poniedziałek, 10 listopada 2014

Epicentrum (2014)


Tytuł: Epicentrum (Into the Storm)
Gatunek: Thriller/Akcja
Reżyseria: Steven Quale
Premiera: 8 sierpnia 2014 (Polska), 28 lipca 2014 (świat)
Ocena: 3-/6

Kiedy mam podać przykład kina katastroficznego, bez zastanowienia przychodzi jeden z największych klasyków gatunku - zrealizowany czterdzieści lat temu, wielokrotnie nagradzany "Płonący wieżowiec" Allena i Gullermina. I choć dawniej tego typu filmy cieszyły się dużą popularnością, aktualnie jest ich, jak na lekarstwo. Na dodatek, pomimo możliwości technicznych, nie mają za wiele do pokazania, gdyż wpadają do worka produkcji niskobudżetowych. Gdy Quale zaprezentował swój najnowszy film "Into the Storm" (jakże dzielnie przetłumaczony na "Epicentrum"), miałem cichą nadzieję na wielki powrót przysłowiowej katastrofy na duży ekran. Czy reżyserowi udało się przywrócić gatunkowi dawną świetność?


Pete dowodzi grupą badaczy, którzy polują i nagrywają tornada w Stanach Zjednoczonych. Jego współpracownica, Allison, odkrywa w Silverton natężenie atmosferycznych warunków, sprzyjających powstaniu trąb powietrznych. Ich pościg za sławą i potęgą żywiołu przerośnie ich oczekiwania, gdy na niewielkie miasteczko uderzy największe od lat tornado. W tym czasie Gary, pracownik miejscowej szkoły, po ataku żywiołu będzie musiał odnaleźć syna, Donniego, który zniknął podczas zamieszek. Wraz z drugim synem, Troyem, trafią na grupę Pete'a. Razem będą musieli stoczyć walkę z potężnym tornadem, by uratować nie tylko Denniego, ale i siebie samych.


Film Quale'a ma jeden, znaczący plus - nie można się przy nim nudzić. Choć znajdą się wciśnięte na siłę momenty, w których reżyser stara się rozczulić (niepotrzebnie) widza, to nie zaburzają one głównego wątku fabuły - niszczycielskiego żywiołu. A tu Quale dał popis technicznych możliwości speców od efektów, bo tornada, od małych trąb na początku po olbrzymi huragan w finale, robią naprawdę wrażenie. Gdy jedna z trąb w pewnym momencie pochłania ogień, rozpętując wokół istne piekło, na widzów czeka wizualna ekstaza. Niestety, co dobre, szybko się kończy. Quale wprowadza jedno tornado po drugim, by zaraz, jak za odjęciem magicznej różdżki, dosłownie je rozwiać. Przez to "Epicentrum", zamiast budować napięcie i eksplodować w finale, serwuje kilkanaście mniejszych atrakcji po drodze, przerwami i postojami dziurawiąc akcję niczym ser szwajcarski. Reżyser starał się, by jego obraz był relacją uczestników zdarzenia, a widziane tornada - obrazami zarejestrowanymi przez nich samych. Motyw kompletnie poległ w obliczu wizualnego dopieszczenia, na które pokusili się graficy - raczej nikt nie uwierzy w to, że w obliczu zbliżającego się tornada żadnemu z "operatorów kamery" nie zatrzęsła się ręka, a obraz jest piękny i przejrzysty. W dodatku, Quale nie pokusił się na żadną większą inwencję ponad przekopiowanie utartych schematów i motywów. Jeżeli jeden z synów oddziela się od reszty, na bank wpadnie w tarapaty; jeżeli jeden z kamerzystów ma wątpliwości i niemalże siłą przekonują go do pozostania, to na pewno nie czeka go szczęśliwy koniec; jeżeli ktoś jest nastawiony tylko na zysk, pod koniec musi poświęcić życie w imię wyższych wartości. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność, przez co produkcja Quale'a przypomina pozszywany efektami specjalnymi zlepek ostatnich kilkudziesięciu lat kina katastroficznego. Rozumiem, że w tym gatunku nie stworzy się całkiem nowej fabuły (zresztą, nie o to tutaj chodzi), ale żywa kalka upiększona umiejętnościami grafików to trochę za mało, by "Epicentrum" zapadło w pamięci na dłużej.


Wśród rozkołysanych drzew, latających pojazdów i tańczących po ulicach tornad, obsada aktorska wypada wyjątkowo... sztywnie. Gwiazda "Hobbita", Richard Armitage, o niebo lepiej spisuje się wymachując toporem, aniżeli w roli twardego ojca, który w obliczu kataklizmu przechodzi wewnętrzną przemianę. Jeszcze gorzej wypada Sarah Wayne Callies, znana ze "Skazanego na śmierć" i "The Walking Dead". Stoi w rozkroku między tęskniącą za córką matką a odważną badaczką - w efekcie nie stoi nigdzie i służy chyba jedynie jako przykład zachowania parytetów. Jedynym, który jakoś tam się wyróżnia z tłumu, jest Max Deacon, którego bohater z nieśmiałego fajtłapy zmienia się w rycerskiego wybawcę i zarazem jest jedyną postacią, z którą - choć na chwilę - widz może uzyskać jakąkolwiek więź w tym widowisku marionetek.
Podsumowując, "na bezrybiu i rak ryba", więc miłośnicy kina katastroficznego po wieloletnim wyposzczeniu znajdą w "Epicentrum" w końcu coś dla siebie. Niestety, jest to tylko zaspokojenie apetytu na chwilę, a najbliższe filmowe zapowiedzi nie dają wielkich nadziei na rychłą poprawę sytuacji. Pozostaje tylko wierzyć, że kino katastroficzne z prawdziwego zdarzenia nie skończyło się na przełomie lat 80./90. i znajdą się twórcy, którzy sięgną po ten gatunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz