czwartek, 18 września 2014
Gwiazd naszych wina (2014)
Tytuł: Gwiazd naszych wina (The Fault in Our Stars)
Gatunek: Dramat/Romans
Reżyseria: Josh Boone
Premiera: 6 czerwca 2014 (Polska), 16 maja 2014 (świat)
Ocena: 4/6
Gdyby zrobić zestawienie dramatów europejskich z amerykańskimi, okazałoby się, że te pierwsze (w przeważającej większości) są surowsze, bardziej dosadne i przygnębiające, podczas gdy te drugie (w większości ekranizacje powieści lub oparte na faktach) skupiają się na wzruszeniach i optymistycznym wydźwięku. Dla przykładu wystarczy porównać "Poradnik pozytywnego myślenia" Russella z "Oslo, 31 sierpnia" Triera. Czy Josh Boone w ekranizacji powieści Johna Greena złamał te stereotypy?
Hazel cierpi na raka tarczycy, przez którego nie może samodzielnie oddychać i czeka ją nieuchronna śmierć. Nadopiekuńczy rodzice namawiają ją do udziału w grupie wsparcia. Na jednym ze spotkań poznaje Augustusa, byłego koszykarza, który przez chorobę stracił nogę. Gdy chłopak dowiaduje się, że marzeniem Hazel jest spotkać się z jej ukochanym pisarzem, robi wszystko, by się z nim skontaktować. W końcu udaje mu się rozmówić z jego asystentką, Lidewij, i zorganizować spotkanie w Amsterdamie. Jednakże, na kilka dni przed odlotem stan Hazel się pogarsza i całe przedsięwzięcie staje pod znakiem zapytania.
Naprawdę utwierdzam się w przekonaniu, że amerykańscy reżyserzy w pewnym momencie utracili kontakt z rzeczywistością. Podobnie, jak w filmach akcji ich bohaterowie są nie tylko wszystkoodporni, ale w każdych warunkach mają idealną fryzurę, tak u Boone'a ciężko chora na raka Hazel ma zawsze perfekcyjny makijaż i tylko dzięki butli z tlenem wiemy, że tak naprawdę jest umierająca. To samo tyczy się Gusa, który z protezą zamiast nogi chodzi iście tanecznym krokiem, a utykać zaczyna tylko w momencie, jak się reżyserowi przypomni, że przecież jego bohaterowi amputowano kończynę. Świat przedstawiony wydaje się nad wyraz wyidealizowany oraz do granic naciągany i dopiero postać Van Houtena wydaje się być brutalnym zderzeniem z rzeczywistością (ale tylko na krótko). Mimo tego, że taka ilość słodyczy i lukru bardziej pasowałyby do młodzieżowego romansu, aniżeli poważnego dramatu o ludziach śmiertelnie chorych, to Boone'owi nie można odmówić jednego - potrafi perfekcyjnie zagrać na ludzkich emocjach. Przy "The Fault in Our Stars" tylko ktoś, kto ma serce z kamienia, nie przejąłby się przewrotnym losem bohaterów i nie uronił łzy podczas seans. Poprzez połączenie prostych gestów, kilku słów i odpowiedniej ścieżki dźwiękowej Boone potrafi zdziałać prawdziwe cuda. Mimo licznych wzruszeń i - bądź, co bądź - smutnej historii, reżyser - iście po amerykańsku - nie ma zamiaru pozostawiać widza przygnębionego. Wręcz przeciwnie, "The Fault in Our Stars" jest bardzo pozytywny i - zarażając optymizmem - powtarza jak mantrę, że nie należy się poddawać. Człowiek powinien brać z życia, co tylko się da, i iść przez nie z uśmiechem, niezależnie, czy zostało mu tego życia kilkadziesiąt lat, czy kilka dni. W swej lekkości i pozytywnym myśleniu dramat amerykański (w pewnych momentach) wygrywa z przygnębiającym (nierzadko przyprawiającym o depresję i pogłębiającym fatalistyczne myśli) kinem europejskim.
Boone, znów po amerykańsku, nie postawił na mało znane nazwiska. Obsada może przyciągać samym składem. Choć Shailene Woodley została wycięta z drugiej części "Niesamowitego Spidermana", to po "Niezgodnej" trafiła na ścieżkę kariery mocno wydeptaną przez Kristen Stewart i Jennifer Lawrence. Oczywiście, 22-letnia aktorka wypada przed kamerą o niebo lepiej od gwiazdy "Zmierzchu" (co raczej nie jest trudne), lecz do bohaterki "Igrzysk śmierci" wiele jej jeszcze brakuje. Ansel Elgort z każdym kolejnym filmem prezentuje coraz lepszy warsztat (niewiele lepszy, ale zawsze coś). Aktor, który tragicznie wypadł w remake'u "Carrie", w "The Fault in Our Stars" definitywnie wygrywa z towarzyszącą mu Woodley. Mimo wszystko, to nie oni wiodą prym w tej historii. Prawdziwą gwiazdą jest Willem Dafoe. Ten wszechstronny aktor pokazuje, że do każdego zadania (nawet epizodycznej roli) podchodzi bardzo poważnie i z każdym wyzwaniem radzi sobie wyśmienicie. Jego Van Houten to orzeźwiająca kropla goryczy w tym morzu słodkości.
Podsumowując, film Boone'a nie łamie stereotypów, lecz je potwierdza. Dramat amerykański ma być lekki, przyjemny, wzruszający i zarażający pozytywnym myśleniem - i taki jest "The Fault in Our Stars". Przy połowie mniejszej ilości lukru zyskałby na wiarygodności, no ale cóż - nie zawsze można mieć wszystko.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz