środa, 2 lipca 2014

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (2014)


Tytuł: X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (X-Men: Days of Future Past)
Gatunek: Akcja/Sci-Fi
Reżyseria: Bryan Singer
Premiera: 23 maja 2014 (Polska), 10 maja 2014 (świat)
Ocena: 4+/6

Osiem lat temu Brett Ratner we współpracy ze scenarzystą Simonem Kinbergem wypuścili trzecią odsłonę X-Menów: "Ostatni bastion". W tym przypadku tytuł okazał się bardziej trafny, niż przewidywano - po usunięciu kilku kluczowych postaci kontynuacja serii stanęła pod wielkim znakiem zapytania. W efekcie mogliśmy poznać bliżej historię Wolverine'a ("Geneza"), a także początki szkoły mutantów ("Pierwsza klasa"). Po latach za kamerą usiadł ponownie Bryan Singer, by naprawić to, co Ratner popsuł. Czy udało mu się uratować historię X-Menów?


Przyszłość. Garstka X-Menów stara się przetrwać wojnę ze Strażnikami - potężnymi automatami, posiadającymi umiejętność przejmowania mocy mutantów. Osaczeni przez wrogów decydują się wysłać w przeszłość Wolverine'a, by powstrzymał Mystique przed zabójstwem doktora Traska - twórcy programu "Strażnicy". W tym celu musi odnaleźć i zjednoczyć młodego Charlesa Xaviera i Erika Lehnsherra. Rozpoczyna się szaleńczy wyścig z czasem, w którym stawką jest życie wszystkich mutantów.


Bryan Singer i Simon Kinberg mieli trudny orzech do zgryzienia. Na ich barkach nie tylko spoczął ciężar udźwignięcia dwóch płaszczyzn czasowych, ale również zachowanie spójności fabuły z pierwotną trylogią, próba naprawienia błędów poprzednika i załatanie dziur fabularnych. Singer poszedł po najprostszej - z pozoru - linii oporu i zamiast wszystko odkręcać, postanowił cała historię... skasować. I napisać na nowo przy pomocy rąk i pazurów Wolverine'a. Tym samym pozbył się Ratnera i otworzył furtkę dla kolejnych filmów z serii (podobnie jak w "Ostatnim bastionie", tak i tutaj należy przeczekać napisy końcowe). Nie dość, że udało mu się zatrzeć złe wrażenie sprzed ośmiu lat, to jeszcze pokazał talent w spójnym prowadzeniu historii na dwóch płaszczyznach. W dodatku udaje mu się utrzymać dobre (wartkie?) tempo, zaś całość - choć do przewidzenia - trzyma widza w napięciu do samego końca. Singer, na całe szczęście, nie przesadza z efektami specjalnymi, których nadmiar gwarantowałby w tym całym natłoku fabularnym swoisty zawrót głowy. Wizualne zagrywki są tu jedynie dodatkiem - wymaganym, acz nie wymuszonym. Oczywiście, nie obyło się bez potknięć. Pomijając naciągniętą do granic wytrzymałości fabułę, Singer jedną ręką łatał dziury w historii, a drugą kopał nowe (choć w wyniku końcowym i tak wyszedł na swoje).


Niestety, ogrom obrazu, jaki miał do pokazania Singer, spowodował, że niewiele miejsca zostało dla aktorów. Iana McKellena i Patricka Stewarta starają się zastąpić ich młodsi odpowiednicy - Fassbender i McAvoy. Z niezbyt pozytywnym skutkiem. Takie osoby, jak Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Halle Berry, czy Ellen Page z powodu scenariuszowych ram schodzą na drugi (a nawet trzeci) plan, zaś ich "czas antenowy" okupuje wiodący prym od pierwszej części Hugh Jackman. Nawet obecność Petera Dinklage'a ginie gdzieś pod tym natłokiem informacji, wątków i bohaterów.
Podsumowując, Singer przywrócił wykolejonych X-Menów na dobry tor. Pozostaje teraz uzbroić się w cierpliwość i poczekać do premiery "X-Men: Apocalypse", by sprawdzić, czy kasacja całej historii wyszła mutantom na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz