środa, 19 lutego 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave (2013)


Tytuł: Zniewolony. 12 Years a Slave (12 Years a Slave)
Gatunek: Biograficzny/Dramat historyczny
Reżyseria: Steve McQueen
Premiera: 31 stycznia 2014 (Polska), 30 sierpnia 2013 (świat)
Ocena: 4-/6

Najlepsze scenariusze pisze samo życie - z tej idei wyszedł Steve McQueen, zabierając się za ekranizację wspomnień Solomona Northupa. Niemalże nieprawdopodobna historia spełniła swoje zadanie, zgarniając ogrom nagród i nominacji (w tym aż dziewięć do Oscara i siedem do Złotych Globów). Czy "Zniewolony" naprawdę jest aż taki dobry?
XIX wiek, Stany Zjednoczone podzielone na Północ i Południe. Czarnoskóry Solomon - utalentowany skrzypek - jest wolnym obywatelem. Wiedzie szczęśliwe życie z żoną i dwójką dzieci. Pewnego dnia podstępem zostaje porwany i oddany handlarzom niewolników. Trafia na południową plantację, gdzie rozpoczyna dwunastoletnią walkę o przetrwanie w nadziei, że uda mu się jeszcze kiedykolwiek wrócić do domu.


Muszę przyznać, że dawno żaden film nie wywołał u mnie tak skrajnych emocji. Z jednej strony nieprawdopodobna opowieść człowieka, który z dnia na dzień utracił swoją wolność. Krzywda ludzka i niespotykana obojętność otoczenia tak bardzo rażą, że ciężko wytrzymać spokojnie cały seans. W niektórych momentach ma się ochotę wziąć sprawy we własne ręce (jak przy scenach tortur lub biczowań). McQueen posługuje się nie tylko odpowiednimi dialogami i grą emocji, ale również gestami i symboliką scen (zakrwawiona, poszarpana koszula Solomona mówi więcej, niż jakiekolwiek słowa). Zaoszczędza przy tym widzowi scen drastycznych - jego film ma oburzać i szokować, ale nie odrzucać. Reżyser pewną ręką prowadzi historię od początku do końca, bez większych potknięć czy fabularnych przestojów. Zachwycać mogą również scenografia duetu Stockhausen-Baker i montaż Walkera.


Z drugiej strony, historia wydaje się być opowiedziana zbyt płytko, niczym sucha relacja w wiadomościach z ckliwymi wstawkami bohaterów i szokującymi scenami, wybranymi przez reportera. Film o odwadze, silnej woli i przetrwaniu staje się z każdą sceną coraz bardziej obojętny, niczym postawa głównego bohatera. Początkowy krzyk wolności zmienia się w ledwie słyszalny szept. Po prawie dwóch godzinach sprawa rozwiązuje się błyskawicznie, przynosząc zawód, zamiast radości i wzruszeń. Wygląda to tak, jakby reżyser spoczął na laurach, pewny, że historia obroni się sama. Poczucie niewykorzystanego potencjału wzmaga znany z genialnych ścieżek dźwiękowych Hans Zimmer, który tak bardzo kopiuje sam siebie, że aż chciałoby się powiedzieć "Gdzieś to już słyszałem".


Skrajne emocje wywołują też sami aktorzy. Michael Fassbender (którego bohater tłumaczy niewolnictwo Biblią) odwala kawał naprawdę dobrej roboty, zaś Chiwetel Ejiofor w pewnym momencie przestaje mieć pomysły, jak dalej prowadzić postać Solomona. Nominacja dla Lupity Nyong'o za rolę Patsey to chyba jakaś pomyłka - ciekawiej prezentowała się już Sarah Paulson jako pani Epps. Samuel Bass, epizodyczna rola Brada Pitta, przypomina żywcem zerżniętą (acz łagodniejszą) kopię porucznika Raine'a z "Bękartów wojny".
Podsumowując, ogromną ilość nominacji "Zniewolony" zawdzięcza raczej dramatycznej historii, niż innym aspektom, dzięki którym film mógłby na długo zapadać w pamięci. Akademia na siłę chciała wyróżnić "obraz o ciężkich losach czarnoskórych", omijając (niestety) szerokim łukiem znacznie lepszego - moim zdaniem - "Kamerdynera".


poniedziałek, 17 lutego 2014

Ona (2013)


Tytuł: Ona (Her)
Gatunek: Dramat/Komedia/Romans
Reżyseria: Spike Jonze
Premiera: 14 lutego 2014 (Polska), 12 października 2013 (świat)
Ocena: 5+/6

Wydawać by się mogło, że światowe kino maksymalnie wykorzystało i wyczerpało tematykę relacji międzyludzkich i nie da się wymyślić już nic nowego. Spike Jonze postanowił pokazać, że jest to nieprawda. Czy kolejny tytuł z Wielkiej Dziewiątki, nominowany w pięciu kategoriach film "Ona", jest emocjonalnym arcydziełem, czy ubranym w słodkie słówka kiczem?
Pisarz Theodore nie może się pozbierać po rozstaniu z żoną. Unika znajomych i przyjaciół, zaś wieczory spędza w domu w towarzystwie nowoczesnej technologii. Jego życie zmieni się o 180 stopni, gdy pozna Samanthę - sztuczną inteligencję nowego systemu operacyjnego.


Dwugodzinna opowieść o człowieku, który zakochuje się w swoim komputerze, brzmi niezbyt przekonująco. Sam początek przypominać może mdłe połączenie taniego dramatu z przewidywalnym romansem. Dla tych jednak, którzy zaryzykują i zostaną do końca, Jonze przygotował wyjątkowy spektakl gestów i emocji, który poruszy nawet najbardziej zatwardziałe serca.
Reżyser wynosi złożoność relacji damsko-męskich na wyżyny zaawansowanych technologii, perfekcyjnie łącząc klasykę z nowoczesnością. Nie przytłacza widza dobrze znanymi prawdami ani nieskończonymi głębiami. Z pozoru banalną historię przedstawia w sposób tak niebanalny, że ciężko się oderwać. Jonze nie spieszy się z prowadzeniem kolejnych wątków, daje możliwość "wniknięcia" samemu w każdy detal, przez co z każdą kolejną minutą odczuwane przez głównego bohatera emocje stają się równocześnie emocjami samego widza. A na nich Jonze gra, niczym prawdziwy wirtuoz, skacząc od zauroczenia do nienawiści, od rozpaczy po radość, od powagi po śmiech.


"Ona" jest filmem dopiętym na ostatni guzik. Liczy się każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Dla reżysera dialogi mają taką samą wagę, jak sceny "milczenia", gdzie prowadzi z aktorami grę gestów, min i zachowań, często więcej mówiących, niż same słowa. Jonze nie tylko skupia się na problemach w związku, ale pokazuje, jak bardzo może być samotny człowiek w świecie globalizacji, ogólnodostępnej sieci i nowych technologii. Odpowiednio waży ze sobą dramat z komedią i romansem, by całokształt był lekkostrawny dla każdego widza.
Magię całego obrazu uzupełnia piękna muzyka oraz wyśmienita obsada. Joaquin Phoenix w roli Theodore'a prezentuje iście mistrzowski talent aktorski. Na krok nie odstępuje go laureatka Złotego Globu za "American Hustle" Amy Adams - jako postać drugoplanowa stanowi idealne uzupełnienie poczynań Phoenixa na ekranie. Na uznanie zasługuje również Scarlett Johansson - choć w filmie "występuje" tylko głosem, to nie raz nadaje scenom całkowicie nowego emocjonalnego wydźwięku.
Podsumowując, Spike Jonze pokazał, że "dla chcącego nic trudnego" i w każdej, nawet najbardziej oklepanej tematyce można pokazać coś nowego. Gorąco polecam wszystkim miłośnikom filmów niebanalnych i poszukiwaczom obrazów "innych niż wszystkie".


niedziela, 16 lutego 2014

Grawitacja (2013)


Tytuł: Grawitacja (Gravity)
Gatunek: Dramat/Sci-Fi
Reżyseria: Alfonso Cuarón
Premiera: 11 października 2013 (Polska), 28 sierpnia 2013 (świat)
Ocena: 5/6

Kontynuując podróż po faworytach oscarowej Gali 2014, trafiłem na "Grawitację". Jest to jeden z nielicznych filmów, których zwiastun nie przekonał mnie do seansu (a wręcz przeciwnie, nie miałem zamiaru się w ogóle zabierać za tę pozycję). Zdanie zmieniłem po iście rekordowej ilości zgarniętych przez "Grawitację" nagród i aż dziesięciu nominacjach do Oscarów. Czy film Alfonso Cuaróna wart jest aż tylu wyróżnień?
Doktor Ryan Stone prowadzi misję na jednej ze stacji kosmicznych. Gdy odłamki rosyjskiej satelity uderzają w jej statek, Stone traci kontakt z bazą naziemną. Ratuje ją drugi ocalały z katastrofy - Matt Kowalsky. Kiedy kończy się zapas powietrza w skafandrach, rozpoczynają wyścig z czasem i walkę o przetrwanie w zimnej pustce kosmosu.



Czy dramat starających się przeżyć w próżni dwójki kosmonautów można przedstawić w taki sposób, by porywał widzów z miejsc? Owszem, można. Cuarónowi w pewnym stopniu się to udaje. Choć zdarzają się momenty nużące i fabularne zapychacze (a wśród nich Clooney!), to całość jednak stanowią wyważone proporcje trzymającej w napięciu akcji i ckliwego dramatu. Efekty specjalne ucieszą najbardziej wymagających miłośników filmów s-f, bo pod względem wizualnym "Grawitacja" dopracowana jest perfekcyjnie. Podczas seansu widza porwać może zarówno bezkres gwiezdnej otchłani, jak i przytłoczyć minimalizm kosmicznych statków. W dodatku genialna muzyka stanowi idealne uzupełnienie próżniowej ciszy, raz nadając tempa, raz poruszając nawet najbardziej skamieniałe serca. John Williams ("Złodziejka książek") będzie miał naprawdę godnego oscarowego przeciwnika w osobie Stevena Price'a.



Co do aktorów, to "Grawitacja" w całości należy do Sandry Bullock. Początkowo po ekranie pląta się jeszcze George Clooney, ale - jak już wspominałem - jego zadanie bardziej ogranicza się do zapychacza fabuły, niżby miał cokolwiek poważniejszego do filmu wnieść. To Bullock jako doktor Stone prowadzi "Grawitację" od początku do końca. Cały film przechodzi przemianę wraz z główną bohaterką. Nawet mdły wątek zmarłej córki nie jest w stanie podburzyć solidnej konstrukcji emocjonalnej, zbudowanej przez - w tym przypadku bezbłędną - Bullock. W pełni zasłużona nominacja.
Podsumowując, nie ma co zrażać się kiepskim zwiastunem, bo "Grawitacji" łatwo udaje się nadrobić złe pierwsze wrażenie. Warto zobaczyć dla efektów, dla muzyki, montażu i Bullock.



American Hustle (2013)


Tytuł: American Hustle
Gatunek: Dramat/Kryminał
Reżyseria: David O. Russell
Premiera: 31 stycznia 2014 (polska), 12 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 5/6

Na tapecie trzeci z oscarowej Dziewiątki 2014 i zarazem jeden z największych faworytów gali. Nominowany aż w 10 kategoriach najnowszy film Davida Russella to mieszanka komedii z dramatem, doprawiona delikatnym kryminałem. Czy "American Hustle" rzeczywiście wart jest tylu "ochów i achów"?
Irving Rosenfeld i Sydney Prosser to drobni oszuści finansowi. Pewnego dnia wpadają w ręce agenta FBI Richiego DiMaso. Irving, chcąc ratować siebie i kochankę, zgadza się na warunki federalnych - w zamian za wolność, obiecuje im pomoc w złapaniu czterech osób na korupcji. Sprawa wymyka się spod kontroli, gdy w z pozoru prosty plan wmieszani zostają politycy, kongresmeni i mafia.



Reżyserowi przyznać trzeba jedno: "American Hustle" to mistrzowskie połączenie wyszukanego humoru i ironii z odpowiednio wyważonym dramatem. Russell rewelacyjnie kreśli swoje wielowymiarowe postaci, pozwala poznać każdą z osobna i wszystkie razem. Smaku dodają szczegóły, które, świetnie (i bez krępacji) wykorzystane przez reżysera, opisują bohaterów w lepszy sposób, niż jakiekolwiek słowa. A dodać trzeba, że słowa w tym filmie mają ogromną wagę. Inteligentne dialogi nie raz wynoszą na wyżynu wydawać by się mogło banalne sceny.
Podczas gdy widz po pewnym czasie może się zgubić, kto kogo i z kim oszukuje, tak reżyser zatracił gdzieś kryminalny wydźwięk swojego filmu. Cała intryga została zepchnięta na tak daleki plan, że zakończenie - bądź co bądź zaskakujące - nie wywołuje takich wrażeń, jakie wywołać by mogło. Twórcy, podobnie jak miało to miejsce w "Wilku z Wall Street", nie osądzają swoich oszustów, pozostawiając ich działania ocenie widzom.



Jeśli chodzi o obsadę, to Russell lepiej trafić nie mógł. Każda z postaci prezentuje się perfekcyjnie i na tyle wyjątkowo, że po seansie trudno o kimkolwiek zapomnieć. Z jednej strony Christian Bale po wielkiej przemianie jako Irving i Bradley Cooper w przerysowanej roli agenta Richiego, z drugiej - genialna Amy Adams wcielająca się w złożoną postać Syndey oraz Jennifer Lawrence, tak nieziemsko odgrywając rolę niezrównoważonej Rosalyn, że każda scena z nią przypomina emocjonalno-komediową eksplozję. Muszę przyznać, że tegoroczna walka o Oscara dla aktorów i aktorek będzie ciekawsza, niż statuetka dla Najlepszego Filmu.
Podsumowując, świetna obsada, ciekawa historia, dobry dramat ze sporą dawką humoru. I choć dla kryminału w tym wszystkim zabrakło już miejsca, to "American Hustle" naprawdę wart jest obejrzenia.




Wilk z Wall Street (2013)


Tytuł: Wilk z Wall Street (The Wolf of Wall Street)
Gatunek: Biograficzny/Komedia kryminalna
Reżyseria: Martin Scorsese
Premiera: 3 stycznia 2014 (polska), 17 grudnia 2013 (świat)
Ocena: 4/6

Przyszedł czas na drugiego z oscarowej Dziewiątki 2014 - nominowanego w pięciu kategoriach "Wilka z Wall Street". Martin Scorsese trafił na giełdę - czy jego akcje poszły w górę?
Jordan Belfort to przykład słynnej amerykańskiej maksymy: "od zera do milionera". Gdy krach na giełdzie powoduje, że świeżo upieczony makler zostaje zwolniony, postanawia założyć własną firmę. Balansując na krawędzi prawa, błyskawicznie staje się milionerem, co zwraca na niego wzrok agentów FBI.



Wielokrotnie nagradzany Scorsese nadal w formie. Jego (trzygodzinny!) film tempem przypomina prędkość zmieniających się akcji na giełdzie. Skacze po wątkach i scenach, rzadko zatrzymując się na dłużej. Niesamowitą karierę Jordana zaostrza przekleństwami, posypuje pikanterią i zakrapia alkoholem. Tu słowo "fuck" służy jako odstęp między wyrazami, zaś jedyną panującą zasadą jest ich absolutny brak. Scorsese przeszedł sam siebie? Nic z tych rzeczy.
Trafniej byłoby powiedzieć: "skopiował sam siebie". Gdy cofniemy się osiemnaście lat, zobaczymy szkieletowy pierwowzór "Wilka..." - "Kasyno". Tak samo długie, podobna zawrotna kariera głównego bohatera i jego równie głośny upadek, zaś inspiracji duetu Jordan-Donnie szukać można u Sama (Robert De Niro) i Nickiego (Joe Pesci). Nawet ogrom przekleństw się zgadza. "Wilk..." wyróżnia się większą nagością na ekranie, która przesłania brak "tego czegoś" - iskry, przez którą "Kasyno" można zaliczyć do filmów genialnych, zaś "Wilka..." do - co najwyżej - dobrych.



Nie można jednak odmówić "Wilkowi..." doborowej obsady. Scorsese wiedział, co czyni, umieszczając DiCaprio w głównej roli. To, co on zrobił z postacią Jordana, zakrawa o perfekcyjny majstersztyk i pretenduje do tytułu "roli życia". Niełatwo jest prawdziwie odtworzyć tak wielowymiarową postać, która w rękach DiCaprio wypada wprost genialnie (niektóre sceny z jego udziałem mogą przejść do historii). Jest motorem napędowym całego filmu, resztę - naprawdę dobrej - obsady spychając daleko na drugi plan. W tym przypadku nominacja za rolę męską pierwszoplanową jest jak najbardziej zasłużona.
Podsumowując, źle nie jest, ale Martina Scorsese stać na więcej. Mógł przebić sam siebie, a poszedł na łatwiznę, zapożyczając i przenosząc sprawdzony schemat "Kasyna" na Wall Street.



piątek, 14 lutego 2014

Witaj w klubie (2013)


Tytuł: Witaj w klubie (Dallas Buyers Club)
Gatunek: Dramat/Biograficzny
Reżyseria: Jean-Marc Vallée
Premiera: 14 marca 2014 (polska), 7 września 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Gala Oscarów zbliża się wielkimi krokami, więc przyszedł czas na przyjrzenie się tegorocznym faworytom. Pierwszy z Wielkiej Dziewiątki to nominowany w sześciu kategoriach "Witaj w klubie". Czy oparty na faktach film Jean-Marc Vallée'a wart jest aż tylu statuetek?
Ron Woodroof z zawodu jest elektrykiem, w wolnych chwilach - kanciarzem, narkomanem i alkoholikiem. Jego świat wywróci się do góry nogami, gdy lekarze wykryją u niego HIV, wirus, który - w jego homofobicznym mniemaniu - zarezerwowany jest tylko dla gejów. Gdy w Ameryce zaczyna być głośno o AIDS, a wielkie korporacje wprowadzają nieskuteczne leki, Ron rozpoczyna własną walkę z czasem, chorobą i prawem.



"Witaj w klubie" to nie tylko nietuzinkowa opowieść o walce z chorobą. Jean-Marc Vallée prezentuje nam ścieżkę wewnętrznej przemiany, historię ogromnej woli przetrwania i czarną stronę organizacji i korporacji, które pod hasłem pomocy innym liczą jedynie na własne korzyści. Przedstawia różnorodność ludzkich zachowań, od podzielonych lekarzy po iście karykaturalny duet zagorzałego heteryka-homofoba i transseksualisty. Wszystko to odział w wyszukany humor i emocjonalny dramat i wypuścił w klimacie Ameryki lat 80-tych. W efekcie uzyskał obraz, od którego ciężko się oderwać przez cały niemalże dwugodzinny seans.



Niemałe wyzwanie zostało postawione również przed aktorami. I choć większość wypada bez zarzutu, jak znana z serialu "Agentka o stu twarzach" Jennifer Garner, czy Denis O'Hare (czyli słynny Russell Edgington z "Czystej krwi"), to jednak niepodważalny prym wiodą Matthew McConaughey i Jared Leto. Ten pierwszy, po wielkiej, wizualnej przemianie, idealnie prowadzi postać Rona, zarówno pod względem wewnętrznej przemiany, jak i humoru i emocjonalnego wydźwięku. Jared Leto zaś znany jest z tego, że czuje się jak ryba w wodze w rolach, które sprawiłyby trudności wielu aktorom z krwi i kości. Znany z takich gigantów, jak "American Psycho", "Requiem dla snu" i "Mr. Nobody", prezentuje nam przerysowaną postać pełną kiczu w sposób tak odważny, wyrazisty i oryginalny, że śmiało można ją zaliczyć do jego największych aktorskich sukcesów. W tym przypadku nominacje za role męskie pierwszo- i drugoplanowane nie są w żadnym wypadku przesadzone.
Podsumowując, "Witaj w klubie" to z pozoru zwykła historia przedstawiona w tak niezwykły sposób, że ciężko będzie przejść obok tego filmu obojętnie. Gorąco polecam.


Paranoja (2013)

Tytuł: Paranoja (Paranoia)
Gatunek: Dramat/Thriller
Reżyseria: Robert Luketic
Premiera: 13 września 2013 (polska), 15 sierpnia 2013 (świat)
Ocena: 1+/6

Błyskawiczna kariera i łatwe pieniądze to marzenia niejednego młodego człowieka. Robert Luketic, ekranizując powieść Findera, postanowił pokazać, dokąd takie marzenia mogą zaprowadzić. Czy jego "Paranoję" można odebrać jako przestrogę?
Adam Cassidy jest młodym inżynierem, który marzy o świecie "wielkich i bogatych". Nieoczekiwanie, jego życzenie spełnia się, gdy były pracodawca zwraca się do niego z propozycją dużych pieniędzy w zamian za szpiegostwo konkurencyjnej firmy. Okazuje się, że z pozoru proste zadanie ma drugie dno, Adam staje się narzędziem w rękach technologicznych rywali, a ceną za jego niepowodzenie może być życie przyjaciół.



Materiału na film Robert Luketic miał aż nadto. Mógł stworzyć z tego trzymający w napięciu thriller i przy okazji wryć się w pamięć jako poruszający dramat. Wielowątkową fabułę mógł odziać w zawiłą intrygę, odkrywanie której krok po kroku okraszone byłoby fascynacją i dreszczem emocji. "Paranoja" mogła nie dawać wytchnienia aż do spektakularnego finału. Niestety, to, co Luketic zrobił z tym ogromnym potencjałem, woła o pomstę do nieba.
To, co miało przyszpilić do fotela i trzymać w napięciu, powoduje co najwyżej przerwę w ziewaniu. Wielka walka dwóch technologicznych rywali, zamiast przypominać wojnę tytanów, wygląda jak kłótnia przedszkolaków o zabawkę. Zwroty (że tak zażartuję) akcji są mniej zaskakujące, niż data ważności po zjedzeniu przeterminowanego serka. Więcej nauki i przestrogi można znaleźć w operach mydlanych pokroju "Mody na sukces". W efekcie reżyserowi zamiast porywający thriller wyszedł całkiem niezły lek na bezsenność.



Tonącego statku nie są w stanie uratować nawet aktorzy. I nie mam tu na myśli Liama Hemswortha (który, pomimo coraz większego dorobku filmowego, nadal na ekranie wygląda jak sztywna i cukierkowa wersja swojego starszego brata), ale Harrisona Forda i Gary'ego Oldmana - dwóch gigantów, mających odpowiednie umiejętności, by choć w części udźwignąć ciężar filmu. W "Paranoi" kompletnie jakby spoczęli na laurach, bardziej pasując do kolejnej części "Dwóch zgryźliwych tetryków" niż do historii o dwóch rywalizujących na śmierć i życie technologicznych geniuszach.
Podsumowując, jeżeli reżyser komedii zabiera się za thriller, to w efekcie powstać może co najwyżej miałka opowiastka, która zainteresuje tylko naprawdę niewymagających.


czwartek, 13 lutego 2014

W imię... (2013)

Tytuł: W imię...
Gatunek: Dramat obyczajowy
Reżyseria: Małgorzata Szumowska
Premiera: 20 września 2013 (polska), 8 lutego 2013 (świat)
Ocena: 3-/6

W polskim kinie przestają istnieć tematy tabu. Mieliśmy już filmy o nastoletnich rodzicach, młodych samobójcach, chłopięcej prostytucji i galeriankach. Reżyserka "Sponsoringu" i "33 scen z życia" postanowiła poruszyć kolejny, który wielu wolałoby zamieść pod dywan. Czy w dobie medialnej nagonki na kościół i głośnych haseł o tolerancji historia księdza-geja jest wybitnym zrzuceniem zasłony milczenia, czy może zwykłą prowokacją?
Po przejęciu parafii na jednej z polskich wsi, ksiądz Adam zajął się prowadzeniem ośrodka dla trudnej młodzieży. Znajomość z jednym z chłopaków ze wsi rozbudzi głęboko ukrywane żądze, przed którymi Adam uciekł w stan kapłański.



Szumowska nie bała się poruszyć niewygodnego dla wielu tematu homoseksualistów wśród kleru. Robi z niego swój motyw przewodni, chcąc ukazać księdza-geja jako osobę, która z jednej strony robi wiele dobrego, z drugiej - prowadzi wewnętrzną walkę z własnymi demonami. Tło historii - zabita dechami wieś na odludziu - uznać można za wyrazisty symbol zacofania. Poprzez zabawę kontrastami i przeciwnościami ukazuje odrzucenie inności (już pierwsza scena, gdzie chłopacy naśmiewają się z upośledzonego mieszkańca wsi jest tego dobitnym przykładem). Szumowska stawia na obrazy i gesty, szczędzi zbędnych słów. Nakreśla problem, ale nie szuka złotego środka. Ostateczną ocenę zachowań bohaterów pozostawia samemu widzowi.



W efekcie stworzyła film, który można nazwać krótko: przerost formy nad treścią. Reżyserka zalewa widza takim natłokiem symboliki, że czasem ciężko zrozumieć do końca jej intencje. Prezentowana przez nią młodzież nie ma żadnych szans na poprawę - pozbawiona zasad ubarwia dialogi coraz to bardziej siarczystymi wulgaryzmami. Niektórzy bohaterowie i związane z nimi wątki wydają się być wprowadzone bez większego celu, jakby sama Szumowska miała z początku jakąś wizję, ale z każdą kolejną minutą o niej zapominała. Sceny seksu (w tym księdza z nastolatkiem) bardziej mają szokować, niż wnosić coś konstruktywnego do fabuły. "W imię..." miał ogromny potencjał, którego reżyserka nie umiała najzwyczajniej wykorzystać. Prowadzona historia jest tak naprawdę o niczym - ani poruszającym dramatem, ani lekcją, ani przestrogą. W przebrnięciu przez całość pomóc może jedynie muzyka duetu Mykietyn-Walicki.

Pomimo wszechogarniającej abstrakcji, Szumowska zebrała naprawdę dobrą obsadę. I nie mówię tutaj o pokoleniu "starych wyjadaczy", bo Chyrę (znów bohater z problemami z alkoholem), Ostaszewską (co ona w ogóle chciała pokazać?!) i Simlata (grającego "na siłę") przyćmiewają Kościukiewicz (wypowiadający przez cały film jedno zdanie!), znany z roli Fokusa w "Jesteś Bogiem" Tomasz Schuchardt (w epizodycznej roli ucieleśnienia mrocznych demonów księdza Adama), czy też młodzi amatorzy, wcielający się w postaci chłopaków z poprawczaka.
Podsumowując, "W imię..." Szumowskiej bardziej uznać można za odważną prowokację, niż zapadający w pamięci i zmieniający oblicze polskiego kina dramat.


Złodziejka książek (2013)


Tytuł: Złodziejka książek (The Book Thief)
Gatunek: Dramat/Wojenny
Reżyseria: Brian Percival
Premiera: 31 stycznia 2014 (polska), 3 października 2013 (świat)
Ocena: 6/6

Mało który film potrafi sobą tak zauroczyć, że dwugodzinny seans wydaje się mijać w kilka sekund. "Złodziejkę książek" można śmiało do tego niewielkiego grona zaliczyć.
Dziewięcioletnia Liesel zostaje oddana do rodziny zastępczej. Trudny okres w nowym otoczeniu pomagają jej przetrwać książki, zewsząd wykradane.



"Złodziejka książek" nie jest tylko zwykłym filmem o zagubionej dziewczynce z nietypową pasją. To przede wszystkim lekcja o człowieczeństwie, przyjaźni, miłości, życiu i śmierci. Twórcy odpowiednio ważą proporcje między ukazaniem wzajemnych relacji bohaterów a dramatem zwykłych ludzi w obliczu widma wojny. Występujące postaci nakreślone są grubą kreską, ukazując skrajnie różne postawy Niemców wobec rządów Hitlera (od bezgranicznie oddanych mu zwolenników po skrytych przeciwników, nie raz ryzykujących własnym życiem, by pomóc innym). Mądre słowa, towarzyszące całej opowieści, zapadają w pamięci. Uzupełniające je sceny poruszają i chwytają za serce. Emocjonalną całość domyka genialna muzyka Johna Williamsa.



Brian Percival wybrał do współpracy naprawdę dobrych aktorów. Geoffrey Rush ("Piraci z Karaibów"), Emily Watson ("Equilibrium") i młoda Sophie Nélisse tworzą wspaniałe trio, które bezproblemowo prowadzi cały film, od chłodnego początku po wzruszające zakończenie.
Podsumowując, gdy pojawiają się napisy końcowe, ciężko wstać i rozstać się z Liesel. Złodziejka Percivala potrafi skraść nie tylko książki, ale i serca. Gorąco polecam.