piątek, 4 kwietnia 2014

30 nocy paranormalnej aktywności... (2013)


Tytuł: 30 nocy paranormalnej aktywności... (30 Nights of Paranormal Activity with the Devil Inside the Girl with the Dragon Tattoo)
Gatunek: Komedia
Reżyseria: Craig Moss
Premiera: 15 stycznia 2013 (świat)
Ocena: 1+/6

Są filmy, które oglądamy ze względu na zachęcający zwiastun, aktorów, ulubionego reżysera lub po prostu jesteśmy maniakami danego gatunku. Powód, który skłonił mnie do obejrzenia jednego z filmów Craiga Mossa, nie należy do wcześniej wymienionych. W tym obrazie najbardziej zaintrygował mnie... tytuł, który w pełnej polskiej wersji brzmi: "30 nocy paranormalnej aktywności z opętaną przez diabła dziewczyną z tatuażem". Jak temu niezbyt zdolnemu reżyserowi wyszła kolejna parodia, która śmiało może pretendować w konkursie o "Najdłuższy filmowy tytuł roku 2013"?


Dwie przyjaciółki w nowo nabytym garażu znajdują tajemniczą kasetę. Mając nadzieję, że jest to zaginiona seks-taśma jakiegoś celebryty, szybko wkładają ją do odtwarzacza. Okazuje się, że jest to nagranie 30 dni z życia rodziny Garenów, których dom postanowił opętać bardzo złośliwy duch.


Trzeba przyznać, że Craig Moss jest niezmordowany. Pomimo licznej krytyki i niskich ocen jego produkcji, on dalej idzie w zaparte i tworzy kolejne filmy. Szkoda tylko, że nie uczy się na własnych błędach. Rok po nieudolnej parodii "Od zmierzchu do świtu", Moss robi znowu to samo. W krótkiej (na całe szczęście!) produkcji stara się zakpić z takiej ilości filmów i amerykańskich programów, że sensowność, przejrzystość i spójność fabuły należą chyba do wyrazów obcych. Poza filmami wymienionymi w tytule możemy tu znaleźć m. in. takie obrazy, jak "Mroczny Rycerz powstaje", "Abraham Lincoln: Łowca wampirów", "Pogromcy duchów", czy nawet epizod z "Igrzysk śmierci" (notabene, ten ostatni niedługo będzie można okrzyknąć najchętniej parodiowaną ekranizacją ostatnich lat). Gdyby to wszystko było chociaż skryte pod warstwą porządnego humoru, można by spojrzeć na całość z przymrużeniem oka. Niestety, także pod tym względem Moss poległ - jego żartów i skeczów albo po prostu nie ma, albo są tak wyrachowane, że tylko sam twórca je rozumie (przyznam się bez bicia, że udało mi się zaśmiać aż na dwóch scenach: na początku przy karykaturze Adele i gdzieś w połowie, jak Felipe pląsał po domu, parodiując "Czarnego Łabędzia"). Cały seans można przyrównać nawet nie jako brnięcia, ale do błagania o napisany końcowe i morderczej walki z samym sobą, by nie przerwać seansu.


Przy tak niskim poziomie całokształtu, ciężko wykrzesać cokolwiek z aktorów. Oni sami chyba, podobnie zresztą jak widzowie, chcieli wyczekać do napisów końcowych, byleby tylko jak najszybciej zakończyć tę farsę.
Podsumowując, po trzech nieudanych parodiach w ostatnim czasie, kończę z tego typu produkcji na dłuższy czas. Mam cichą nadzieję, że jak kiedykolwiek ponownie skuszę się wrócić do tego typu filmów, poziom amerykańskich żartów znacząco się podniesie, zaś tacy reżyserzy, jak Craig Moss przejdą na wcześniejszą emeryturę i nie będą zasiadać już za kamerą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz