niedziela, 8 lutego 2015

Jupiter: Intronizacja (2015)


Tytuł: Jupiter: Intronizacja (Jupiter Ascending)
Gatunek: Sci-Fi/Akcja
Reżyseria: Andy Wachowski, Lana Wachowski
Premiera: 6 lutego 2015 (Polska), 4 lutego 2015 (świat)
Ocena: 5-/6

Choć to trylogia "Matrix" zapewniła Wachowskim międzynarodową sławę i na stałe zapisała ich w historii kina, to wcześniej dali popis swoich umiejętności pisząc scenariusz do "Zabójców" (z iście morderczym duetem Stallona i Banderasa) i reżyserując "Bound" z Giną Gershon. Później współtworzyli genialny "V for Vendetta" McTeigue'a i prowadzili filozoficzne dysputy w swoim dopieszczonym wizualnie "Atlasie chmur". Tym razem postawili na bardzo popularne kino młodzieżowe napęczniałe od efektów specjalnych. Czy "Jupiter: Intronizacja" - autorski twór samych Wachowskich - wyróżnia się z głębokiego morza licznych ekranizacji książek dla nastolatków?


Jupiter Jones na co dzień pomaga mamie i ciotce w sprzątaniu domów bogatych ludzi. Pewnego dnia kuzyn namawia ją na pewien zabieg, dzięki któremu zarobią dużo pieniędzy. W klinice okazuje się, że Jupiter wpadła w pułapkę, a rzekomi lekarze są przybyszami z kosmosu, którzy mają jedno zadanie - zabić dziewczynę. Z opresji ratuje ją Caine Wise, międzygalaktyczny łowca, który zabiera ją do swego dawnego przyjaciela, Stingera. Tam dowiaduje się, że jest kolejnym wcieleniem Królowej, matrony potężnego rodu Abrasax. Jej powrót może zmienić rozkład sił w Galaktyce, co nie do końca podoba się aktualnie rządzącym członkom rodu.


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że jeżeli ktokolwiek wybrał najnowsze dzieło Wachowskich licząc na głęboki przekaz i oryginalną historię, to zdecydowanie pomylił adres. Pod względem fabularnym "Jupiter: Intronizacja" nie różni się wiele od licznych ekranizacji literatury młodzieżowej, którymi twórcy masowo bombardują kina. Szkielet historii to utrzymujący się na topie trend, który w roli wybrańca umieszcza młodą dziewczynę. Podobnie, jak Katniss w "Igrzyskach śmierci" i Tris w "Niezgodnej", tak i Jupiter u Wachowskich przyjdzie zmieniać świat (a nawet wszechświat!). W przeciwieństwie do poprzedniczek nie będzie biegle władała bronią lub wyróżniała się umiejętnościami walki. Jupiter zamiesza w Galaktyce samym swoim istnieniem. Oczywiście, nie mogło zabraknąć w fabule wątku miłosnego, jakże przewidywalnego i oklepanego, a także kilku zwrotów akcji, które do wielce zaskakujących nie należą. Wachowscy pod tą schematycznością nie starają się przemycić jakichkolwiek większych przesłań i głębszych idei. Dialogi niejednokrotnie tak bardzo przypominają mdłe rozmowy ze "Zmierzchu", że ciężko uwierzyć, iż wyszły spod pióra twórców "Matrixa".


Należy jednak pamiętać, że "Jupiter: Intronizacja" w samym zamyśle miał być filmem dostarczającym sporo rozrywki i zapewniającym iście wizualną ekstazę. I w tej roli produkcja Wachowskich sprawdza się perfekcyjnie. Ogrom efektów specjalnych w wielu poprzednich filmach s-f okazywał się być strzałem w kolano i zamiast obrazowi pomagać, wielce mu ciążył. Strona wizualna "Jupiter: Intronizacji" wydaje się żyć własnym życiem i tak, jak "Matrix" był swego rodzaju przełomem i nadał gatunkowe trendy na kolejne lata, tak ponownie Wachowscy pokazują, że można pokazać na ekranie jeszcze więcej. Bitwy w kosmosie uradują oko każdego miłośnika "Gwieznych wojen", malownicze krajobrazy licznych planet i ogromne wnętrza statków zaprą dech w piersiach, a intrygi rodzeństwa Abrasax w pewnym stopniu przypomną Lannisterów z "Gry o tron". Lecz nie tylko samą wizją człowiek żyje - "Jupiter: Intronizacja" to kolejny popis muzycznych umiejętności Michaela Giacchino. Zdobywca licznych nagród (w tym Oscara na muzykę do filmu "Odlot" i Emmy za serial "Lost") zabiera widzów w międzygalaktyczną podróż, dźwiękami perfekcyjnie uzupełniając to, co można ujrzeć na ekranie.


Tego typu filmy to świetna opcja dla aktorów z niewielkim, wręcz ubogim warsztatem. Ich wpadki łatwo można ukryć za ogromną warstwą grafiki. I tak właśnie z opresji wychodzi Mila Kunis, która, choć pokazywała już, że stać ją na wiele (choćby w "Czarnym łabędziu"), u Wachowskich wydaje się spoczywać na laurach i być dla samego bycia (choć, muszę przyznać, pobiła rekord Natalie Portman jako Amidali w "Gwiezdnych Wojnach" w częstotliwości zmieniania strojów). O wiele więcej starań widać ze strony Channinga Tatuma, choć sceny Caine'a ze Stingerem niezaprzeczalnie skrada Sean Bean. Na piedestale jednak uplasowali się aktorzy drugoplanowi, a dokładniej odtwórcy trójki rodzeństwa rodu Abrasax: Tuppence Middleton ("Gra tajemnic") jako zabójczo miła i wyrafinowana Kalique, Douglas Booth ("Noe: Wybrany przez Boga") jako jednocześnie czarujący i egoistyczny intrygant Titus oraz Eddie Redmayne ("Nędznicy") jako niezrównoważony i niebezpieczny Balem. Redmayne, który teraz zgarnia nagrody za "Teorię wszystkiego", dał popis prawdziwych umiejętności, dzięki czemu jego bohater jest najbardziej charakterystyczną i zapadającą w pamięci postacią całej produkcji.
Podsumowując, Wachowscy wiele zaryzykowali, owijając proste i banalne wątki w przełomowe efekty specjalne. Czy "Jupiter: Intronizacja" nada nowy trend wizualnych możliwości grafików kina s-f, jak miało to miejsce w przypadku "Matrixa", przyjdzie nam zobaczyć niedługo. Szkoda trochę, że wykorzystując w pełni całą dostępną zaawansowaną technologię, zatracono gdzieś dobrą fabułę, która dotychczas była znakiem rozpoznawczym Wachowskich. Bądź co bądź, obraz godny polecenia i naprawdę warty zobaczenia na dużym ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz