środa, 9 września 2015
Magic Mike XXL (2015)
Tytuł: Magic Mike XXL
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Gregory Jacobs
Premiera: 17 lipca 2015 (Polska), 1 lipca 2015 (świat)
Ocena: 2/6
Na długo przed tym, jak na duży ekran trafiła pierwsza (i niestety nie ostatnia) część "50 twarzy Greya", sale kinowe pękały w szwach od tłumów kobiet, chcących zobaczyć "Magic Mike'a". Wypuszczony w 2012 roku obraz Soderbergha został ciepło (żeby nie powiedzieć gorąco) przyjęty przez płeć piękną, więc stworzenie sequela było praktycznie pewne. I tak, trzy lata po Soderberghu, zjawił się Gregory Jacobs, by przedstawić dalsze losy członków Kings of Tampa. Czy "dwójka" powtórzyła sukces "jedynki"?
Mijają trzy lata, odkąd Mike zakończył karierę striptizera i otworzył własną firmę. Biznes nie idzie jednak najlepiej, a sam Mike wciąż odczuwa sentyment do przeszłości. Pewnego dnia spotyka się z kolegami z Kings of Tampa. Striptizerzy planują zakończyć kariery, jednak chcą to zrobić w swoim stylu - hucznie, widowiskowo i z udziałem samego Mike'a. Tak rozpoczyna się podróż, która pozwoli im przezwyciężyć stare nawyki, odnowić i scementować przyjaźń, a także nawiązać kilka nowych znajomości.
"Magic Mike" miał prostą konstrukcję - niezbyt wymagająca fabuła (jednakże w pewien sposób interesująca i mająca zarówno sens, jak i - o dziwo - zwroty akcji), spora dawka humoru (w szczególności damsko-męskiego) i spory czas antenowy przeznaczony na wijących się na scenie półnagich mężczyzn (jak przystało na film o striptizerach, przeznaczony dla spragnionych widoku umięśnionych męskich torsów kobiet). Soderbergh opowiedział swoją historię od początku do końca, niezbyt zostawiając furtkę na ewentualny ciąg dalszy. Niestety, scenarzysta Reid Carolin postanowił przygody Mike'a rozbudować i wraz z reżyserem Gregorym Jacobsem powrócili do członków ekipy Kings of Tampa. Chcieli pokazać więcej, lepiej, zabawniej. Na chęciach, niestety, się skończyło.
"Magic Mike XXL" ma konstrukcję - o zgrozo! - filmu-drogi, co absolutnie gryzie się z banalną fabułą. A wręcz jej brakiem, bo ani tu nie uraczymy sensownego początku, ani tym bardziej sensownego zakończenia. Kolejne przystanki w podróży służą wyłącznie do ukazania tanecznych umiejętności męskiej części obsady, jak i jako pretekst do zrzucenia przez nich koszulek. Jednakże, motywy, w których bohaterowie zaczynają się wić i rozbierać, są jeszcze bardziej naciągane i (nierzadko) wymuszone, niż pokazy Taylora Lautnera w "Zmierzchu". Fabularna konstrukcja ledwo trzyma się kupy, a ilość niezdarnie uwypuklonych problemów bohaterów jest tak duża, że Carolin i Jacobs sami nie wiedzą, na czym mają się skupić. W efekcie wszystkiego jest mniej i gorzej - nawet wtórnego humoru (choć ośmieszenie "Zmierzchu" i "50 twarzy Greya" w finałowym występie zasługuje na plusa). Dobrą stroną filmu jest ścieżka dźwiękowa, jednak jeśli można wybaczyć, co twórcy zrobili z "I want it that way" Backstreet Boys, to przy zremiksowanej wersji "Duel of the Fates" Johna Williamsa fani "Gwiezdnych Wojen" mogą zejść medycznie.
Nie ukrywajmy jednak, że w "Magic Mike XXL" nie tyle o muzykę ani fabułę, co o obsadę chodziło. W końcu to prężący swoje mięśnie na dużym ekranie aktorzy byli głównym czynnikiem przyciągnięcia pań do kin. I tak oto na kobiety czekali znani z pierwszej części Channing Tatum (który mógł pochwalić się nie tylko muskulaturą, ale i umiejętnościami tanecznymi), Joe Manganiello (bez którego film Jacobsa byłby dużo mniej zabawny), Matt Bomer (z epizodycznej rólki awansujący na główną postać drugoplanową po odejściu Pettyfera), Adam Rodriguez i Kevin Nash (Tarzan!). Niestety, brakuje do kompletu charyzmatycznego Matthew McConaugheya, który zrezygnował z udziału w filmie z powodu innych obowiązków. Za to Amber Heard stanowczo nie jest Cody Horn. Ta druga potrafiła się jakoś wybić w "jedynce", podczas gdy Heard jest wyłącznie kolejną kobietą z obsady (której udział ogranicza się do zarysowania wątpliwej jakości wątku miłosnego).
Podsumowując, "Magic Mike" był filmem o striptizerach, gdzie ilość rozbieranych scen zapewne przyprawiła niejedną kobietę o szybsze bicie serca. Tam szedł występ za występem z przystępną i przemyślaną fabułą w tle, podczas gdy "Magic Mike XXL" oferuje wszystkiego mniej. Zbyt wiele pozostawiono na sam finał, który nie dość, że nie ratuje całości, to jeszcze prowadzi do (wydawać by się mogło) urwanego w połowie zakończenia. Mam nadzieję, że nie jest to sugestia Carolina odnośnie tworzenia trzeciej części, bo kolejny Mike z większą liczbą liter X przed L mógłby okazać się gwoździem do trumny i totalną klapą. A w końcu nie powinno kopać się leżącego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz