niedziela, 21 września 2014
Transformers: Wiek zagłady (2014)
Tytuł: Transformers: Wiek zagłady (Transformers: Age of Extinction)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Michael Bay
Premiera: 27 czerwca 2014 (Polska), 19 czerwca 2014 (świat)
Ocena: 2+/6
Podobnie, jak producenci "Szybkich i wściekłych" nie posiadają w swoim słowniku wyrażenia "ostatnia część", tak Michael Bay nie może przestać tworzyć kolejnych odsłon "Transformersów". I jeżeli wydawać by się mogło, że trzecia odsłona serii już wyczerpała temat, to amerykański reżyser pragnie udowodnić, że jest to mylne stwierdzenie. Czy czwarty film o Autobotach i Decepticonach był potrzebny?
Po wielkiej bitwie, która zniszczyła Chicago, ludzkość poluje na Autoboty i Decepticony, by pozbyć się ich z Ziemi. Potajemnie części obcych trafiają do laboratorium, gdzie zespół naukowców pod wodzą Joyce'a konstruuje własnych wojowników, którzy płynnie potrafią zmieniać postać. Nie są świadomi, że nowe twory zostały zainfekowane przez wskrzeszonego Megatrona i mają posłużyć jako broń przeciw ludzkości. W międzyczasie mechanik Cade kupuje starą ciężarówkę, która - ku jego zdziwieniu - okazuje się być jednym z Autobotów. Od tej chwili jego świat wywróci się do góry nogami, a Cade, wraz z córką i jej chłopakiem, będzie musiał uciekać, by ratować swoje życie.
Jednego żadnej części "Transformersów" odmówić nie można - wszystkie, włącznie z najnowszą, aż kipią od nadmiaru efektów specjalnych i pracy grafików. Ponadto, reżyser stara się nadać rozpędu ponad dwugodzinnej produkcji dzięki licznym scenom walk i wartkiej akcji. Niestety, ciągnące się niemalże w nieskończoność pojedynki i pościgi w pewnym momencie zaczynają... nużyć. Niektóre sceny można było skrócić, inne w ogóle wyrzucić, a chudszy o te 30-40 minut film oglądałoby się znacznie przyjemniej. W szczególności, że naciągnięty do granic możliwości scenariusz woła o pomstę do nieba. Bay nawet nie stara się załatać fabularnych luk, tylko brnie dalej przed siebie, by doprowadzić do finałowego starcia i zakończenia, które - o zgrozo! - może zwiastować kolejną część. W efekcie, główny bohater z mechanika-wynalazcy przeradza się w mgnieniu oka w niezniszczalnego, kuloodpornego żołnierza, chroniącego swoją rodzinę. Akompaniuje mu córka Tessa, której zadaniem jest wpadanie we wszystkie możliwe tarapaty, a także Shane - znienawidzony przez Cade'a chłopak Tessy, zrehabilitowany w obliczu następujących wydarzeń. Mamy także żądnego władzy i pieniędzy Harolda Attingera, będącego kopią Viktora Cherevina z filmu "Jack Ryan: Teoria chaosu", a także dodającego do całokształtu trochę humoru Joyce'a, inspirowanego duetem Geiszler-Gottlieb z "Pacific Rim". Summa summarum, film Bay'a nie prezentuje niczego, czego nie moglibyśmy uraczyć we wcześniejszych produkcjach. Nawet ścieżka dźwiękowa przegrywa z poprzednimi odsłonami "Transformersów".
Reżyser postanowił zrobić rewolucję w obsadzie. Shia LaBeouf, będący spoiwem poprzednich części, został zastąpiony przez przypakowanego Marka Wahlberga, który powoli staje się taką samą niezniszczalną postacią kina akcji, jaką kiedyś był Tom Cruise. Nicola Peltz i Jack Reynor to tylko młody dodatek, który ma robić sztuczny tłok na ekranie. Kelsey Grammer nie korzysta w pełni z potencjału swojego bohatera, podobnie jak Titus Welliver. Jedynie Stanley Tucci wyróżnia się z tłumu i choć Joyce stanowi powielenie kilku jego poprzednich ról, to na tle pozostałych wypada naprawdę dobrze.
Podsumowując, po seansie przypomina się dobrze znane przysłowie: "Co za dużo, to niezdrowo". Nie dość, że czwarta odsłona "Transformersów" w pewnym sensie odcięta jest od pierwotnej trylogii, to jeszcze nie wnosi absolutnie niczego nowego. Ot, kolejny efekciarski film akcji w morzu kiczu i braku pomysłów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz