poniedziałek, 29 grudnia 2014
Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)
Tytuł: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (The Hobbit: The Battle of the Five Armies)
Gatunek: Fantasy/Przygodowy
Reżyseria: Peter Jackson
Premiera: 25 grudnia 2014 (Polska), 1 grudnia 2014 (świat)
Ocena: 3+/6
Jedenaście lat po premierze "Władcy Pierścieni: Powrotu Króla", Peter Jackson raz jeszcze zabiera widzów do Śródziemia, wieńcząc swoją trylogię "Hobbita". Piszę "swoją", bo ekranizacja 200-stronicowej powieści Tolkiena rozciągnięta na trzy, wcale niekrótkie filmy, mocno odbiega od baśniowego oryginału. Pomijając "Silmarillion" i liczne zapiski Tolkiena, w których posiadaniu był Jackson, to i tak trylogia "Hobbita" została naszpikowana wątkami i wizjami samego reżysera. Czy Jacksonowi, mimo wszystko, udało się powtórzyć sukces "Powrotu króla"?
Trzecia część przygód Bilba i kompanii krasnoludów rozpoczyna się od ataku Smauga na miasto. Dzięki pomocy syna, Bardowi Łucznikowi udaje się pokonać siejącą spustoszenie bestię. Ocalali z pożogi ludzie udają się pod bramy Ereboru, by wypełnić obietnicę złożoną przez Thorina. Krasnoludzki władca, nie mogąc odnaleźć Arcyklejnotu, popada w coraz większe szaleństwo i nie ma zamiaru dzielić się skarbem Góry. Na miejsce przybywa również Thranduil z armią elfów, by odzyskać rodzinne klejnoty. Dawne waśnie i krasnoludzki upór prowadzą do nieuchronnego konfliktu. W tym czasie Galadriela przybywa na pomoc uwięzionemu przez Saurona Gandalfowi, a potężna armia orków pod wodzą Azoga kieruje się w stronę Góry, by rozprawić się z wrogami Czarnego Władcy.
Na wstępie warto wymienić plusy, które wyróżniają "Bitwę..." od poprzednich, mniej udanych części. Po pierwsze, muzyka - tym razem Jackson nie skupił się wyłącznie na kopiowaniu soundtracku z "Władcy Pierścieni" i wklejaniu go, gdzie się dało. Howard Shore stanął na wysokości zadania i pokazał, że nowa ścieżka dźwiękowa nie musi być wcale gorsza od starej. Po drugie, dbałość o szczegóły - cokolwiek by nie mówić, ale Jackson po mistrzowsku odtwarza Śródziemie, dbając nie tylko o walory wizualne, ale o różnice różnych ras, zamieszkujących świat Tolkiena. Mamy więc obraz pięknych, dumnych elfów, szybkich i zwinnych, których zbroje skrzą się złotem w pełnym słońcu; krasnoludów, lud waleczny, których potężne tarcze zatrzymują atak przewyższającego liczebnością przeciwnika; orków, symbolizujących ciemność, groźnych, silnych i szkaradnych. Dodajmy do tego ludzi, uzbrojonych we wszystko (od wideł po noże), którzy nijak mają się do majestatu Rohirrimów z "Powrotu króla", lecz nie ustępują im walecznością. Na końcu siły natury, potężne niedźwiedzie i ogromne orły, które pod wodzą czarodzieja Radagasta, przybędą ratować siły Śródziemia przed Sauronem. Po trzecie, obsada, która w przeważającej większości spisuje się na medal, ale o niej więcej w osobnym akapicie. Jeżeli ta wizualno-muzyczna otoczka komuś wystarcza, to wyjdzie z kina zadowolony.
Niestety, trzecia część "Hobbita", podobnie jak poprzednie, poległa fabularnie. Atak Smauga wydaje się być niepotrzebną wstawką, którą spokojnie można było zmieścić w "Pustkowiu..." (i oba filmy by na tym zyskały). Odsiecz, przybyła na ratunek Gandalfowi, jest bardziej emocjonująca, niż niekończąca się bitwa (walczący z Cieniami Saruman i pojedynek Galadrieli z Sauronem to prawdziwa wisienka na torcie). Później dostajemy konflikt trzech władców, który przypomina kłótnię dzieci w piaskownicy o łopatkę. Dłużące się pertraktacje pokojowe, poprzecinane popisem siły każdej ze stron, ledwo można zdzierżyć. W końcu, gdy zaczyna się tytułowa bitwa, a widzowie zamierają w fotel po bohaterskiej szarży krasnoludów, Jackson robi to, co w takich sytuacjach wychodzi mu najlepiej - przeciąga strunę do granic możliwości. Po pierwszym ataku, zapierającym dech w piersiach, zamiast dynamicznej walki dostajemy niekończącą się plejadę pojedynków (bo w końcu żadnego z bohaterów nie może zabraknąć na polu bitwy!). Znużenie osiąga taki poziom, że przymyka się oko na łamane na każdym kroku prawa fizyki i nielogiczne sytuacje. Oczywiście, Jackson, zapędzając się w swojej własnej bitwie w przysłowiowy kozi róg, kolejny raz ratuje sytuację orłami (no bo jakże by inaczej?). Po wszystkim - o dziwo! - reżyser pędzi na łeb na szyję, skracając, co się dało, dorzucając wymuszone powiązania z pierwotną Trylogią i szczątkowe wyjaśnienia, byleby tylko całość szybko zakończyć (i to jest naprawdę duży plus, bo jeżeli jeszcze katowałby finałem rodem z "Powrotu króla", skutecznie uśpiłby większą część widowni).
Powróćmy jeszcze na moment do obsady, bo grzechem byłoby przemilczeć ich niemałe starania. Od początków "Hobbita" prym wiodło dwóch aktorów - charyzmatyczny Martin Freeman (Bilbo) i rewelacyjny Richard Armitage (Thorin). Nie inaczej jest w trzeciej odsłonie serii, gdzie obaj panowie sprawdzają się wyśmienicie. Do tego przed szereg wychodzi Ryan Gage jako Alfrid, którego postać z początku miała być tylko akcentem humorystycznym, a wyszła z tego kreacja najbardziej irytującej kreatury pokroju Joffreya z "Gry o tron" (chociaż Gage'owi do Gleesona jeszcze sporo brakuje). Na uznanie zasługuje też niezastąpiona Cate Blanchett w (niestety epizodycznej) roli Galadrieli oraz Ian McKellen, kolejny raz perfekcyjnie wcielając się w Gandalfa Szarego.
Podsumowując, "Bitwa Pięciu Armii" to niezaprzeczalnie najlepsza cześć "Hobbita", ale jednocześnie jest gorsza od jakiejkolwiek części "Władcy Pierścieni". Pozostaje mieć nadzieję, że Peter Jackson skończył raz na zawsze ze Śródziemiem (i nie ma w planach ekranizacji - o zgrozo! - "Silmarillionu"). Na koniec mogę jedynie poradzić, że nie warto iść na seans 3D, bo aż takich trójwymiarowych wrażeń wizualnych, które rekompensowałyby wyższą cenę biletu, film Jacksona nie zapewnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz