wtorek, 22 lipca 2014

Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (2014)


Tytuł: Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (A Million Ways to Die in the West)
Gatunek: Komedia/Western
Reżyseria: Seth MacFarlane
Premiera: 30 maja 2014 (Polska), 29 maja 2014 (świat)
Ocena: 4/6

Jeżeli miałbym wskazać gatunek filmowy, którego szczerze nie znoszę, bez zastanowienia podałbym western. Dlatego też nie przepuszczę okazji, której celem jest obśmianie, oczernienie, sparodiowanie lub roztrzaskanie na strzępy tej najbardziej oklepanej tematyki (naprawdę, już schematyczne komedie romantyczne są oryginalniejsze od w kółko powtarzających się strzelanin kowbojów z bandytami, kowbojów z Indianami i kowbojów z kowbojami). Dwa lata temu Quentin Tarantino poćwiartował szkielet westernu i złożył go na nowo, po swojemu, tworząc wyjątkowe kino pod tytułem "Django". W tym roku perypetie na Dzikim Zachodzie postanowił sparodiować Seth MacFarlane. Jak jeden z najsłynniejszych amerykańskich komików sprawdza się jako scenarzysta, reżyser i aktor w jednej osobie?


Albert jest hodowcą owiec, zabójczo zakochanym w Louise. Gdy dziewczyna zostawia go dla właściciela Wąsiarni, Foy'a, farmer postanawia wyjechać do San Francisco. Podczas jednych z zamieszek w saloonie poznaje piękną Annę, która niedawno przybyła do miasteczka. Między tym dwojgiem rodzi się uczucie. Albert nie zdaje sobie sprawy, że jego nowa miłość jest tak naprawdę żoną Clincha Letherwooda, najsłynniejszego i najbardziej bezwzględnego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie.


Seth MacFarlane wziął z westernu to, co najbardziej może się z tym gatunkiem kojarzyć - rewolwerowe pojedynki w samo południe, niekończące się pościgi na koniach w rytm charakterystycznej nuty, burdy w słynnych saloonach i niekończące się, surowe krajobrazy. Wszystko to spiął dość spójną - jak na parodię - fabułą i bezceremonialnie wyśmiał. Obrywa się nie tylko ikonom westernów (jak Clint Eastwood), przesadnej religijności ich bohaterów (Ruth, która czeka na seks ze swoim chłopakiem do ślubu, choć z zawodu jest prostytutką) i znającym życiowe mądrości Indianom (tu pokazanym, jako miłośnicy wszelkich halucynogennych używek), ale także doktorowi Brownowi z "Powrotu do przeszłości" i Django z filmu Tarantino. MacFarlane łączy żart sytuacyjny z dowcipem słownym, wplata w to wyszukane dialogi i tworzy humor inteligentny w swojej głupocie. Niestety, żeby nie było tak kolorowo, część gagów kojarzyć się może z nieudanymi częściami "Strasznego filmu" bądź mizernymi parodiami "Igrzysk śmierci". Nie mogę zrozumieć, czemu ktoś, kto ze stojącej na dachu owcy potrafi stworzyć kapitalnie zabawną scenę, a grę skojarzeń perfekcyjnie wykorzystać do wyśmiania stereotypów westernu, jednocześnie posuwa się do niesmacznych, wręcz odpychających żartów o kale, niestrawności, czy ejakulacji. Wydawać by się mogło, że MacFarlane stara się przysłowiowo "zjeść ciastko i mieć ciastko", chcąc koniecznie zadowolić zarówno tę grupę odbiorców, którzy poszukują inteligentnego humoru, jak i tych, dla których odgłos gazów i narządy rozrodcze to najlepsze tematy do żartów. W efekcie, tych pierwszych część serwowanych dowcipów może odrzucić, zaś ci drudzy przez większość filmu nie znajdą dla siebie nic śmiesznego. MacFarlane miał naprawdę duże pole do popisu, ale nie potrafił z niego do końca skorzystać.


Patrząc na obsadę, niektóre nazwiska potrafią być zaskoczeniem. Sam MacFarlane w roli głównego bohatera wypada najsłabiej. Albert nie może wyjść z cienia postaci drugoplanowych - Anny (odmienionej Charlize Theron), Edwarda (prowadzonego ze stoickim spokojem przez Giovanniego Ribisi) i Ruth (w tej przezabawnej roli Sarah Silverman).  Liam Neeson jako (niestety, tylko epizodyczna) parodia Eastwooda wypada genialnie. Neil Patrick Harris to żywa kopia Barney'a Stinsona z fanatycznie zadbanymi wąsami (w dodatku niektóre sceny mógłby sobie naprawdę darować). Ciekawostką są zaś aktorzy, którzy pojawiają się w całej produkcji tylko na moment (choć już wspomniałem o Brownie i Django, więc Lloyd i Foxx nie będą zaskoczeniem). Tak, jak w roli niemalże statysty pojawił się Matthew Fox w "World War Z", czy Johnny Depp w "21 Jump Street", tak tutaj przez ułamki sekund jako bezimiennych kowbojów możemy ujrzeć Ewana McGregora, czy Ryana Reynoldsa.
Podsumowując, jest to jedna z lepszych parodii, jakie przyszło mi oglądać w ostatnim czasie. MacFarlane, pomimo potknięć i niezdecydowania, jest jednak na dobrej drodze i sądzę, że z jego komediowym doświadczeniem możemy spodziewać się naprawdę udanej komedii w przyszłości. Na razie "Milion sposobów..." to obraz, który zobaczyć warto, przy którym można się pośmiać, lecz nie jest to film, do którego będzie się wracało (w przeciwieństwie do piosenki "If You've Only Have Got a Moustache", która - raz zasłyszana - zostaje w głowie na dłużej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz