniędzmi chłopaków w garniturach nie wywołuje żadnego zdziwienia. Nikt też nie łączy faktu, że zamordowane dziewczyny były ostatni raz widziane właśnie z nimi (bo nastolatkowie wcale się nie kryją i zabierają dziewczyny prosto z tego baru!). Policja wydaje się być mitem i legendą. Ogólnie rzecz ujmując, dziur w fabule jest więcej, niż w szwajcarskim serze, a liczne błędy (jak znikający i pojawiający się pasek, czy też gruby sznur, który bohaterka znajduje w środku lasu nie wiadomo skąd) tylko to jeszcze uwypuklają. Gdy dodamy do tego brak jakiegokolwiek napięcia i zwrotów akcji, pełną przewidywalność, nielogiczny brak krwi (bo nie uwierzę, że ktoś dostanie kilka ciosów w twarz i nie ma nawet siniaka), idiotyczne do potęgi dialogi, pseudo psychologiczny rys bohaterów i zakończenie bez ładu i składu (o puencie nie mówiąc), to dostaniemy obraz nędzy i rozpaczy. Innym słowy: kwintesencję "Final Girl".


Na koniec o jedynym plusie, który udało mi się znaleźć w obrazie Shieldsa. Jest to gra aktorska Logana Huffmana i Alexandra Ludwiga. Ten pierwszy to urodzony psychopata. Już sama mimika twarzy i wieczne ADHD świadczą, że nie mamy do czynienia z osobą normalną. Huffman świetnie wczuł się w swojego bohatera (i, nie ukrywajmy, został też dobrze dopasowany do roli). Ludwig prezentuje nam dwie twarze swojej postaci. Z jednej strony to pewny siebie Jameson, syn bogatych rodziców, który ma jedną minę cwaniaka i jeden gest ręki założonej za oparcie. Z drugiej jednak udowadnia, że jakiś tam warsztat ma, przed kamerą ukazując oblicze Jamesona-sadysty. Śmiało mógłby konkurować z Huffmanem o tytuł nastoletniego psychopaty. Szkoda, że z całej obsady tylko ta dwójka potrafiła coś pokazać i się dopasować. Abigail Breslin wypada w roli zabójczyni, jak trędowaty w konkursie piękności. Wes Bentley na planie "Igrzysk śmierci" dostał chyba jakiegoś udaru, bo od czasu Seneki Crane'a jego twarz nie zmieniła wyrazu. Cameron Bright i Aelxander Weber w terminologii kina grozy zostaliby określeni mianem "mięsa armatniego" - są tu tylko po to, by główna bohaterka miała kogo zabijać, a reżyser miał czym zapełnić taśmę filmową.


Podsumowując, gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Czterech scenarzystów stworzyło kompletnie nieskładną historię z taką ilością luk, że musiałyby powstać co najmniej trzy sequele, by je zapełnić. Niedoświadczony reżyser dopełnił tylko czarę goryczy i brakiem doświadczenia pogrążył i tak kiepską opowieść. A szkoda, bo pomysł był całkiem ciekawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz