niedziela, 8 marca 2015
Exodus: Bogowie i królowie (2014)
Tytuł: Exodus: Bogowie i królowie (Exodus: Gods and Kings)
Gatunek: Dramat/Akcja/Przygodowy
Reżyseria: Ridley Scott
Premiera: 9 stycznia 2015 (Polska), 3 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 3-/6
O tym, że Biblia może przerosnąć nawet najbardziej doświadczonych twórców, dowiedział się w zeszłym roku Darren Aronofsky. Reżyser "Czarnego łabędzia" poległ na własnej interpretacji historii Noego. Ridley Scott, dysponujący jeszcze większym budżetem od poprzednika (140 mln dolarów!), zabrał się za opowiedzenie losów Mojżesza z iście hollywoodzkim rozmachem. Czy "Exodus" można zaliczyć do udanych projektów twórcy "Obcego" i "Gladiatora"?
Mojżesz, przybrany brat Ramzesa, wyrusza na polecenie faraona do Pithomy, skąd dochodzą niepokojące wieści o spisku niewolników. Na miejscu spotyka się z Hebrajczykami, od których dowiaduje się swojego prawdziwego pochodzenia. Po objęciu tronu przez Ramzesa, zostaje skazany na wygnanie. Po ciężkiej tułaczce dociera do Madiane, gdzie zakochuje się w pięknej Seforze. Mijają lata. Podczas wypasu owiec, Mojżesz zapędza się na pobliską górę, uważaną za świętą. Tam objawia mu się Bóg i nakazuje natychmiastowy powrót do Egiptu, by uratował Hebrajczyków.
Scotta z Aronofskym łączy nie tylko biblijna tematyka ich najnowszych projektów, ale również ogromne doświadczenie, nowatorskie podejście do bardzo dobrze znanych opowieści i spory budżet, jaki mieli do dyspozycji. Jednakże, Ridley Scott potrafił lepiej swoje fundusze wykorzystać, dając widzom prawdziwe widowisko batalistyczne. Począwszy od szarży rydwanów, poprzez walkę partyzancką i plagi, po potężną falę morza - "Exodus" wręcz ocieka efektami i wizualnymi perełkami, które ucieszą oko niejednego konesera gatunku. Dobre zdjęcia Dariusza Wolskiego i muzyka hiszpańskiego kompozytora Alberto Iglesiasa dodają całości odpowiedniego smaku. Pod tym względem najnowszy projekt Scotta zdaje egzamin bez żadnych zastrzeżeń.
Niestety, "Exodus" jest wyłącznie dobrze zrealizowaną rozrywką dla osób, które - poza efektami - nie mają wygórowanych oczekiwań. Fabuła, za którą odpowiadało aż czterech scenarzystów, ledwo trzyma się kupy. Scott skacze po wątkach z życia Mojżesza w tempie błyskawicznym. Do żadnej ze scen widz nie przywiąże większej wagi ponad to, że takowa miała miejsce. Przez to wiele momentów może być niejasnych, a niektóre relacje pozbawione jakichkolwiek emocji (przede wszystkim widać to w suchym, formalnym związku Mojżesza z Seforą). Na rozbudowanie rysu psychologicznego bohaterów, by nie byli tacy sztampowi, zabrakło czasu. Owszem, Mojżesz Scotta bliżej ma do Maximusa niźli do biblijnego pierwowzoru, jednakże nie jest to nic, czego nie widzielibyśmy już wcześniej u innych postaci. Ramzes to jego typowe przeciwieństwo - standardowy zły charakter, którego porywczość, okrucieństwo i lekkomyślność doprowadzą do zguby. Pozornie ciekawa postać samego Boga, tu ukazana jako mały chłopiec, traci z każdą minutą - zamiast wszechwiedzącego Stwórcy, Scott serwuje widzom rozkapryszonego, pełnego skrajnych humorów boga rodem z greckich mitów, który usilnie chce się popisać swoją mocą i pokazać, że to on jest górą. Wszystko to zostało ubrane w tragiczne dialogi, które doszczętnie psują odbiór całego obrazu. Współczesny język i terminologia, przeniesiona do czasów przedchrystusowych, nie wychodzą nikomu na dobre. Swoboda i beztroska, z jaką reżyser lekceważy historię, może razić po oczach tych, którzy przebiją się przez efekciarską zasłonę.
W tym całym biblijno-hollywoodzkim wyścigu aktorzy nie mają możliwości na choćby szczątkowe rozwinięcie skrzydeł. Christian Bale jako Mojżesz-wojownik to uosobienie starożytnego Batmana, Joel Edgerton to nieudana kopia Kommodusa z "Gladiatora", Sigourney Weaver chce być drugą Olimpią z "Aleksandra", lecz z miernym skutkiem, Aaron Paul pcha się przed kamerę, ile się tylko da, choć bez jego postaci film nic by nie stracił, zaś María Valverde jest wyłącznie po to, by być - ramy scenariusza tak ją ograniczają, że głębszą rolę do zagrania ma wiadro z wodą, niż ona. Wszystko jest co najwyżej przeciętne i wtórne, bez żadnej charakterystycznej postaci lub wyjątkowej gry.
Podsumowując, Scott tym zwyciężył nad Aronofskym, że spory budżet przeznaczył na porządne efekty i widowisko. Wszystko po to, by przesłonić pozostałą część obrazu, która aż ugina się pod ciężarem niedociągnięć. "Exodus" to film do obejrzenia na raz, do którego raczej nie będzie się wracało tak chętnie, jak do legendarnego "Gladiatora".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz